Czas czarnego słońca - review
Nasz recenzent i kolega po piórze z RiP, olek_zielonka_autor, właśnie wydał swój pierwszy kryminał pt. "Największy błąd". Gratulujemy, trzymamy kciuki za wielki sukces czytelniczy! Brawo, Olek! 💜
A teraz zapraszamy na kolejną recenzję:
Tytuł: "Czas czarnego słońca"
Autorka: Blekitny_Plomien
Gatunek: Psychologiczne
Recenzentka: myslezeniemysle
„Czas czarnego słońca" to książka, jakiej na Wattpadzie zwykle się nie spotyka. Może to kwestia mojego algorytmu, ale większość tekstów, jakie tu widzę, koncentruje się na wartkiej akcji, dialogach, unika opisów i przemyśleń. Nie jest to zresztą tylko kwestia platformy – taka panuje moda, tak jak w romantyzmie modne były egzaltowane opisy przeżyć wewnętrznych, a czytelnik powieści realistycznej lubił znać na temat bohaterów rozmaite detale i anegdoty.
Współcześnie dialog musi być na dialogu i dialogiem poganiać, a jeśli nie może, to coś przynajmniej musi w tle wybuchać. „Czas czarnego słońca" idzie natomiast pod prąd i dla odmiany całą swoją strukturę opiera na rozbudowanych rozmyślaniach dwójki głównych bohaterów, umieszczonych w realiach Ameryki lat siedemdziesiątych. Z jakim skutkiem?
Protagonista książki to Ernest Braddock. Poznajemy go jako szczęśliwego, raczej majętnego faceta, który ze spodziewającą się dziecka żoną, Connor, wprowadza się do jednej z najbardziej prestiżowych okolic w Nowym Jorku, snując nieśmiałe marzenia o karierze pisarza.
Wszystko zmienia się, gdy dziecko rodzi się nieżywe. Małżeństwo Ernesta się rozpada, sen o pisaniu oddala, a on sam wpada w wir depresji i alkoholizmu. Po czterech latach, które mężczyzna spędza na zapijaniu smutków w barze w dzielnicy portowej, jego drogi krzyżują się z Jenny Abelard. Ta tajemnicza młoda milionerka, w niejasny sposób powiązana z nowojorskim półświatkiem kryminalnym, daje mu szansę na naprawienie swojego życia – a może i coś więcej...
Niektórym jako pierwsza rzuci się w oczy swoista bezkompromisowość tej książki. Ukazuje bez ogródek wszystkie brudy rzeczywistości, pokazuje ją taką, jaką żałujemy czasami, że jest – choć nie stroni też od jej pozytywów. Widać ogromną czułość autorki do detali, jeśli chodzi o świat przedstawiony, okrutny, ale niekiedy piękny. Choćby poboczna, bardzo epizodyczna postać Cammiego, podstarzałego mężczyzny na wózku inwalidzkim, który bez przerwy wróży apokaliptycznie, że homary będą tanieć. To zdecydowana zaleta formy, w której akcja nie pędzi, a przechadza się spacerowym krokiem. Podążający za nią czytelnik ma czas, by rozejrzeć się wokół siebie, obejrzeć lokalny koloryt, kto wie, może nawet usłyszeć gwar nowojorskiego baru...
Gdy czytam „Czas czarnego słońca", myślę sobie, że tak pisaliby pewnie europejscy pisarze realistyczni, gdyby urodzili się sto lat później. Momentami stają mi wręcz przed oczami fragmenty z Balzaka czy Dumasa, przy czym oczywiście mam na myśli archaicznego języka, a sposób narracji, szczególnie przedstawiania bohaterów i wprowadzania pewnych wątków. Jako fanka powieści realistycznej powinnam mówić o tym jako o największym medalu honoru, a jednak prowadzi mnie to niestety do głównej trudności, jaka pojawia się w tym tekście.
Zwykle jestem ostatnia do zarzucania książkom, że są „przegadane", że opisy za długie, akcja zbyt powolna i tak dalej. Mimo tego muszę tym razem przyznać – z bólem! – że książce przydałyby się spore cięcia. Nie proponuję w żadnym wypadku przerobienia tekstu według amerykańskiej szkoły pisania, gdzie każde zdanie ma być pełne napięcia i ogołocone ze wszelkich ozdobników, nie mam też pretensji do powieści psychologicznej o to, że jest powieścią psychologiczną. Ale czy nawet kota nie można zagłaskać na śmierć?
Sądzę, że najlepszym przykładem tego, o czym mówię, będzie sposób wprowadzenia postaci Jenny. Kiedy widzimy ją po raz pierwszy (przynajmniej dokładnie), z marszu zostajemy potraktowani typowo realistycznym opisem jej życia i psychiki z takimi szczegółami, że było to dla mnie nieco przytłaczające. Narrator dość głęboko wchodzi w relację dziewczyny z jej nieżyjącym już ojcem, tłumaczy, że ma do niego żal o najrozmaitsze wychowawcze błędy, a nawet dostajemy wzmiankę o tym, jak wpływa to na jej życie seksualne.
W żadnej z tych informacji samej w sobie podanej w tym momencie nie ma według mnie nic złego – to w takim ich nagromadzeniu przypomina się człowiekowi mądrość zasady show, don't tell.
Bardzo mało o psychice postaci czy ich przeżyciach możemy wydedukować sami na podstawie opisywanych nam scen. Robi to za nas narrator, który tłumaczy nam niezwykle szczegółowo, co właśnie dzieje się w ich głowach i dlaczego. Gdyby jeszcze robił to zdawkowo, tymczasem niestety w „Czasie czarnego słońca" lwia część tych rozmyślań i opisów to parafrazowanie stale tego samego.
Przykładowo scena pierwszego prawdziwego spotkania Ernesta i Jenny. Ponieważ w barze w dzielnicy portowej ta nagabuje mężczyznę, żeby poszedł z nią, on zakłada, że jest prostytutką. Czytelnik wie już, że to nieprawda, Ernest jednak powtarza stale głosem narratora tę obserwację i tylko trochę ją modyfikuje, raz zastanawia się, czy to nie zbyt drogi samochód jak na prostytutkę, innym razem, czy nie trochę za młoda i tak dalej. Odnosiłam czasem wrażenie, że niewiele bym straciła, gdybym czytała co drugi akapit – może nawet bym zyskała.
Voltaire miał sporo racji, kiedy powiedział, że sekret znudzenia czytelnika polega na tym, żeby opowiedzieć mu wszystko. Kiedy brak tajemnicy, brak też motywacji, żeby czytać dalej. Może gdybyśmy nie dowiadywali się tyle o Jenny przy jej pierwszym pojawieniu się, a otrzymali jedynie niejasne podpowiedzi i kilka wybranych informacji z jej przeszłości, bylibyśmy jej postacią bardziej zaintrygowani. Może gdybyśmy poznali Ernesta już jako zapijaczonego cynika i dopiero z czasem dowiadywali się, co doprowadziło go do takiego stanu, z większą ciekawością szukalibyśmy wskazówek w jego bogatych przemyśleniach.
Pomówmy o bohaterach, skoro już tyle razy o nich zahaczyliśmy. Jako protagonista powieści psychologicznej, Ernest zdecydowanie spełnia swoją rolę. Jego kreacja jest realistyczna do bólu i gdy czytam choćby opis jego reakcji na informację, że jego dziecko nie żyje, po prostu mam tę scenę przed oczami i jestem w stanie w nią w stu procentach uwierzyć.
Chapeau bas dla autorki za napisanie chyba jednej z najbardziej wiarygodnych postaci, jakie widziałam na Wattpadzie. Podczas czytania myślałam sobie nawet, czy ja nie znam kilku takich Ernestów; może nie kropka w kropkę, ale osób posługujących się mniej więcej podobnymi wzorcami zachowania i rozumowania.
Niestety pomimo tego realizmu – a może właśnie przez niego – nie potrafię w ogóle go polubić.
Sądząc po komentarzach, zwłaszcza pod początkowymi rozdziałami, nie jestem w moich odczuciach osamotniona. Ernest właściwie nie daje powodów do tego, by się lubić. Mamy stały wgląd w jego rozmyślania, wiemy więc, jak okropnie myśli o swojej byłej żonie, sąsiadach, kolegach, każdym. Oczywiście zdajemy sobie sprawę z tego, dlaczego jest taki zgorzkniały, a zgorzknienie to autorka oddaje zupełnie realistycznie.
Po prostu trudno nam trzymać za niego kciuki i śledzić z przejęciem jego losy. Nie kiedy czytamy, jak w głowie robi jakieś obleśne komentarze o domniemanym pożyciu Connie z jej nowym mężem.
Kreacja Jenny również posiada w sobie dużo głębi i chociaż może nie robi na mnie aż takiego wrażenia jak Ernesta, to też nie sposób odmówić jej staranności i realizmu. Z jednej strony nienawidzi swojego ojca, z drugiej – stale o nim myśli, a niektóre rzeczy robi tylko po to, by go zdenerwować, choć już przecież nie żyje. Ogromnie boi się też porzucenia po tym, jak utraciła najbliższą jej osobę.
Posiada zalety i wady, jej odbiór jest więc o wiele bardziej zbalansowany niż odbiór głównego bohatera (dla mnie; odbioru jednoznacznie negatywnego), ale też nie zaskarbiła mojej szczególnej sympatii. Szczególnie odstręczyła mnie od niej scena, gdy drwi z Ernesta i jego byłej żony, gdy ten wyraża wątpliwości co do tego, czy chce się z nią przespać. Nie bierze „nie" za odpowiedź. Według mnie to przemocowe zachowanie i szkoda, że temu zdarzeniu nie zostaje nadana większa ranga niż tylko drobna niegrzeczność z jej strony.
Jeżeli chodzi o warstwę językową tekstu, to przede wszystkim warto zwrócić uwagę na to, że autorka naprawdę cholernie dobrze pisze. Nie tylko nie widzę błędów, ale i uwielbiam styl jej opisów otoczenia, miejsc, postaci. Tym bardziej szkoda mi, kiedy momentami rewelacyjne zdania giną w ścianie tekstu, którą czytelnik podświadomie omija wzrokiem.
Widać, że „Czas czarnego słońca" to dzieło osoby dojrzałej i oczytanej, a także świetnie czującej klimat Stanów Zjednoczonych lat siedemdziesiątych i potrafiącej to oddać. Autorka jest świadoma języka i korzysta z niego w sposób godny podziwu, ale myślę sobie, czy czasami nie lepiej byłoby używać prostszych, mniej wyszukanych zdań na zasadzie kontrastu. Inaczej te naprawdę dobre nie mogą błyszczeć na tle swych równie ozdobnych sąsiadów.
W kwestii językowej miałabym jedną uwagę, mianowicie narrator korzysta czasami bez jakiegoś szczególnego powodu z określeń, które uważane są powszechnie za obraźliwe. Przykładowo, gdy Jenny widzi po raz pierwszy dwójkę innych bohaterów, dowiadujemy się, że „skłonna byłaby uznać tych dwu za parę pedałów". Nic nie sugeruje, by w tej scenie narrację przejmować miała któraś z postaci, która mogła mieć do osób homoseksualnych taki, a nie inny stosunek.
Rozumiem, że takie były czasy – akcja toczy się w latach siedemdziesiątych – ale lepiej uważać z wkładaniem w usta narratora przynajmniej pozornie obiektywnego takich określeń, bo jest to trochę wybijające z rytmu. Może najwyżej wzbudzić w czytelniku niepotrzebne emocje.
Podsumowując, nie chcę, by ktokolwiek odchodził z tej recenzji z myślą, że Błękitny Płomień to zła autorka. Przeciwnie. Być może jednak „Czas czarnego słońca" potrzebuje znaczących cięć, by w pełni wydobyć jej talent i nie chować go pod lawiną ekspozycji, która może zniechęcić czytelnika do dalszej lektury. Również mnie, której jedną z ulubionych powieści jest „Pani Bovary"; książka istniejąca właściwie tylko po to, by poopisywać przeżycia głównej bohaterki.
Brakuje nam na Wattpadzie dzieł takich jak to – mniej nastawionych na wartką akcję, a bardziej na refleksję, klimat. Wierzę w to, że możliwe jest wydobycie z tej książki jej pełnego potencjału i mam nadzieję, że tak właśnie się stanie. Kojarzycie tę starą anegdotę o Michale Aniele, kiedy go ktoś zapytał, jak wyrzeźbił Pietę? Odpowiedział wtedy ponoć, że wziął skałę i usunął z niej to, co niepotrzebne. Może nie inaczej trzeba postąpić czasem z dziełem literackim.
RiP 2.0: myslezeniemysle
Korekta i redakcja: wildisthewind6
#RiPpowstańzmartwych — walczymy o wolność słowa i niezależne media recenzenckie na Wattpadzie
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro