Rozdział 1
To było zwykłe czerwcowe popołudnie w Paryżu. Słońce prażyło z wysoka, a tłumy turystów przelewały się przez Ogród Luksemburski niczym woda w Sekwanie i wylewały na pobliskie ulice.
Tae-hyung uwielbiał ten klimat. Tę atmosferę wiecznej podróży pachnącej kawą i świeżo upieczonymi bagietkami. Tu codzienność każdego dnia była inna. Czuł się wolny i szczęśliwy. To dlatego zapragnął tu zamieszkać niemalże dekadę temu. Tu wolno było mu nareszcie być sobą. Wolnym i niczym nieskrępowanym. Śmiało mógł powiedzieć, że to miejsce było spełnieniem jego marzeń. Jego prawdziwym domem.
Szedł właśnie piechotą do swojego mieszkania przy Rue Regnard 4 z widokiem na Teatr Odeon i niósł w jednorazówce koszyczek truskawek, kupionych w pobliskim Carrefourze Expresie na Rue de Vaugirard. Uwielbiał je o tej porze roku. Uwielbiał też ogromne piaskowe kamienice swojej Szóstej dzielnicy, galerie sztuki oraz muzea rozsiane po całym mieście i pokazy domów mody, choć zawodowo zajmował się wysoko zaawansowaną technologią branży Green Energy. Miał wyjątkowo ścisły umysł i skończył studia inżynierskie. Pomimo młodego wieku, od niedawna był menadżerem działu kontroli jakości koncernu produkującego separatory do baterii jonowo-litowych.
Kiedy dotarł na swoją ulicę, pokonując na przestrzał Plac de l'Odeon, rozkopany przez służby drogowe do tego stopnia, że przypominał zapewne krajobraz z czasów krótko powojennych, popchnął szklane drzwi ze złoto-czarnym okuciem i wpadł do klatki schodowej jednej z piaskowych kamienic, w której mieszkał. Poczuł przyjemny chłód, a wraz z nim ogromną ulgę od upału. Jego biała jedwabna koszula lepiła mu się do pleców i nie pomagały nawet wywinięte do łokci rękawy oraz rozpięte trzy guziki pod szyją, odsłaniające niemalże całą klatkę piersiową. W pierwszym momencie złapał materiał dwoma palcami i powachlował. Zrobiło mu się chłodniej, a gdy już udało mu się zaniechać udaru mózgu, ze skrzynki na listy wyciągnął kilka rachunków i dzierżąc je w ręce wraz z truskawkami, wspiął się kamiennymi schodami z drewnianą balustradą na poddasze.
Jego wynajmowane mieszkanie było małe, ale funkcjonalne i przytulne. Jasne i eleganckie. Jedyne w całym lokum okno balkonowe było wysokie i wpuszczało do środka dużo światła. I choć słońce świeciło wprost w nie o tej porze dnia, Tae-hyung otworzył jego dwa strzeliste skrzydła na oścież, wpuszczając również upał. Usłyszał łupanie młota pneumatycznego, którym ekipa drogowa rozłupywała stary asfalt i zgiełk ulicy, ale wcale mu to nie przeszkadzało. W tym miejscu, w tym jego azylu nie przeszkadzało mu dosłownie nic. Kochał to życie nawet z młotem pneumatycznym, rąbiącym mu w samym środku głowy. Wstawił do złotego zlewu w czarnym jak heban kuchennym aneksie koszyczek z truskawkami, a gdy je opłukał, nie zawracał sobie głowy talerzykiem, tylko postawił ociekające wodą na stoliku. Zrzucił koszulę i w samych eleganckich spodniach położył się na sofie. Skopał buty ze stóp i wyciągnął nogi. Sięgnął po truskawkę i włożył ją do ust, a następnie zaczął przeglądać pocztę. Wśród kopert z rachunkami jego uwagę przykuła ta jedna, ozdobna, perłowa zaadresowana kunsztownym pismem. Na znaczku była pieczątka z Busan w Korei.
— O nie... — jęknął do siebie i czym prędzej ją otwarł.
Tak jak przypuszczał. Było to zaproszenie na wesele kuzyna.
Przeczytał:
Mamy zaszczyt zaprosić Szanownego Pana Kim Tae-hyunga wraz z Jeanem – tu bez nazwiska, bo przecież nigdy im go nie wyjawił – na uroczystość weselną, która odbędzie tego i tego w lipcu bieżącego roku, bla, bla, bla i jeszcze trochę bla coś o szczęściu i miłości.
— Kurwa — syknął rozgoryczony. — To miało być kolejne piękne lato, a tymczasem, jak za pstryknięciem palców przemieniło się w grząskie bagno — skwitował i sięgnął do kieszeni po telefon.
Policzył godziny i stwierdził, że jeszcze nie jest tak późno, aby nie mógł zadzwonić.
— Tae-hyungie! — usłyszał po chwili wesoły głos kuzyna po drugiej stronie połączenia.
— Cześć Ji-min dostałem zaproszenie, bardzo dziękuję — zaczął kurtuazyjnie. — Oczywiście przylecę.
— Będziesz? Naprawdę? — dopytywał Ji-min z niedowierzaniem, a Tae-hyung widział we wspomnieniach jego szeroki uśmiech i wesołe oczy.
— Oczywiście — przytaknął z oczywistością. — Kto jak nie ja ostrzeże tę dziewczynę, żeby za ciebie nie wychodziła?
Ji-min się roześmiał.
— A ten twój Jean? Przyleci? — zaczął wypytywać. — Dobrze w ogóle mówię jego imię? Nie wiedzieliśmy, jak ma na nazwisko, przeproś go, że nie wpisaliśmy, ale nie chcieliśmy wypytywać, bo chcieliśmy zrobić wam niespodziankę. Nie widzieliśmy się dziesięć lat Tae-hyungie. Strasznie się cieszę, że przylecisz. To dla nas dużo znaczy — gadał jak katarynka.
Tae-hyung szybko poszukał w głowie wymówki dla Jeana.
— Nie wiem, Jean jeszcze nie wie. Tyle, co otwarłem kopertę, musimy się jakoś zorganizować, dam ci jeszcze znać — odpowiedział smętnie.
Ji-min od razu to wyczuł.
— O co chodzi? Coś się stało? — zaczął dopytywać.
— Nie, ale... wiesz, on ma dużo pracy, a moi rodzice... oni nie będą zadowoleni, jeśli pokażemy się razem. Zepsują ci wesele.
— Nie obchodzi mnie to. Nie jestem ani twoją matką, ani ojcem — powiedział twardo Ji-min. — Mamy po trzydzieści lat Tae. Czas, żeby to zrozumieli. To moje wesele i będę na nim gościł, kogo tylko zechcę, a ty masz prawo być szczęśliwy. Może jak zobaczą was razem, to wreszcie zrozumieją. Przecież zrobiłeś karierę. Jesteś wykształcony! Powinni być z ciebie dumni!
— Ale ja chyba wciąż mam te dziewiętnaście, które miałem, gdy wyjeżdżałem.
— Gdy uciekałeś, chyba chciałeś powiedzieć — warknął Ji-min. — Czas wrócić z podniesioną głową i pokazać im wszystkim, jaki jesteś szczęśliwy i że jest miejsce na ziemi, w którym możesz być sobą i jesteś akceptowany. W moim domu zawsze będziesz Tae-hyungie, obiecałem ci to lata temu i dotrzymam słowa.
To fakt. Ji-min jako jedyny zawsze go wspierał i zawsze stał za nim murem. Nigdy się go nie wstydził ani się go nie wypierał.
— Dzięki Ji-min. Będę kończył, późno u was — powoli starał się zakończyć rozmowę.
Ji-min westchnął w słuchawce.
— Naprawdę się cieszę, że będziesz. Jeszcze raz przeproś Jeana, że nie wpisaliśmy nazwiska. Dobranoc Tae — pożegnał się i rozłączył rozmowę.
Tae-hyung chwilę jeszcze trzymał telefon przy uchu, a potem spojrzał na roześmianą twarz kuzyna przypisaną do kontaktu, a gdy ekran zgasł, odłożył telefon na stolik. W zamian wziął kolejną truskawkę w palce i włożył do ust. Wypchnął nią policzek.
— I skąd ja niby teraz wytrzasnę tego Jeana? — zapytał sam siebie zirytowany.
Jean był jego wymyślonym partnerem. Był z nim w związku niemalże od chwili, gdy przyleciał tu na studia. Blisko dziesięć lat! Chciał wszystkim pokazać, że może być szczęśliwy. Że ledwo opuścił tę swoją homofobiczną rodzinę i już sobie ułożył bez nich życie! Ktoś go chciał i był dla kogoś dużo warty! Przyleciał wtedy do Paryża na ciężko wypracowane nocami stypendium. Uczył się do nieprzytomności, gdy w liceum ogłoszono nabór. I choć przymierał nieraz głodem, bo pieniędzy ze stypendium nie starczało nawet bilety komunikacji miejskiej, a co dopiero na jedzenie, to za nic w świecie nie chciał wracać, gdy się już tu znalazł. Tu było inne życie. Jego życie. Nikt na niego krzywo nie patrzył, gdy szedł na randkę z chłopakiem i choć szczęśliwego związku nigdy nie zaznał, to wciąż było mu tu lepiej niż tam. Nakłamał wszystkim, że żyje w szczęśliwej relacji ze stałym partnerem, żeby zrobić im wszystkim na złość. Dzień zaczął płynąć za dniem, a kłamstwo rosło i rosło, aż w końcu chyba on sam w nie uwierzył. Za każdym razem, gdy dzwonił do domu, wspomniał o Jeanie choćby tylko słowem. Matka nie chciała słuchać, bo i skądże, jej syn NIE BYŁ GEJEM, ale on wiedział, że cała rodzina uwierzyła w jego bajkę. W „złe" rzeczy przecież jest łatwiej uwierzyć. Krytykować i obmawiać też nikomu nie przychodzi z trudem. Sensacja! Tae-hyun gej uciekł z domu i znalazł sobie chłopaka! Nikt nie widział jego dobrych ocen, starań i ciężkiej pracy. Każdy widział tylko to, że był GEJEM! Tylko Ji-min był zadowolony. On go nawet dopingował. Dziś Tae-hyungowi było za to wstyd. Jako niespełna trzydziestolatek powinien umieć się przyznać, bo przecież kiedyś był młody i głupi. Miał ogromne braki emocjonalne. Chciał wszystkim udowodnić, że znalazł miejsce na ziemi, gdzie jest kochany taki, jakim był. Dwudziestoletniemu Tae-hyungowi było to po prostu potrzebne. Kropka. Ale nie potrafił się przyznać nawet Ji-minowi. Wciąż chyba gdzieś w środku potrzebował się dowartościować. Zawsze był tylko czyimś wstydem i miał tego od zawsze po kokardki. Ojca w ogóle nie znał. Matka, choć wykształcona i z bogatego domu, miała go panną, jeszcze jako nastolatka z przypadkowym złamasem, z którym puściła się na imprezie. Potem wyszła szybko za mąż, za podobnego sobie, bogatego snoba z dobrego domu, już dziadek o to zadbał i udawali szczęśliwą rodzinkę, ale tak naprawdę to był zwykły interes, a Tae-hyung zawsze był tylko popychadłem ojczyma. Zawsze gorszy od jego biologicznych dzieci – córki i syna – a do tego gej. Z góry był skazany przez rodziców na ogólno-życiowe niepowodzenie i czegokolwiek by w życiu nie dokonał to fakt, że był gejem, przekreślał to wszystko i obracał w pył. Jakby jego orientacja definiowała to, że musi być i jest na pewno złym człowiekiem.
A więc skąd miał teraz wytrzasnąć wyimaginowanego Jeana?
— Znikąd — fuknął rozzłoszczony sam na siebie. — Nakłamię, że ma ważny wyjazd służbowy i nie może przylecieć. Wyprawa do Korei to nie taka bagietka z masłem. Co oni sobie też myślą? — argumentował, rozmawiając samemu ze sobą, ale w głębi duszy poczuł uścisk niezadowolenia.
Ji-min miał rację.
Jakże cudownie byłoby się tam pokazać z Jeanem. Wysokim, jasnowłosym facetem z nosem upstrzonym piegami. Udowodnić, że wiedzie mu się wspaniale i jest przeszczęśliwy bez nich wszystkich i tego całego ich zakłamania.
Nie, żeby się szczęśliwy nie czuł, bo przecież wiodło mu się wręcz idealnie. Miał dobrze płatną pracę, wysokie stanowisko, a że nie był w idyllicznym związku z Jeanem, jakoś mu nie doskwierało zbytnio. Chodził przecież na randki, miał czas dla znajomych, a w domu nikt mu nie zrzędził, ale gdy myślał o tej wyprawie, gryzło go to dotkliwie w sam środek duszy. Chciał wszystkim zagrać na nosie. Ten jedyny raz. Wiedział, że szansa się więcej nie powtórzy. Myślał o tym obsesyjnie przez cały wieczór i pół nocy.
Kolejnego dnia popołudniu, gdy znów wracając z pracy, przecinał na przestrzał Plac de l'Odeon, przypominający wojenne okopy i skakał z deski na deskę prowizorycznych pomostów nad toną błota, w którą nie chciał wdepnąć swoimi nowiutkimi mokasynami, w oczy wpadł mu banner zawieszony między kolumnami teatru.
Już wkrótce na deskach naszej sceny! Agencja towarzyska! – krzyczał z daleka tytuł najnowszego spektaklu i przez myśl przemknął Tae-hyungowi pomysł, aby może z takiej skorzystać. I kiedy znów leżał na sofie przy otwartym oknie, za którym szalał młot pneumatyczny ekipy drogowej, zajadał truskawki i przekopywał się przez milion ofert agencji towarzyskich, znalazł w końcu taką na poziomie co to „ą" i „ę" mieli w nazwie, a honorarium dopasowań kosztowało tyle, co średnia roczna pensja. Stwierdził, że chyba musiałby upaść na głowę, żeby tyle zapłacić. Nie mówiąc o tym, że ta agencja to był zwykły portal randkowy.
Idioci — pomyślał. — Tinder jest za darmochę, a przypuszczam, że to nic lepszego. Zwykły kurwidołek — prychnął kpiąco.
Wtedy, nie mogąc się pogodzić z porażką, raz jeszcze przeliczył pieniądze na koncie, a że do rozrzutnych nie należał pomimo dobrej pensji, to wpadł na jeszcze bardziej absurdalny pomysł. Stwierdził, że poszuka szczęścia na „czarnym rynku". Kolejno wpisywał w przeglądarkę coraz to głupsze frazy, aż w końcu trafił na stronę o nazwie Zlew, gdzie roiło się od ogłoszeń matrymonialnych wszelakiej maści. Od seksu za grosze po propozycje ślubu w zamian za obywatelstwo. Nie wspominając o aukcjach z używaną bielizną i zdjęciami stóp. Istny rynsztok. Nawet nie wiedział, że takie miejsce może istnieć. W przypływie szaleństwa wypełnił formularz do logowania, podał kilka fałszywych danych, a potem zaczął przeglądać ogłoszenia. Po niespełna godzinie dostał na maila dwadzieścia propozycji. Żadna nie była interesująca. To byli jacyś napaleni faceci, którzy chcieli, żeby im zapłacić za dobre ruchanie, ale wśród nich był ktoś o imieniu Jean! I choć nie miał zdjęcia, to ogłoszenie brzmiało sensownie.
Chłopak do wynajęcia. Spotkania rodzinne, biznesowe, jakiekolwiek. Dyskretnie. Jeśli szukasz kogoś na poziomie, możemy się dogadać. Jestem profesjonalistą.
Wcisnął gwiazdkę, że jest zainteresowany. Serce załomotało mu w piersi, gdy dosłownie po kilkunastu minutach otrzymał smsa.
„Hej tu Jean, dostałem namiar z aplikacji. Spotkajmy się na rogu Placu de l'Odeon w kawiarni z niebieską markizą, jeśli wciąż jesteś zainteresowany. Masz czas za godzinę? Jestem w pobliżu"
Tae-hyung przełknął suchość w ustach, spojrzał na zegarek, a potem znów na ekran telefonu. Był zszokowany tempem, z jakim się to wszystko działo i zrządzeniem losu, bo przecież mieszkał przy Placu de l'Odeon!
I proszę bez miliona monet haraczu — zakpił i spojrzał raz jeszcze na zegarek, jakby ważył decyzję. — A co mi szkodzi! Oczywiście, że mam czas!
„Będę" — odpisał bez zastanowienia.
🍓🍓🍓🍓🍓🍓🍓🍓🍓🍓🍓🍓🍓
Kochani? Co Wy na to? Czas zacząć przedstawienie 😉
Jak wrażeniea po pierwszym rozdziale? Co ten Tae wyprawia? xD
I co to Q*wa za Jean?
No nic. Kolejny rozdział jakoś w weekend, ale nic nie obiecuję, może będzie prędzej :D Wiecie jak to ze mną jest ^^
Do następnego!
Sev.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro