Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 3

Następnego dnia, zaraz po śniadaniu stanąłem przy kominku ze zdziwieniem oglądając zdjęcia. Kilka z fotografii przestawiało Raya. Mój brat był przystojnym blondynem, ale starałem się mu nie przyglądać. W sercu czułem zazdrość i ucisk, kiedy stali z ojcem  ramię w ramię na tle rancza.

Ale o dziwo okazało się, że wśród zdjęć znalazło się również miejsce dla mnie.

Fotografia z czasów kiedy miałem jakieś trzynaście lat… Następnie zdjęcie z wygranego meczu futbolowego, kiedy drużyna pod moim przywództwem zdobyła zwycięstwo. Stałem z mocno zmierzwionymi, przydługimi włosami i dumną miną, cały spocony, w stroju sportowym, dzierżąc puchar. Miałem wtedy siedemnaście lat, dobrze zapamiętałem tę chwilę. I kolejne, bodajże z ostatniego roku studiów. Pozowałem na tle swojej uczelni i szeroko się uśmiechałem.

Być może powinienem się cieszyć, że ojciec miał moje zdjęcia, ale jakoś nie sprawiało mi to satysfakcji. Uważałem, że to tylko pusty gest. Nigdy nie pofatygował się , aby zobaczyć mnie osobiście, więc to nie miało żadnego znaczenia…  Mimo to byłem irytująco wzruszony, co wydawało się irracjonalne i zupełnie niewskazane.

Nagle dobiegł mnie dźwięk otwieranych drzwi. Ktoś szedł w moją stronę, szurając butami po podłodze.

- W końcu poznaje mojego przyrodniego brata. Nie do wiary… - usłyszałem za plecami jadowity głos. Odwróciłem się i zobaczyłem wysokiego chłopaka o jasnych włosach, takich jakie miał mój ojciec. Poza tym nie byli do siebie szczególnie podobni, więc nie był podobny również do mnie, choć dostrzegłem kilka szczegółów w jego twarzy, kojarzących mi się ze mną samym.

Tak jak wnioskowałem z fotografii, Ray był bardzo przystojny. Jego  włosy w złocistym kolorze były gęste i dość długie. Miał opaloną skórę, kwadratową szczękę i duże, błękitne oczy. Patrzyliśmy na siebie bez słowa. W dłoni trzymał kowbojski kapelusz i był ubrany w luźną, kowbojską koszulę, którą rozpiął niemal do klatki piersiowej. Skojarzył mi się z Bradem Pittem z „Wichrów namiętności” na co prawie parsknąłem śmiechem. Moja matka uwielbiała ten film i oglądała go z milion razy kiedy byłem mały, więc możliwe że to skojarzenie nasunęło mi się automatycznie, ale Ray ewidentnie mógł grać dublera w tym romansidle, bez najmniejszej charakteryzacji, czy nawet zmiany ciuchów. Brakowało mu tylko lassa, ale być może zostawił je po prostu na zewnątrz.

- Proszę, proszę, River Anderson we własnej osobie, człowiek legenda…. – mówił z ironią, dla lepszego efektu machnął ręką - Faktycznie wyglądasz jak ojciec, staruszek z pewnością byłby pod wrażaniem... - kiwał głową z idiotyczną miną.

Już go nienawidziłem.

- Też co nieco o tobie słyszałem. Chcąc nie chcąc. Na szczęście całkiem niewiele i szczerze mówiąc same nudy… – odpowiedziałem ze sztucznym uśmiechem. - Ale legendą bym cię nie nazwał.

- Chyba jakoś to przeżyję – odpowiedział hardo.

- Mam nadzieję… Byłoby jednak trochę szkoda. Tym bardziej w takim niewielkim odstępie po ojcu…  Twoja matka byłaby zdruzgotana. – mówiłem z podobną ironią, którą sam usłyszałem w jego głosie kilka chwil temu. Ray spiorunował mnie wzrokiem i zazgrzytał zębami.

- No cóż, widzę, że w końcu jaśnie pan znalazł czas na odwiedziny… Gdybyś miał trochę wstydu odrzuciłbyś spadek...

- O tak, oczywiście. Bo przecież to, podobnie jak cała reszta, należy się synusiowi, który przez całe życie był przydupasem tatusia i dostawał wszystko, cokolwiek mu się zamarzyło. Odpierdol się! – pomyślałem, że jeszcze sekunda i mu przyjebię, słowo daję. Całe szczęście, że przyjąłem ten spadek i pieniądze z dochodów trafią na jakieś biedne dzieciaki, a nie do kieszeni tego zarozumiałego, wkurzającego dupka.

- Mogłeś go odwiedzić, kiedy umierał…

- Jaka szkoda, że całe życie ojciec miał mnie totalnie w dupie, więc byliśmy na tyle blisko, że nawet o tym, kurwa, nie wiedziałem! - na początku mówiłem cicho, ale koniec zdana wywrzeszczałem mojemu bratu w twarz.

Taka była prawda. Nie wiedziałem, że ojciec umiera. Nie miałem pojęcia co bym zrobił, gdybym się dowiedział, ale nikt nie dał mi szansy się nad tym zastanowić. Popatrzyliśmy sobie w oczy, miałem ochotę rzucić się na Raya i dać mu w twarz. Mimo, że przez całe życie ojciec skupiał się tylko na nim, to i tak ten dupek miał czelność mieć do mnie pretensje. Odwróciłem się i bez słowa poszedłem na górę.

Pierwsze spotkanie z moim bratem poszło doprawy genialnie.

Rzuciłem się na łóżko. Nienawidziłem tego miejsca. Nienawidziłem mojego brata, ojca i tego domu, zresztą - wszystkiego. Musiałem skrócić ten wyjazd. Dzisiaj rano rozmawiałem z zarządcą rancza. Facet zdawał się być w porządku. Ja się na tym wszystkim nie znałem, nie widziałem więc sensu, aby dłużej tu przebywać. Musiałem tylko ustalić obowiązki, poprosić o dokumentację i wypełnić parę papierów.

W jeden dzień pewnie nie miałem szansy załatwić wszystkiego, ale do jutra powinienem ogarnąć wszelkie formalności. W między czasie zamierzałem zakomunikować Emmie, że między nami koniec i pojutrze mogłem wrócić zupełnie wolny do cywilizacji. Nigdy więcej tego żałosnego zadupia.

Stwierdziłem, że muszę pojechać do miasta, aby kupić kilka potrzebnych rzeczy. No i myśleć pozytywnie -  w końcu te dwa dni jakoś zlecą, dam radę.

Wymknąłem się bocznym wyjściem, Betty z Emmą były na jakiejś wycieczce, więc nie musiałem się nikomu tłumaczyć, a za nic nie chciałem spotkać tego dupka, Raya.

Pod domem stało kilka samochodów, część z nich należała do pracowników, ale zarządca mówił że mają dwa auta, którymi w razie potrzeby mogę się przemieszczać podczas mojego pobytu, więc wsiadłem do mniej zdezelowanego pick-upa, krzywiąc się z obrzydzenia na widok koszmarnie brudnej tapicerki.

- Co za syf – westchnąłem ze zniesmaczeniem dokładając do mojej listy zakupów proszek do prania i płyn do dezynfekcji. Owszem - musiałem się po tym wszystkim dokładnie zdezynfekować. Nie lubiłem jeździć nie swoim autem, niepokoiła mnie świadomość że siedzę w miejscu w którym ktoś się pocił, jadł, palił lub robił cholera wie co jeszcze, a po stanie tapicerki i zapachu jaki panował w środku przychodziły mi na myśl naprawdę obleśne rzeczy.

Wytarłem kierownicę chustką którą miałem w kieszeni spodni, nastawiłem sobie nawigację i ruszyłem na zakupy. Duchesne było malutkim, słabo zaopatrzonym miasteczkiem, ale względna cisza oraz brak korków i kolejek działały na jego korzyść. Ogarnąłem zakupy i już miałem wracać, kiedy nagle usłyszałem dziwne, niepokojące odgłosy dochodzące z silnika.

- Nawet mnie nie wkurwiaj… – warknąłem, ale najwyraźniej auto – jeśli w ogóle mogłem nazwać w ten sposób ten niedorzeczny złom -  postanowiło mieć mnie gdzieś i rozkraczyło się na środku drogi. -  Nie. Nie, nie, nie rób mi tego… - przekręciłem kluczyki w stacyjce raz, potem drugi i dziesiąty, ale oczywiście bez żadnego efektu. – Co za nieporozumienie. To niedorzeczne… – gadałem do siebie wychodząc z samochodu, ponieważ mogłem się w nim za chwilę ugotować. I tak nie miał klimatyzacji, ale jednak otwarte okno podczas jazdy trochę mnie ochładzało, a na zewnątrz było ze trzydzieści pięć stopni.

- Odholować pana? – brodaty kowboj zatrzymał się tuż przy mnie sporą furgonetką, więc zerknąłem na niego z wdzięcznością.

- Jeśli to nie problem.

- Żaden – odparł i wyszedł z samochodu prezentując mi swój ogromny brzuch po czym wyciągnął linkę z bagażnika.

- Skąd pan jest? Bo chyba nie stąd, co?

- Nie. Przyleciałem wczoraj z Nowego Jorku – odpowiedziałem wsiadając do ulepionego i śmierdzącego piwem wnętrza samochodu brodacza, po tym jak podczepiliśmy do mojego złomu linkę holowniczą.

- Miastowy. Od razu widać. Zastanie pan na dłużej? Dziewczęta się tu wszystkie by za panem uganiały – dodał zachęcająco.

Cóż, brzmiało jedynie jak kolejny powód do jak najszybszej ewakuacji, ale mimo to uśmiechnąłem się sztucznie w odpowiedzi.

- Taki pan elegancki. My tu to proste chłopaki ze wsi. A dziewczyny lubią czasem odmianę, jak wie pan co mam na myśli – mrugnął porozumiewawczo i rzucił mi bezzęby uśmiech odpalając papierosa brudnymi od smaru palcami.

- Yhym. Domyślam się – odbąknąłem starając się NICZEGO nie dotykać i w miarę możliwości wstrzymywać oddech.

Na szczęście droga minęła zaskakująco szybko i zaledwie po chwili dotarliśmy do warsztatu, który prezentował się raczej mało obiecująco.

- No, dojechaliśmy. Mechanik, stary Tom, zerknie panu w silnik i powie co i jak.

- Ile się należy za przysługę? – zapytałem wychodząc z furgonetki.

- Nie obrażaj mnie pan. My tu na wsi nie bierzemy pieniędzy za takie rzeczy. Powodzenia! – dodał i odjechał, a ja uśmiechnąłem się do siebie mile zaskoczony jego uczynnością.

Cóż, być może miał problem z higieną, ale poza tym był w porządku.

Po pół godzinie okazało się, że moje auto wymaga naprawy aby ruszyć i musi zostać w warsztacie na kilka dni, więc nie miałem jak wrócić do domu, a na tym zadupiu komunikacja miejska to była prawdziwa rzadkość. Tym bardziej w kierunku jeszcze większego zadupia, czyli wsi w dziczy - rancza ojca.

- Wie pan jak mogę się dostać do Wintervalley?

- Pan z rancza Remyego Andersona? – spytał stary Tom i zmrużył oczy przyglądając mi się badawczo – A niech mnie wszystkie diabły! – wykrzyknął nagle tak głośno, że aż podskoczyłem

- Wszystko w porządku? – spytałem z konsternacją, mierząc go zaniepokojonym spojrzeniem.

- Wygląda pan jak Remy, niech mu ziemia lekką będzie! Jakby wstał z grobu i stanął tu przede mną, o! – pokazał na mnie zamaszycie, a ja wywróciłem oczami. Nie zamierzałem jednak wchodzić z nim w dyskusję. Facet sprawiał wrażenie jakby za moment mógł się przewrócić i z pewnością miał jakieś dziewięćdziesiąt lat więc szczerze wątpiłem, aby ogarnął sprawę z samochodem, ale to już nie mój problem.

- Wie pan jak tam dotrzeć, czy nie?

- Do rancza Adersona? Ja jadę w tamtym kierunku – wtrącił się gość z bujnym wąsem, który kupował w warsztacie olej silnikowy.

- Może mnie pan podwieźć?

- A czemu nie. Wskakuj dzieciaku – pokazał na swoje auto, a ja podziękowałem i wsiadłem do jego furgonetki bez zbędnych pytań.

Całe szczęście, że udało mi się ogarnąć podwózkę. Miałem co prawda telefon, ale nie znałem nikogo, do kogo mógłbym zadzwonić, aby po mnie przyjechał, a Emma i Betty pojechały na wycieczkę w zupełnie przeciwnym kierunku.

Facet miał na imię Eddy i był równie małomówny jak ja, więc jechaliśmy w milczeniu, ale po kilkunastu minutach zatrzymaliśmy się na skrzyżowaniu między polnymi drogami.

- Chłopcze, ja skręcam w prawo. Żeby dostać się do rancza trzeba by jechać prosto… - powiedział E - Ale jak pójdziesz tamtędy… – machnął ręką w lewą stronę, w kierunku... dosłownie niczego. W oddali majaczyły pasma wysokich gór, wszędzie dużo skał i przestrzeni… – To po niecałej godzince będziesz na miejscu.

- Nie lepiej iść wzdłuż drogi? – zapytałem, niepewnie zerkając w tamtym kierunku.

- Drogą jest kilkanaście kilometrów, będziesz szedł dużo dłużej, a mi się trochę spieszy, więc nie podwiozę cię pod samo ranczo. Ale poważnie, stąd już dojdziesz. Wystarczy, że pójdziesz jakieś czterdzieści minut w tamtą stronę i skręcisz w lewo, w taką dróżkę, pewnie zauważysz, tam nie ma ich dużo. I po chwili będziesz na miejscu… – okeej. Najwyżej włączę sobie nawigację.

- Dobra, dzięki za wskazówki i podwózkę! - odpowiedziałem wychodząc z auta.

- Powodzenia! – odpowiedział Eddy ruszając w swoją stronę.

Postanowiłem iść zadupiem. Nie wiedziałem czy to dobrze, ale stwierdziłem, że to wszystko to i tak jedno wielkie zadupie, więc co mi tam. Małe zakupy, które zrobiłem w supermarkecie zostawiłem w samochodzie, aby później podjechać po nie i dokupić coś na kolację, ale to już z Betty. Miałem więc wolne ręce i za niecałą godzinkę powinienem być na miejscu.

Ruszyłem żwawym krokiem. Żar lał się z nieba, a ja nie miałem ani kremu z filtrem, ani niczego na głowę, ale pomyślałem, że przecież nic mi nie będzie. Jakoś przeżyję. Miałem przynajmniej taką nadzieję.

Jednak po mniej więcej godzinie moja nadzieja zaczęła lekko słabnąć. Tak jak radził Eddy, skręciłem po czterdziestu minutach w lewo, w coś co wydawało się dróżką, ale mimo że parłem na przód, nie widziałem nic co  mogłoby przypominać drogę, farmę, czy jakiekolwiek miejsce, gdzie miałbym szansę spotkać człowieka. A nawigacja oczywiście nie działała, ponieważ nie było tu zasięgu. Nie było też żadnych znaków, drogowskazów, słupów wysokiego napięcia, czegokolwiek, co mogłoby w jakiś sposób wskazać mi drogę. Po kolejnej godzinie miałem już serdecznie dosyć. Skóra piekła mnie jak cholera, byłem mokry, moje włosy kleiły mi się do twarzy, która szczypała mnie od poparzenia, połączonego ze słonym potem spływającym ze mnie strumieniami. Spojrzałem na swoje ramiona i ręce, brudne i czerwone, później na telefon, który wciąż był bezużyteczny przez ciągły brak zasięgu.

Jedyne co przychodziło mi do głowy to… Kurwa! W co ja się do cholery wpakowałem?!

Po następnej godzinie, albo może nawet dwóch, dosłownie nie mogłem uwierzyć w to co się dzieje...

Jak to się stało, że wplątałem się w coś równie niedorzecznego?!

- To jakieś jebane bagno w którym umrę, ja pierdolę! – krzyknąłem do siebie czując że opuszczają mnie resztki nadziei.

Powoli przestawałem czuć ból piekącej skóry, za to zaczynało kręcić mi się w głowie. Cholera, to przestawało być zabawne, za chwilę mogłem zemdleć i zostać zeżarty przez sępy!

Może to moja wyobraźnia ale miałem wrażenie, że już zaczynały nade mną krążyć.

- Zadowolony jesteś? - zwróciłem się do swojego martwego ojca. Miałem w dupie, czy mnie słyszy i tak zamierzałem mu wygarnąć – To wszystko kurwa twoja wina, pewnie to ukartowałeś, żeby mnie wykończyć. Mogłem się spodziewać, że cokolwiek mnie tu spotka będzie złe, straszne i będę tego nienawidził, tak jak ciebie słyszysz?!- Wrzasnąłem patrząc w górę, wciąż idąc przed siebie.

Nagle poślizgnąłem się na czymś i z całym impetem walnąłem plecami o ziemię wpadając w cholerne gówno. I to dosłownie! Leżałem w jakimś krowim placku, zresztą nie wiem czyje to było gówno, nie znam się na kupach, jednak cokolwiek je zrobiło musiało być wielkie. Usiadłem i przetoczyłem się na kolana. Targnął mną odruch wymiotny. Byłem cały w tej cholernej, cuchnącej mazi. Całe moje plecy, ramiona, nawet włosy.

- Uważasz, że to zabawne? - powiedziałem z jadem. Po chwili zacząłem się śmiać. Odbijało mi, to jasne. Mimo to wstałem i ruszyłem przed siebie, bo niby co mi pozostało? – No dalej zrób coś, jeśli masz w sobie choć odrobinę przyzwoitości. Nie obrażę się jeśli ześlesz mi zasięg... - Znowu gadałem z martwym staruszkiem. Sięgnąłem dna. Wyciągnąłem z kieszeni  telefon. Akurat siadała mi bateria. - To są kurwa jakieś żarty. – zawarczałem.

Uszedłem parę kolejnych kroków, minuty mijały, a beznadzieja mojej sytuacji uderzyła we mnie z całą mocą.

Ależ to żałosne, jak to możliwe, że dopuściłem do czegoś takiego?! Nie ma nic z czym bym sobie nie poradził, zawsze byłem najlepszy we wszystkim, czego się dotknąłem. Jakim więc cudem zgubiłem się, jak jakieś pieprzone dziecko. Jestem do niczego, jestem beznadziejny, nic dziwnego, że ojciec mnie nie chciał. Jestem żałosny, naprawdę żałosny… Upadłem na kolana i krzyknąłem z całej siły. Czułem się jak postać z kreskówki, ale miałem to gdzieś. Zwiesiłem głowę myśląc co powinienem teraz zrobić, przecież musiało być jakieś wyjście…

- Przepraszam pana? Czy wszystko w porządku? Mogę panu jakoś pomóc? – usłyszałem kobiecy głos i spojrzałem przed siebie.

Przede mną na czarnym koniu siedziała dziewczyna. Bardzo, bardzo atrakcyjna dziewczyna. Stwierdziłem, że to na bank fatamorgana albo iluzja, a raczej wyjątkowo realna fantazja seksualna, którą stworzył mój mózg w reakcji obronnej, po mega przegrzaniu. Czy coś w tym stylu, mniejsza o szczegóły. Co prawda nie byłem pewien, czy potrafiłbym wyobrazić sobie taką ślicznotkę, choć z pewnością usilnie bym próbował.

Dziewczyna miała na sobie krótkie spodenki, a długie smukłe nogi były nagie. Na ramiona miała narzuconą mocno wyciętą, skórzaną kamizelkę, a na głowie ciemny kapelusz kowbojski.

- Przepraszam pana, czy pan mnie słyszy? Jest pan chory? - spytała niepewnym tonem.

Czyżby była prawdziwa? W sumie gdyby to była moja fantazja, właśnie ocierałaby się o tego konia, kręcąc biodrami i  zrzucając po kolei ubrania. Tymczasem siedziała w napięciu, najprawdopodobniej zniesmaczona moim widokiem, pytając czy jestem chory. Na sto procent pomyślała, że jestem upośledzony, albo bezdomny. Albo i to i to. Albo gorzej, przestraszyła się mnie. Pewnie wyglądałem jak jeden z mutantów z „Drogi bez powrotu". Cóż, brzmiało fatalnie, ale w obecnych okolicznościach powinienem się cieszyć, że udało mi się na nią natknąć, mimo że czułem się załamany tym jak się z pewnością prezentowałem - w końcu byłem mokry, poparzony i uwalony krowią kupą – podczas gdy zazwyczaj staram się wyglądać idealnie, ale to nie było teraz najważniejsze.

Najważniejsze było to, że najprawdopodobniej jednak przeżyję.

Pomyślałem, że powinienem skupić na tym, by jej nie wystraszyć. To i tak cud, że nie uciekła biorąc pod uwagę to jak wyglądałem i fakt, że przed chwilą wrzeszczałem jak szalony. Była moją ostatnią nadzieją, chyba aniołowie mi ją zesłali.

- To ja przepraszam… – odpowiedziałem zachrypniętym głosem. - Właściwie wstyd to przyznać, ale się zgubiłem… Nie jestem stąd, auto mi się zepsuło, ktoś podwiózł mnie kawałek, a potem postanowiłem iść skrótem. To był naprawdę gówniany pomysł… – dodałem, siląc się na uśmiech i pokazując jaki jestem brudny.

Odwzajemniła mój uśmiech i pokiwała głową ze współczuciem. Daję słowo, to był najpiękniejszy uśmiech w historii świata, a co ważniejsze – najwyraźniej nie zamierzała mnie zostawić, więc czułem coraz większą ulgę.

- Bardzo mi przykro, ale na szczęście trafił pan na mnie. Nie ma nic dziwnego w tym, że się pan zgubił, proszę się nie przejmować. To bardzo dzikie, rozległe tereny, ktoś kto ich dobrze nie zna, nie powinien się tu zapuszczać bez przednika. Gdzie chce pan trafić?

- Na ranczo Remyego Andersona…

- Poważnie? To bardzo blisko mnie, właściwie po sąsiedzku… Jest pan tu przejazdem, czy…

- Jestem River Anderson, starszy syn Remyego – powiedziałem, odklejając mokre i brudne włosy od twarzy, która naprawdę mnie szczypała.

Gdybym wiedział, że ojciec ma taką sąsiadkę chyba przełknąłbym dumę i przyleciał tu pierwszym możliwym lotem już dawno temu. Nie widziałem jej oczu przez ten kowbojski kapelusz i pilotki przeciwsłoneczne, które chroniły jej oczy od słońca, ale czułem, że mi się przygląda. Jednym zwinnym susem zeskoczyła z wierzchowca i ruszyła  w moim kierunku. Podeszła naprawdę blisko, dzięki czemu mogłem zobaczyć jaka jest śliczna. Miała niewiarygodne usta. Były pełne, mocno czerwone z zarysowaną w kształt serca górną wargą. Zawsze marzyłem o całowaniu takich ust. Miała też malutki, zgrabny nosek i wysokie kości policzkowe, idealnie zarysowaną szczękę i długą szyję. Czyli pełen pakiet. Nie widziałem wciąż jej oczu, ale z takimi ustami i całą resztą mogłyby wyglądać jakkolwiek. Ponad to delikatne obojczyki i drobne ramiona, śliczne, naturalnie pełne piersi i daje słowo, mógłbym spędzić  długie lato poświęcając im całą swoją uwagę.

Czarne spodenki z wysoką talią odsłaniały jej żebra i długie, szczupłe nogi  w wytartych , znoszonych, ciężkich butach. Podniosła dłoń i smukłymi, zaskakująco chłodnymi palcami dotknęła mojej twarzy. Prawie jęknąłem z przyjemności.

- Sei davvero tu…? – Powiedziała do siebie. Brzmiało to dość egzotycznie i nie byłem pewien w jakim języku do mnie mówiła. Na pewno nie po francusku ani tym bardziej po niemiecku bo te języki dobrze znałem.

 - Przepraszam – dodała widząc moją skonsternowaną minę – Chciałam powiedzieć, że  nie wyglądasz dobrze... Mam na myśli, że ewidentnie słońce mocno cię poparzyło. – Przeniosła swoje chłodne palce na moje czoło -  Chyba masz gorączkę, mam nadzieję, że to nie udar, ale sytuacja jest poważna, musimy stąd jak najszybciej spadać… Jak długo jesteś na tym słońcu?

- Od kilku godzin – odparłem wyraźnie sobą zażenowany. Dziewczyna podeszła do swojego konia, wzięła z niego sporą torbę i wyciągnęła z niej butelkę wody.

- Napij się – podała mi wodę, a ja wypiłem ją duszkiem. - Zaraz dam ci coś na głowę…. Znałam twojego tatę, wiesz? Był w porządku… Szkoda, że nigdy nie przyleciałeś, pokazałabym ci te tereny. Jak się wie gdzie iść, jest tu naprawdę pięknie… – Wzięła ze swojego konia drugi kapelusz i nałożyła mi go na głowę.  - Na wycieczki o tej porze roku trzeba mieć też krem z filtrem, czekaj, gdzieś tu go mam... O jest. Daj ręce – powiedziała chwytając za tubkę, po czym wsmarowała białą maź w moje brudne ramiona.

- Przepraszam, to obrzydliwe. Nie dość, że się zgubiłem, to jeszcze wpadłem w gówno.

- No tak dosłownie i w przenośni… - dodała przygryzając dolną wargę, powstrzymując uśmiech. Zupełnie niepotrzebnie, uwielbiałem sposób w jaki się uśmiechała i naprawdę chciałem to znowu zobaczyć. – To ja cię przepraszam. Nie powinnam z tego żartować. Wyglądasz jakbyś zaraz miał zasłabnąć, zemdleć albo jeszcze gorzej…  Całe szczecie, że akurat tędy przejeżdżałam. To ogromny teren, aż dziw, że się na siebie natknęliśmy. No nic, powiedz lepiej, czy jeździłeś kiedyś konno? Pojedziemy razem na Wichurze – dodała chowając krem i podając mi drugą butelkę wody.

- Nie brzydzisz się ? Śmierdzę, jestem mokry od potu i strasznie brudny… - Bardzo chciałem z nią jechać, ale dziwiłem się, że ona chce mieć mnie tak blisko, mimo stanu w jakim byłem. Żadna ze znanych mi dotąd kobiet by się na to nie zdobyła.

- Co ty masz z tym brzydzeniem? Dla mnie to nie problem, wyluzuj, jestem prostą dziewczyną od zawsze pracującą na farmie, więc to dla mnie żadna nowość. To jechałeś na koniu, czy nie?

- Nie, nigdy…

- Nie macie stadnin w tym Nowym Jorku? - zapytała z uśmiechem.

- Skąd wiesz, że jestem z Nowego Jorku? - byłem mocno zaskoczony, tym że ona o mnie słyszała, a nawet wiedziała gdzie mieszkam.

- No jak to skąd? Mówiłam ci, że znałam twojego tatę. Chwalił się tobą. – powiedziała i z powrotem przymocowała torbę do swojego wierzchowca - Dobra to wsiadaj, pomogę ci. Wyglądasz na wysportowanego, więc powinieneś dać radę. Włóż stopę w strzemiono... - instruowała mnie, ale to było całkiem łatwe, więc już po chwili siedziałem na koniu.

- Świetnie sobie poradziłeś. Okej teraz ja usiądę przed tobą, a ty się mocno trzymaj, dobrze? – dodała i wskoczyła przede mnie - Złap mnie w talii, okej? Tak jak mówiłam trzymaj mnie mocno, bo nie wiem, czy nie zrobi ci się słabo. Kiedy poczuję, że twój uścisk się  poluźnia zatrzymam konia, żebyś nie spadł... - było mi słabo. Z wielu różnych powodów. Ona była jednym z nich, ale nie zamierzałem robić z siebie jeszcze większego idioty i spadać. Ruszyliśmy, a ja złapałem ją dłońmi, ale po jakimś czasie zamieniłem je na ramiona. Wtuliłem się w nią delikatnie. Pachniała orzeźwiająco, a zarazem słodko, jak świeże owoce.

Jej ciało było bardzo kobiece i zmysłowe, a przez pozycję w jakiej się znajdowaliśmy dociskała pośladki do moich bioder i to dość mocno, więc po chwili uświadomiłem sobie z przerażeniem, że na przekór okolicznościom najwyraźniej się podnieciłem, a przez naszą wymuszoną bliskość ona na pewno musiała to poczuć.

Zupełnie nie wiedziałem jak się zachować, ale kiedy zerknęła na mnie ze zmieszaniem, stwierdziłem, że w sumie chyba lepiej abym zaczął się tłumaczyć, niż siedział za nią jak jakiś milczący psychol z niekontrolowanym wzwodem.

- Słuchaj, nie wiem co powiedzieć. Znaczy, wiem, że ty wiesz i… Strasznie cię przepraszam, ale naprawdę, nie mam na to żadnego wpływu. To przez sposób w jaki siedzimy... Jesteś za blisko. Ale i tak nie mam nic na swoje usprawnienie i zrozumiem jeśli za chwilę mnie stąd zrzucisz…

- Stary, w porządku, dopóki trzymasz go w spodniach, to w niczym mi nie przeszkadza. Ale rany, faceci nie przestają mnie zaskakiwać. Ledwo żyjesz, wyglądasz jakbyś miał poparzenia drugiego stopnia, ale kiedy w grę wchodzi damski tyłek, stoisz na baczność. Nieźle.

- To nie jakiś zwykły tyłek, twój jest naprawdę… Zresztą nieważne. Nie chcę powiedzieć czegoś, czego będę żałował i przez co zrzucisz mnie stąd i pozostawisz na pewną śmierć. Dodam tylko, że w tych okolicznościach miałabyś do tego pełne prawo – odparłem półżartem ciesząc się że dziewczyna ma najwyraźniej zarówno dystans, jak i poczucie humoru. - Naprawdę cię przepraszam, nie chcę żebyś pomyślała, że cię molestuje... -  dodałem z rezygnacją.

Naprawdę byłem żenujący.

- Spokojnie. Dobra, słuchaj, martwię się o ciebie, bo mimo nadmiernej aktywności niektórych części twojego ciała, wyglądasz raczej słabo i sądzę, że potrzebujesz leków i lekarza. Pojedziemy więc szybko, żeby w jak najkrótszym czasie dostać się na miejsce – powiedziała, a koń znacznie przyspieszył.

Bardzo mi się to podobało, gdyby nie mój opłakany stan pewnie byłbym zachwycony. Przepełniała mnie wdzięczność do tej dziewczyny. Była taka drobna i delikatna w moich ramionach, ale jakkolwiek idiotycznie i niemęsko to zabrzmi, czułem się przy niej bezpiecznie. Miała w sobie coś, co wzbudzało zaufanie. Była konkretna, zaradna i odważna, a jednocześnie wyluzowana i zabawna. Niesamowite połączenie. Poza tym nigdy nie spotkałem dziewczyny, która spodobałaby mi się chociaż po części tak jak ona. Pod każdym względem.

Jednak po jakiś piętnastu minutach  zaczęło mi się naprawdę kręcić w głowie. Chyba lekko poluzowałem uścisk na jej talii, bo natychmiast zwolniliśmy.

- Hej, jak się czujesz? - zapytała z troską – Już w miarę niedaleko, jeszcze jakieś czterdzieści minut, okej?

- Jasne, spoko. Daję radę… – odparłem, ale powoli robiło mi się ciemno przed oczami.

- Zwolnimy trochę, trzymaj się dobrze? Słuchaj, może pogadamy… Masz ochotę?- zapytała, a ja uświadomiłem sobie, że przez to wszystko nie spytałem jak ona ma na imię. Nagle oprzytomniałem i natychmiast postanowiłem się tego dowiedzieć.

- Chętnie dowiedziałbym się jak masz na imię... – język trochę mi się plątał, ale niecierpliwie czekałem na odpowiedź.

- Mów mi Mel.

- Mel? I tyle? To jakieś zdrobnienie? Mogłabyś mi powiedzieć coś więcej? - dopytywałem, a ona zaśmiała się lekko.

- Więcej? Nie ma problemu, skoro nalegasz. Melanie Amiya Carron, miło mi - odparła, a ja analizowałem to co usłyszałem. Brzmiało jak melodia, tym bardziej z jej śpiewnym akcentem. Byłem ciekaw skąd się wywodzi.

- Skąd takie imiona? I nazwisko? Brzmi dość egzotycznie – zagadnąłem.

- Chcesz żebym ci opowiedziała? Dzięki temu nie uśniesz spadając z konia?

- Obiecuję – odpowiedziałem przylegając do niej trochę mocniej.

- No dobrze, River. A więc Carron to francuskie nazwisko, mój ojciec był Francuzem. Imiona nadała mi mama. Melanie to francuska odmiana imienia Melania, co po grecku znaczy czarna, urodziłam się czarnowłosa i czarnooka, więc najwyraźniej mama stwierdziła, że to najlepsze rozwiązanie – zachichotała. A więc pod tymi okularami skrywała czarne oczy. Ciekawe. - A Amiya to indiańskie imię, wynikające z sentymentu mojej mamy wobec jej pochodzenia.

- Płynie w tobie indiańska krew? - zapytałem.

- Tak, ale już dość mocno rozcieńczona, dziadek mojej mamy wywodził się z jednego z plemion –  odparła – Ale jednak gdzieś to we mnie drzemie. Myślę, że dlatego tak kocham te góry. Były domem moich przodków. Utah oznacza ludzi gór, tych którzy są wyżej, wiesz? Rodzina mamy mieszkała tu od pokoleń,  podczas gdy mój ojciec i twoi dziadkowie osiedlili się tu całkiem niedawno.

- Skąd to wiesz? Mam na myśli moich dziadków.

- Twój tata mi opowiadał. Przeprowadzili się tu chyba z Dakoty, kiedy on był mały.

- Byłaś z nim blisko? - zapytałem, a w gardle poczułem gulę.

-  Znałam go prawie od zawsze, ale głównie jako swojego sąsiada, ojca Raya. Poznaliśmy się trochę lepiej kiedy miałam jakieś siedemnaście lat. Był miłym, spokojnym człowiekiem. Dużo z nim rozmawiałam w ostatnich tygodniach jego życia… Właśnie, przykro mi…

- Niepotrzebnie – przerwałem jej. – W ogóle go nie znałem, więc nie ma o czym mówić.

- Dobrze, jak uważasz – odpowiedziała spokojnie.

Była naprawdę w porządku, nawet rozmawianie z nią o moim ojcu nie wydawało się być stresujące.

- Opowiesz mi więcej o sobie? – zagadnąłem.

- Hmm… Raczej nieciekawy temat, no i zależy co chcesz wiedzieć.

- Wszystko – odparłem zgodnie z prawdą, a ona westchnęła.

- To chyba byłoby trudne, ale może zacznę od tego, że tak jak wspominałam naprawdę kocham te góry. Uwielbiam się tu zapuszczać, spędzać czas. Te momenty kiedy jestem tylko ja i dzika przyroda, cisza, spokój i te cudne widoki. Lubię chodzić cały dzień przez górskie ścieżki, wdychać świeże powietrze i słuchać szumu wody i śpiewu ptaków. Góry skaliste są piękne. Tutaj mamy tylko ich fragment, ale marzę, że kiedyś zobaczę te w Kolorado. Może nawet pojadę do Kanady! Zobaczyć na żywo Moraine Lake, położone w Dolinie Dziesięciu Szczytów, to byłoby coś!  Pokochałbyś to River, mogłabym ci kiedyś pokazać jak magicznie potrafi tutaj być…. – mówiła z pasją, a ja pomyślałem, że z nią chyba wszędzie byłoby magicznie.

Opowiadała o pasmach górskich i zwierzętach, o plemionach indiańskich zamieszkujących te tereny wiele lat temu. O miejscach, które chciałaby zobaczyć, o zwykłych marzeniach, które wydawały się jej niemal nieosiągalne, ale ja od tak mógłbym je spełnić. Pomyślałem, że naprawdę bardzo bym tego pragnął, spełniać jej marzenia, ale też być ich częścią. Do głowy przyszła mi szalona myśl, to pragnienie, którego bym się po sobie nie spodziewał. 

Chciałbym chodzić z nią tymi leśnymi ścieżkami, zdobywając górskie szczyty, tak jak opowiadała. Budzić się bladym świtem, wdychać świeże powietrze i nie myśleć o wszystkich nieistotnych, przyziemnych sprawach.

Z nią.

Właśnie kończyła mówić, o tym jak wchodziła na La Plata Peak, o ciepłym blasku złocistego słońca, o srebrzystych skałach rozciągających się, aż po daleki horyzont, a ja słuchałem z uśmiechem.

- Mel, obiecaj, że zabierzesz mnie ze sobą, na jedną z tych wypraw – powiedziałem – Obierzemy sobie za cel najwyższy szczyt i będziemy się wspinać cały dzień, a ty opowiesz mi o Indianach i legendach. Ja będę cię słuchał, wysmaruję nas kremem z filtrem i poniosę twój plecak… – Mel prychnęła na moje słowa.

- O nie…. Sama będę niosła swój plecak.

- … będziemy spać w namiocie i będą nas gryzły komary. W nocy pewnie będzie trochę chłodniej, więc w razie czego powinnaś wiedzieć, że uwielbiam się przytulać. – dodałem, a ona się zaśmiała.

-  Całe szczęście… - zażartowała.

 - … a wieczorem rozpalimy ognisko i tym razem to ja ci będę opowiadał, muszę tylko coś wymyśleć, nie znam tylu ciekawych historii co ty…

- Opowiesz mi o Nowy Jorku, nigdy tam nie byłam… I będziemy patrzeć w gwiazdy, w górach je świetnie widać! Pokażę ci różne konstelacje, od zawsze fascynowała mnie astronomia…

- Brzmi idealnie. Obiecaj, że kiedyś wybierzemy się gdzieś razem…

- Obiecuję – powiedziała z uśmiechem, a ja objąłem ją trochę mocniej, zdezorientowany tym jak szybko wali moje serce.

Po chwili przechyliła głowę w moją stronę prezentując mi swój zjawiskowy profil.

- Widzisz gdzie jesteśmy? Już właściwie na miejscu…

Faktycznie rozpoznałem teren, zbliżaliśmy się do farmy i domu ojca. Mimo stanu w jakim byłem czułem się szczęśliwy i podekscytowany. Tak dobrze mi się rozmawiało z Mel. Przeniosła mnie do innego świata i podczas tej krótkiej rozmowy zupełnie zmieniła moje plany i marzenia. Teraz zamiast leżeć na leżaku w pięciogwiazdowym hotelu z gołą laską na kolanach, nieporównywalnie wolałbym siedzieć z nią w namiocie  i słuchać jej cudownego głosu, kiedy opowiada mi te wszystkie porywające historie. Nie wspomnę o tym jak wspaniale byłoby ją móc wtedy dotykać i całować. Musiałem lepiej poznać tę dziewczynę, była najbardziej niezwykłą osobą jaką spotkałem. I nie myślałem już tylko o  tym jaka jest piękna. Była fascynująca. I na zewnątrz i w środku.

Po kilku minutach byliśmy na miejscu.  Mel zeskoczyła z konia, a ja zszedłem za nią, kiedy z domu jak torpeda wybiegła Emma.

- Co ty sobie wyobrażasz do cholery, że możesz mnie tu tak po prostu zostawiać na cały dzień i nawet nie odbierać telefonu?! Och widzę, że się świetnie bawiłeś z jakąś, jakąś… - I tak po prostu magiczny nastrój prysł. Pomyślałem, że jeszcze moment, a nie wytrzymam nerwowo. Odwróciłem się gwałtownie w  kierunku Emmy, a ona wrzasnęła. Dosłownie. - O Boże jak ty wyglądasz?! Zwariowałeś, coś ty sobie zrobił! – krzyczała, a ja mogłem się tylko domyślać jak to wszystko wygląda w oczach Mel.

Byłem skończony.

- Daj mi spokój Emma, ledwo żyję… - odarłem zrezygnowany, siląc się na spokojny ton.

- Wyglądasz jak jakiś potwór! To jakiś koszmar, co ja muszę znosić… -  sapała wachlując się ręką.

Nie do wiary, dosłownie nie do wiary. Niby zawsze wiedziałem, że Emma ma mnie gdzieś, ale jednak mimo wszystko liczyłem na odrobinę współczucia. Jak widać jej ludzkie odruchy zaginęły gdzieś w między czasie jej wirtualnej egzystencji. Wszystko co nie wydawało się idealne, lub przestawało takie być, automatycznie nadawało się do kosza. Ze mną włącznie.

Jakby tego było mało po chwili z domu wyszedł Ray.

- Mel, to ty? Cholera, ale dobrze cię widzieć, wejdziesz? Oni chyba powinni pogadać. Dziewczyna mojego brata jest trochę wkurzona… – Odparł wyraźnie zadowolony. Pomyślałem, że chyba go uduszę. Po co się wpieprzał w nie swoje sprawy?!

- Słuchajcie, czy was zupełnie pojebało?! Nie widzicie jak on wygląda?  - Mel podniosła głos i wyglądała na kogoś naprawdę wkurzonego – Miał naprawdę okropny dzień, ledwo trzyma się na nogach, ma poparzenia i nie wiem, czy nie dostał udaru, chyba ma  gorączkę! Potrzebuje leków i lekarza, a wy pieprzycie jakieś nieistotne bzdury, ogarnijcie się! Nie wierzę, że muszę prowadzić tę niedorzeczną dyskusję i tłumaczyć coś tak oczywistego dorosłym ludziom! – Melanie ewidentnie kierowała swoje słowa głównie do Emmy i obrzuciła ją zniesmaczonym spojrzeniem. Oboje z Rayem spojrzeli na nią w szoku, a później zerknęli znowu na mnie. Cóż. Najwyraźniej oficjalnie zadurzyłem się w tej dziewczynie – Chodź River, poszukamy Wendy… Dobrze, że wypiłeś sporo wody, ale powinieneś opróżnić jeszcze z kilka szklanek no i coś zjeść. Ale najpierw się umyj. Pewnie będzie bolało ale dasz radę, co? Musisz tylko być bardzo delikatny – do mnie mówiła łagodnie i z troską, kierując się do wnętrza domu. -  Wendy! Jesteś tu?! - zawołała.

- Mel, kochanie? – kobieta wyszła z kuchni i nagle stanęła jak wryta  - O Boże River, słoneczko, co ci się stało?

- No właśnie, słoneczko. Poparzyło go. Ponadto myślę, że ma gorączkę. No i jest napuchnięty… Nie wygląda to dobrze… – odparła Mel.

- Nie, zdecydowanie nie… – Wendy zerkała na mnie z przerażeniem.

Napuchnięty? Co to niby miało znaczyć? Poczułem, że robi mi się jeszcze bardziej słabo.

- Wendy zadzwoń po lekarza, to może być udar.

- Tak, tak koniecznie trzeba zadzwonić…

- Opowiedz Panu Wilkinsowi co się stało, że był przez wiele godzin na ostrym słońcu, bez wody i żadnej ochrony, no i teraz tak wygląda… Niech weźmie ze sobą jakieś leki, maści, zastrzyki, chyba dobrze byłoby jakby dał mu kroplówkę, zresztą on najlepiej będzie wiedział co robić.

- Już lecę. – Wendy pobiegła do telefonu.

- Dobra, stary… Wiem, że jesteś bardzo słaby, ale chyba powinieneś się wykąpać i coś zjeść zanim przyjdzie lekarz. Chyba, że nie jesteś w stanie? Może lepiej jakbyś się położył?

- Nie, masz rację, muszę się umyć. Marzę o prysznicu – westchnąłem padnięty.

 - Dobrze, tylko weź prysznic w chłodnej wodzie, ale nie w zimnej, żebyś nie dostał szoku termicznego. Bądź delikatny, żeby sobie nie zrobić krzywdy, tak?- pokiwałem głową i popatrzyłem na nią z nieskończonym uwielbieniem i wdzięcznością. Wciąż miała na sobie ten kowbojski kapelusz, który skutecznie zasłaniał jej oczy, więc nie do końca mogłem wyczytać wyraz jej twarzy. Była taka kochana i mądra, troszczyła się o mnie, przy niej czułem się tak cholernie dobrze i chciałem żeby ze mną została, więc zerknąłem na nią z nadzieją. – Ja muszę lecieć, babcia na mnie czeka, powinnam podać jej leki. Pogadam jeszcze z Wendy. Nie zamykaj się na klucz, żeby ktoś mógł wejść i ci pomóc jakbyś zasłabł.

No tak to jasne, że musiała już iść. Przecież nie pójdzie razem ze mną do łazienki pomagać mi w prysznicu. Życie to nie bajka.

- Dobrze, oczywiście… Melanie, nie wiem jak ci dziękować…

- Nie ma sprawy, trzymaj się, stary i zdrowiej. Lekarz niedługo będzie, a ja zadzwonię do was zapytać jak się czujesz, okej?- znowu pokiwałem głową.

- Do zobaczenia, Mel.

- Do zobaczenia, jak lepiej się poczujesz to pomyślimy o naszej górskiej wyprawie, dobrze? Bez poparzeń i udarów – zaśmiała się i poklepała mnie pokrzepiająco po ramieniu.

- Nie mogę się doczekać - miałem ochotę objąć ją na pożegnanie, ale musiałem pamiętać o oblepiającej mnie kupie. Mimo że przywykłem już do wstrętnego zapachu ona wciąż tam była, więc wypadało powściągnąć wszelkie emocje i iść się umyć.

Po chwili zobaczyliśmy wychodzącą z kuchni Wendy.

- Lekarz zaraz będzie.

- Idę pod prysznic, dzięki jeszcze raz! – wszedłem do łazienki patrząc jak Mel macha mi na pożegnanie i wychodzi z domu mówiąc coś do gosposi. Zamknąłem drzwi i oparłem się o nie plecami. Czułem się jak gówno w całej okazałości.

Podszedłem do lustra i aż się zapowietrzyłem.

- O. Mój. Boże. - powiedziałem do siebie, ciężko oddychając i ścigając z głowy kapelusz od Mel. Moja twarz była cała czerwona, z ciemniejszymi plamkami, źrenice miałem powiększone, przez co oczy wyglądały dziwnie, trochę tak, jakbym się naćpał, ale najgorsza była opuchlizna. Moje policzki były napuchnięte i wyglądałem jak jakiś psychodeliczny chomik na dragach. Włosy prezentowały się natomiast jak dredy z błota oraz gówna, i sterczały we wszystkie strony na mojej głowie. 

Nie miałem pojęcia jakim cudem Mel nie uciekła z wrzaskiem, kiedy mnie zobaczyła. A do tego znosiła mnie przyklejonego do swoich pleców przez całą drogę. 

Niby powinienem się cieszyć, że żyję, ale szczerze mówiąc miałem ochotę umrzeć ze wstydu. Nie miałem u niej najmniejszych szans. To koniec.

Z rezygnacją wszedłem pod prysznic powoli zmywając z siebie cały brud. Szkoda, że nie dało się zrobić tego samego z wszechogarniającym mnie upokorzeniem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro