XLI
Jack Ren
- Kylo.- W końcu go złapałem. Czatowałem pod drzwiami jego pokoju już czwarty dzień. Nie wiedziałem co odwala, ale byłem przekonany, że to jemu cos odwaliło.
Miałem wrażenie, że od momentu w którym Rey trafiła do skrzydła szpitalnego, unika mnie. Było to dość frustrujące, z racji, że pilnie musieliśmy porozmawiać. W końcu jeden problem, nadal nie był rozwiązany. A ja czułem, że problem depta nam po piętach. Nie mogłem dopuścić, by nas wgniótł w ziemię.
- Czego?- Łaskawie, odwrócił się do mnie. Wyglądał... nie najkorzystniej. Widziałem go w różnych stanach, po różnych sytuacjach. Ale tak marnie, to jeszcze nigdy nie wyglądał. Z człowieka, przemienił się w widmo. Był jeszcze bledszy niż zazwyczaj. Nawet zastanawiałem się, czy to w ogóle możliwe. Oczy miał przekrwione i podkrążone, jakby mu ktoś solidnie przyłożył. A muszę przyznać, że należało mu się solidne lanie. Zaniedbał wszystkie obowiązki. Zdawało się, że zapomniał o świecie, że zapomniał, że żyje. Widmo.
- Nie odnosisz takiego wrażenia, że dawno nie rozmawialiśmy?- Przewrócił oczami.- Ściślej mówiąc, co zamierzasz zrobić z Maxem? Nagle wszystkie plany szlak trafił, więc potrzeba nam nowego. A sam go nie wymyślę.- Myślałem, że wywołam na jego twarzy jakąś emocje. Niestety rozczarowała mnie jego obojętność. Patrzył na mnie zmęczonym, pustym wzrokiem. Wyglądał, jakby był przynajmniej dziesięć lat starszy. Nawet jego oczy, zdążyły się zestarzeć w tak krótkim czasie.
- Uważasz, że to jest odpowiedni czas na Rena?- Spytał wyraźnie znużony.
- Nie wiem kiedy będzie odpowiedni czas. Ja po prostu chcę wiedzieć na czym stoimy.- Powiedziałem przez zaciśnięte zęby.- Patrząc na ciebie, mogę stwierdzić, że brak ci gruntu po nogami. Może raczysz mi wyjaśnić co cię dręczy?- Wydawał się zaskoczony tym pytanie i trochę zestresowany. Świat stanął na głowie. Kurwa, świat stoi na głowie, a ja żyję z wariatami.
- Mam się świetnie.- Powiedział nie zbyt przekonująco.- Zajmij się swoim życiem, a nie wpierdalaj się wiecznie w moje.- Zachowywał się jak naburmuszony nastolatek.
- Nie zachowuj się jak duże dziecko. Nie jestem niańką. Po za tym, przyjaciele od tego są. Od wpierdalania się w twoje życie. Właź.- Powiedziałem, otwierając drzwi do jego kajuty. O dziwo bez dyskusji, wszedł posłusznie do środka.- Dobry chłopak.- Wszedłem za nim, po czym zatrzasnąłem drzwi.
Kylo opadł bezwładnie na niewielką kanapę. Jakby nagle opuściły go wszelkie siły.
- Więc?- Spytałem. Miałem nikłe nadzieję, że raczy mi szczerze opowiedzieć. Może w jakiś magiczny sposób, sprawiły bym, że znowu by wyglądał jak człowiek. Chociaż względnie.
- Czego ty chcesz Jack?- Spojrzał na mnie z mordem w oczach. W jego stanie, to ten mord by nawet noworodka nie wystraszył.
- No mów. O co ci chodzi? Czemu wszystkich unikasz? Nie widzę cię na sali, na mostku, nawet na jebanym korytarzu. W co ty pogrywasz Kylo?- Spuścił wzrok i opuścił głowę. Ja wiem co to znaczy. Poddawał się. Uśmiechnąłem się w duchu. Wygrana z Kylo jest wręcz nie osiągalna. A mi się udało. Powinienem dostać jakiś order, albo coś w tym stylu.
- Co mam ci powiedzieć?
- Najlepiej było by wszystko, ale widzę w jakim jesteś stanie. Powiedz co cię zwaliło z nóg, drogi przyjacielu.- Usiadłem obok niego.
- Bardziej ktoś.- Zacząłem intensywnie myśleć. Ostatnio przecież z nikim nie walczył. Tylko ostatnio w bazie Rebeliantów. Niby został ranny, ale co to dla niego? Zwykłe otarcie.
- Kto?- Nie byłem w stanie tego rozgryźć.
- Rey.- Powiedział słabo. A mi wszystkie elementy wskoczyły na miejsce. Tego, to bym w życiu nie wymyślił. Zakochał się. Na prawdę świat stanął na głowie.
- Wiedziałem, że coś odjebałeś. Ale tego to się nie spodziewałem.- Mogę przysiąc, że się uśmiechnął.
Hejka!
Dziś ta sama sytuacja co wczoraj. Tylko więcej akcji.
Teraz już Jack zna sekret Kylo. Jak myślicie, szipuje reylo haha?
Jak wam się podobało?
Jak wrażenia?
Widzimy się jutro i niech Moc będzie z Wami!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro