Rozdział II
Obudził go dotyk znajomych rąk na ramieniu. Otworzył oczy i spojrzał prosto w niespokojną twarz Marcusa. Mrok za oknem utwierdził go w przekonaniu, że coś było definitywnie nie tak.
– Ukryj się – polecił Moon i ruszył w stronę drzwi prowadzących do salonu, połączonego z kuchnią. Ich dom nie był duży, ale i tak przewyższał wszystko, o czym Liam mógł marzyć, mieszkając w Rewirze.
Marcus zabrał go do siebie, zaraz po tym, jak wyciągnął go z budki strażniczej. Przez pierwsze pół roku ciągle przemieszczali się nieustannie w obrębie miasta, ponieważ Liam nie posiadał żadnych dokumentów, a więc i wizy, która pozwalałaby mu na ucieczkę. Chłopak cały czas żył w strachu, że gang, do którego należał jego obecny opiekun, mógłby ich znaleźć. Uspokoił się dopiero, kiedy po roku nie zostali odkryci.
Doskonale znał zasadę ukrywania się, kiedy do Marcusa przyjdą jacykolwiek goście i choć miał ich naprawdę niewielu, Liam praktycznie automatycznie wykonywał wszystko, co kiedyś przykazał mu mężczyzna. Teraz też szybko podbiegł do dużej szafy stojącej w rogu sypialni i schował się do środka. Jedna z desek w tylnej ścianie była obluzowana i chłopiec szybko schował się w ciasnym tuneliku wentylacyjnym, biegnącym wzdłuż ściany domu. Przez kratkę tuż przy podłodze mógł obserwować niewielką przestrzeń salonu.
Wzdrygnął się, kiedy stolik do kawy przeleciał przez całą długość pomieszczenia, rozbijając się na przeciwległej ścianie.
– Bollard! Jakim prawem wpadasz od tak sobie do mojego domu i niszczysz moje rzeczy?! – wrzasnął Marcus. Trzaski ustały, ale za to po domu rozniósł się odgłos czyichś ciężkich kroków.
– Gdzie on jest, Moon?! Gdzie dzieciak?! – Tym razem głos nie należał do żadnej ze znanych Liamowi osób, choć kilku odwiedzających potrafił już rozróżnić.
– Mówiłem już szefowi, że to nie ja tamtego dnia byłem Łącznikiem. Coś mi wypadło i zamieniłem się z Rato. – W głosie Marcusa nie było nawet cienia wahania.
– Przestań pieprzyć! Szukaliśmy go przez ostatnie półtora roku, zwiał jak tylko Messor próbował go o cokolwiek zapytać, a wczoraj znaleźli ciało tego szczura! Pod lasem, ktoś go udusił, a ty dobrze wiesz kto! – Bollard był coraz bliżej wybuchu.
– Skąd niby mam wiedzieć? Był z nim jeden z Bękartów. Tylko głupiec zignorowałby ich zdolności. Te dzieciaki nie mają skrupułów. Robią wszystko, żeby wydostać się z Rewiru bo tam nie da się przeżyć. To było jasne jak słońce, że ucieknie, kiedy tylko dostanie okazję. – Głos Moon'a był coraz cichszy, a Liam doskonale wiedział, że oznaczało to kłopoty.
– Skoro taki jesteś pewny, to nie będziesz miał nic przeciwko przeszukaniu twojego domu? – zakpił Bollard. Liam niespokojnie cofnął się odrobinę, gotów w każdej chwili przejść na kolanach do kratki prowadzącej na podwórze.
– Proszę bardzo – mruknął niewzruszony Moon. – Pozwolisz zatem, że pójdę załatwić w tym czasie kilka spraw na mieście? Nie narozrabiasz za bardzo, prawda?
– Oh, nie, nie... – Bollard wydawał się zbyt pewny siebie. – Załatwimy to nieco inaczej, Moon.
Liam wytrzeszczył oczy, kiedy mężczyzna zbliżył się do kanistrów stojących przy drzwiach.
– Co ty... Zwariowałeś?! – Liam po raz pierwszy słyszał w głosie Marcusa tak wyraźny strach. Bollard zignorował go i zaśmiał się paskudnie.
–Miałeś wychodzić, czyż nie? – powiedział złośliwie. – Szef, chce mieć absolutną pewność, że dzieciaka tutaj nie ma. Jeśli go nie ukrywasz, nikomu nie stanie się krzywda, czyż nie?
W następnej chwili drzwi wejściowe otwarły się z trzaskiem i trójka innych ludzi chwyciła Moon'a, unieruchamiając go. Liam zdążył jeszcze dostrzec, jak ten wyciąga trzy palce, dając mu umowny sygnał do ucieczki. Chłopiec bez zwłoki ruszył w stronę kratki wentylacyjnej, nie oglądając się już na szarpiącego się Moon'a i Bollarda odkręcającego pierwszy kanister.
Kiedy tylko cicho wypchnął metalową przeszkodę, coś złapało go za materiał koszulki i siłą wytargało z wentylacji.
– Bollard! Mam gnojka! – wrzasnął trzymający go mężczyzna. Liam zaczął się rzucać i wiercić, ale uderzenie w brzuch szybko przywołało go do porządku. Trójka nieznajomych akurat wyprowadziła Marcusa na podwórze, tuż za nimi kroczył zadowolony z siebie Bollard.
– Nikogo nie ma, co? – parsknął. – Masz nas za idiotów Moon? Jestem ciekaw jak wytłumaczysz się naszemu szefowi.
Liam rzucił opiekunowi błagające spojrzenie. Nie chciał, żeby Marcus był na niego wściekły.
Obaj zostali skuci i wrzuceni na tył dużego auta. Liam skulił się w ciasny kłębek i starał trzymać jak najdalej od Moon'a. Widząc to, mężczyzna przysunął się bliżej.
– Chodź tu, dziecko – polecił, a kiedy Liam nie wykazał żadnej chęci do ruchu, westchnął.
Liam wiedział, że Marcus nie miałby tych wszystkich problemów, gdyby nie on. Przez te półtora roku stał się dla chłopca, jak starszy brat. Pokazywał mu te wszystkie nowe rzeczy. Pozwolił nawet spać ze sobą w łóżku i Liam nie musiał nocować na podłodze, kupił nowe ubrania...
Po policzkach chłopca pociekły łzy. Czy teraz będzie musiał wracać do Rewiru?
Szlachtę i gangi obowiązywały co do Ofiar jedynie dwie zasady. Nie wypuszczać i nie zabijać. Poza tym mogli zrobić z nimi praktycznie wszystko. Wykorzystać w każdy możliwy sposób.
Samochód zatrzymał się po kilku minutach. Liam został wyszarpany na zewnątrz. Żaden z mężczyzn nawet nie starał się być delikatnym.
Znajdowali się przed dużą, ponuro wyglądającą posiadłością. Przez chwilę chłopak zastanawiał się, kto chciałby tutaj mieszkać, bo już nawet ich walące się blokowiska w Rewirze wyglądały wewnątrz bardziej przytulnie. Pedantycznie zadbany ogród, nie miał w sobie ani odrobiny życia i chłopiec miał wrażenie, że każdy nieskazitelnie czysty klomb przyozdobiony jest plastikowymi atrapami zamiast żywych roślin.
Za ogrodzeniem nie rosło zbyt wiele zieleni i było to spowodowane wyjałowieniem ziemi, przez jakiś wypadek zapomniany lata temu. Mimo wszystko Liam uwielbiał patrzeć na palmę zieleni, jaką tworzył Miejski Park widoczny w oddali z okna Wspólnej Sypialni Ofiar.
Został brutalnie popchnięty i potknął się o jeden ze stopni prowadzących do drzwi. Mężczyźni zaśmiali się złośliwie, kiedy jęknął z bólu i wytarł poobijane kolana.
– Ruszaj się, gówniarzu! – warknął Bollard. Kiedy tylko znaleźli się w środku budynku, ktoś złapał ramię chłopca i pociągnął go do jednego z bocznych pomieszczeń.
W przeciwległą ścianę wmontowano kominek, na którym wesoło tańczyły języki ognia. Tuż nad nim wisiała oprawiona w ramę, naprawdę stara mapa. Wszystkie okna były zasłonięte grubymi kotarami, przez co jedyne źródło światła stanowił ogień i kilka świec ustawionych na podłużnym stole. Większość miejsc przy nim była już zajęta i uwagę chłopca przykuł blady mężczyzna siedzący u szczytu.
W pierwszej chwili Liam miał wrażenie, że wygląda on nieco zabawnie. Strojem wyraźnie odcinał się od reszty, a aura wokół niego wręcz krzyczała władzą. Ciemnoszary garnitur podkreślał fioletową, idealnie wyprasowaną i zapiętą pod samą szyję koszulę i żółty krawat, który był jedynym jasnym elementem w jego stroju. Przez podłokietnik krzesła przewieszony miał czarny, długi płaszcz, który częściowo trzymał na kolanach. Czarne włosy, były przystrzyżone na krótko i jedynie grzywka pozostawała dłuższa, swobodnie opadając na twarz. Brązowe oczy, delikatnie wpadające w kolor czerwonego wina, były nienaturalnie zimne i puste.
Mężczyzna opuścił jedną rękę i pozwolił by wielki amstaff trącił ją pyskiem dopominając się pieszczot. Liam wzdrygnął się na widok monstrualnego cielska. Kilka razy widział te psy u boku krążących przy granicy strażników szlachty. Raz nawet kazano mu patrzeć, jak cała ich sfora spuszczana jest na chłopca, który był na tyle głupi by spróbować ucieczki z Rewiru.
– Czyżbyś wreszcie zdecydował się oddać mi to, co należy do mnie? – zakpił mężczyzna, patrząc na klęczącego za chłopcem Marcusa.
– Panie... To jeszcze dziecko... On nawet nie ma pojęcia, co się wokół niego dzieje... – Moon z całej siły starał się tłumaczyć. Liam nadal nie spuszczał wzroku z ogromnego psa, który obnażył zęby. Nie miał złudzeń, że zwierzę rozdarłoby go na strzępy, gdyby nie mocny uścisk jego właściciela na obroży.
– Panie, błagam... – Brunet machnął ręką, a stojący za Marcusem Bollard uderzył unieruchomionego „zdrajcę", posyłając go na ziemię. Liam warknął i momentalnie przesunął się między swojego opiekuna, a jego oprawcę. Zielone oczy wpatrywały się w Antonia gniewnie.
– Suń się, gówniarzu! – syknął mężczyzna, a uderzenie otwartą dłonią w policzek odrzuciło dziecko na bok. Mimo bólu rozsadzającego twarz i czarnych plam przed oczami, Liam podczołgał się z powrotem na swoje miejsce.
– Dziecko... Zostaw. – Marcus sam próbował w jakiś sposób odciągnąć go od rozgniewanego Bollarda i usunąć z linii ognia. Chłopiec jednak uporczywie wczepił się w jego ubranie związanymi rękami i potrząsnął energicznie głową.
– W takim razie sam cię przesunę! – Liam pisnął cicho, kiedy silna ręka szarpnęła jego koszulkę i podniosła go do góry. Zaczął się gorączkowo szarpać, ale jedynie utrudnił sobie oddychanie, kiedy kołnierzyk wpił mu się w krtań. Bollard cały czas trzymał go w górze, niczym niesforne szczenię, kiedy dwaj inni mężczyźni podeszli do Marcusa i zaczęli go kopać, bić i szarpać.
Kiedy chłopiec dostrzegł krew spływającą po skroni opiekuna, coś w nim się złamało. Szarpnął po raz ostatni, z całej siły wykręcając tułów i kopnął Bollarda prosto w splot słoneczny. Mężczyzna momentalnie puścił go i upadł na podłogę nie potrafiąc oddychać. Liam wcisnął się między zaskoczonych katów a Marcusa.
– Ty mały... –wysapał, nadal leżący na ziemi Bollard. – Zamorduję... Wypruję flaki...
– DOŚĆ! – Większość osób w pomieszczeniu wzdrygnęła się na dźwięk głosu czarnowłosego mężczyzny, który teraz wstał ze swojego miejsca u szczytu stołu i skierował się w stronę chłopca.
– Jak ci na imię, dziecko? – zapytał przystając przed Liamem.
– Panie... On... – Marcus starał się wybawić dziecko z opresji, ale został momentalnie uciszony.
– Potrafisz mówić, prawda, dziecko? – Mężczyzna zachowywał się, jakby Moon'a w ogólne nie było z nimi w pomieszczeniu. Chłopiec uniósł głowę i spojrzał prosto w te zimne, przeszywające oczy. Po raz pierwszy od bardzo dawna wypowiedział jakiekolwiek słowo.
– Liam.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro