65. Mrok
TW: Przemoc.
* * * * * * *
Hua Chenga obudził dokuczliwy chłód i coś twardego pod policzkiem. Nie pamiętał, gdzie zasnął, dlaczego oraz czy teraz i tu naprawdę było rzeczywistością. Wszystko w niezrozumiały sposób wydawało się lodowate i nieprzyjemne, a umysł zasnuły różne wizje. Może były to prawdziwe wspomnienia, a może coś, co wykreowało się podczas snu. Nie umiał tego stwierdzić. Wiedział za to, że boli go każdy mięsień, a całe ciało jest tak ciężkie, jak chyba nigdy wcześniej. Najwyższe gorączki nie dawały takich objawów i osłabienia jak obecnie. Mógł więc z całą pewnością stwierdzić, że nie śni, a jemu coś się stało i nie było to nic dobrego.
Nie poruszał się, próbując z otoczenia wychwycić jak najwięcej szczegółów. Policzek miał lodowaty i zesztywniały, lecz tak samo resztę kończyn. Musiał leżeć na czymś zimnym. Stawiał, że na podłodze. Może w piwnicy? Wziął głębszy wdech. Nie czuł charakterystycznej zgnilizny, wilgoci lub zatęchłego powietrza i, co go pozytywnie zaskoczyło, brak było zapachu krwi.
W takim razie – dlaczego czuł się tak źle?
– Obudziłeś się – usłyszał nieznany mu głos. Na pewno należał do mężczyzny. Był gdzieś niedaleko, w tym samym pomieszczeniu, ale nie tuż przy nim.
Nie było sensu nadal udawać, że jest nieprzytomny, dlatego napiął mięśnie i powoli zaczął się podnosić. Tępy ból promieniował z każdego zakamarka ciała, każdej kości, ścięgna, mięśnia. Nie dał rady powstrzymać jęknięcia, kiedy udało mu się usiąść. Brał gwałtowne oddechy przez uchylone usta.
– Chyba dawno nie czułeś się taki ludzki. Co, demonie? – spytała ta sama osoba, a w jej tonie pobrzmiewała satysfakcja.
Hua Cheng w końcu otworzył oczy. Obok siebie miał szarą ścianę, na której tańczył czarny cień.
Światło?
Przekręcił głowę, dostrzegając na drewnianym stole kaganek ze świecą, której ogień podrygiwał, kołysząc się w jedną i drugą stronę. Rozejrzał się.
Pomieszczenie było duże – wysokie na co najmniej pięć metrów i szerokie na dwadzieścia. Na jego wyposażenie składał się długi stół, ale tylko z jednym krzesłem, dywan pośrodku i kilka obrazów przedstawiających bitwy. Sufit ozdabiał ogromny metalowy żyrandol z niezapalonymi świecami, a jedną z dwóch dłuższych ścian zajmowało kilka okien. Przy ostatnim stało biurko, przed którym klęczała zgięta w pół osoba – w geście szacunku, z głową skierowaną w podłogę.
Za masywnym meblem siedział mężczyzna, którego czarne oczy utkwione były prosto w niego. Hua Cheng wytrzymywał to spojrzenie, oddając je z podobną zimną intensywnością.
Teraz, kiedy krew zaczęła szybciej krążyć i ogrzewać skostniałe kończyny, zorientował się, że jego szyja jest nienaturalnie ciężka i ma coś na niej. Mimo suchego gardła przełknął.
Metalowa obroża zacisnęła się na jabłku Adama.
Już wiedział skąd obecna w ciele niemoc, wszechogarniające zimno oraz brak możliwości wykrzesania z siebie nawet cząstki qi.
Założono mu żelazną obręcz, która bez problemu zniewalała każdego kultywatora. Nieważne jak silnego. Żaden nie pozostawał obojętny na jej działanie.
Prawie nie pamiętał, jak dał się złapać. Po zbliżeniu się do murów, wyczuł mordercze intencje. Posłał bułat przodem w ciemność i na kogoś trafił. Szczęk uderzającego o siebie oręża oraz jasne rozbłyski uwalnianej energii docierały do Hua Chenga, ale nadal nie widział przeciwnika. Wiedział tylko, że jest silny.
I ta świadomość go zgubiła.
Podążył w jego kierunku, przeczesując wzrokiem najbliższą okolicę, wiedząc, że nie może sobie pozwolić na dekoncentrację. Zapatrzył się w srebrne, smukłe ostrze ścierające się z szerszym ostrzem E-Minga, szukając naprzeciwko jego właściciela. W porę się nie zorientował, że staje na talizman. Ostatnie, co pamiętał, to rozmowę Yushi Huang i jej asystentów, że stopy są bardzo często najmniej chronioną częścią ciała i narażoną na ukąszenia jadowitych stworzeń.
Tym razem właśnie na jedno z nich trafił.
Talizman zamienił się w węża, który zaczął wspinać się po jego łydce. Nie wiedział tylko, że trafił na dziecinnego psikusa – ten wąż nie był jadowity, nie był nawet prawdziwy. Za to jego reakcja była natychmiastowa. Opuścił głowę w dół, a sekundę później przy jego twarzy rozpryśnięto trującą mgiełkę. Mimowolnie wziął wdech i padł nieprzytomny. Zbudził się dopiero w pomieszczeniu z tym dwojgiem ludzi.
Gdzie podział się ten głupi lisi demon, który miał stać na czatach naszego ciała i przechwalający się swoimi wyczulonymi zmysłami? – pytał sam siebie.
W tej chwili bardzo chciałby zapytać go o to wprost, ale cała jego ludzka oraz demoniczna moc były zablokowane przez kawałek metalu na szyi.
– Ling Wen – mężczyzna siedzący na szerokim fotelu zwrócił się do klęczącej przed nim osoby – wyrwałaś mu język, zanim go do mnie sprowadziłaś?
– Nie, panie – odpowiedziała kobieta z szacunkiem.
Hua Cheng nigdy nie spotkał tego człowieka. A co do jego pytania, choć mogło brzmieć jak żart, było wypowiedziane z powagą. Najgorsze, że nie zrobiło na tych dwoje żadnego wrażenia, więc na pewno byli przyzwyczajeni do traktowania innych przedmiotowo.
Mężczyzna wstał. Sala, gdzie się znajdowali, była duża, ale on zdawał się tu idealnie pasować. Wzrostem mógł przewyższać nawet jego, lecz niewiele. Jednak biła z niego moc, której nie dało się przeoczyć i nie zwrócić na nią uwagi. Ubrany był w kosztowne szaty – mieszankę bieli i złota, nieskazitelności i bogactwa. Chód miał lekki i prawie nie dotykał stopami podłogi, sunąc nad nią milimetry lub delikatnie muskając podeszwą butów. Ręce ukrywały szerokie rękawy i nie było wiadomo, czy coś w nich ukrywa.
Może coś, by przebić jego ciało.
Szedł ku niemu niespiesznie, stawiając pewne kroki, jakby przechadzał się po wypielęgnowanym ogrodzie, który cieszył jego oko i estetyczny zmysł. Ciało było wyprostowane, emanujące dostojeństwem i szlachectwem, można było pokusić się o stwierdzenie, że urodził się arystokratą.
Urodził się, by rządzić, rozkazywać i panować.
– W końcu się spotykamy – przemówił ponownie, przystając przed nim i spoglądając z góry. Tworzyło to między nimi jeszcze większą przepaść.
Niczym król i niewolnik.
Nikt nie odpowiedział na jego powitanie. Ling Wen podeszła do nich, zachowując odstęp i trzymając się dyskretnie z tyłu, choć będąc gotową w każdej chwili wykonać polecenie.
– Jak to się stało, że nie zabiłem cię wcześniej? – Przykucnął, patrząc na niego jak na psa i nawet lekko się uśmiechnął. Po kolejnych słowach Hua Cheng poczuł się wręcz jak szczur. – Jak się ukryłeś i przeżyłeś do dziś?
Dłoń w stronę reportera wystrzeliła tak szybko, że nawet się nie zorientował. Został złapany za gardło nad metalową obręczą i podciągnięty w górę.
Wyraz twarzy mężczyzny nic się nie zmienił. Hua Cheng chwycił za silne przedramię i próbował się wyrwać, ale nadaremno. Bez qi nie miał z nim najmniejszych szans. Ból eksplodował wraz z podstawieniem go w pionie, ale tym razem nie wydał z siebie żadnego dźwięku.
– Domyślam się, że wiesz, kim jestem. Nie muszę nas sobie przedstawiać? – zapytał retorycznie.
Och tak. Hua Cheng wiedział. Pamiętał stare ryciny i obrazy przedstawiające ostatniego władcę Królestwa Wuyong – Jun Wu. To pewne siebie spojrzenie i przytłaczająca aura, gdy tylko się na niego patrzyło, były nie do przeoczenia.
– Ja też wiem, kim ty jesteś – dodał złowieszczo.
Wbijając palce w szyję, król wyszedł z pomieszczenia w ciemność. Prowadził swojego jeńca bez wysiłku niczym nieposłusznego kota za futro na grzbiecie. Tylko on nie był tak delikatny. Początkowo Hua Cheng chwilę się szarpał, a potem już tylko starał się tylko nie stracić oddechu i świadomości, przez ucisk na aorcie szyjnej.
– Nie przyjdzie – powiedział, jakże trafnie odgadując myśli więźnia, którego kręgosłup przeszedł zimny prąd. – Nikt po ciebie nie przyjdzie. Choć oczywiście pozwolę się wam jeszcze zobaczyć.
Z tyłu głowy pojawiło się nieprzyjemne uczucie.
Nie mógł mówić o nikim innym jak o Xie Lianie.
Wściekłość Hua Chenga rosła. Mógł być w tym momencie bezsilny, ale znajdując się oko w oko z osobą, przez którą niewinni tyle wycierpieli, nawet nie zwyczajna osoba – jego Gege, nie mógł nie spróbować go uderzyć. Wyprowadził cios w szczękę, ale bez qi miał on w sobie jedynie szybkość. Jun Wu bez trudu go złapał, boleśnie ściskając i przysuwając ich twarze bliżej. Uśmiech na jego ustach stał się mroczniejszy. Była w nim groźba, że wcale nie czeka go świetlana przyszłość.
– Och, jesteś zły. Bardzo zły. – Nawet nie musiał pytać. – Czujesz coś do niego? Jest ci bliski? – Hua Cheng zdusił w sobie jęk bezsilności. – To cudownie.
Nic więcej nie mówiąc, z powrotem zwiększył dzielącą ich odległość do długości wyciągniętej ręki. Wznowił marsz.
– Nie przyjdzie, bo spotkał starego przyjaciela – mówił. – Teraz się witają i prowadzą zapewne ciekawszą rozmowę niż my tutaj.
Schodzili po kamiennych schodach. Hua Cheng starał się z nich nie spaść i nie dać się ciągnąć jak szmaciana lalka. Dobrze wiedział, do czego miał doprowadzić ten monolog. Do ujawnienia jego uczuć, zmuszenia do konwersacji na jego zasadach, do zastraszenia go i mówienia rzeczy, które chciał zachować tylko dla siebie. Aby jego obawy, żal i wszystkie złe emocje wzrosły.
Hua Cheng nie zamierzał mu się podporządkować i przestać wierzyć w Xie Liana, bo co z tego, że nie było go w tym momencie? Jeśli walczył, bo zapewne to Jun Wu miał na myśli, wspominając "rozmowę z przyjacielem", to był pewny, że wygra.
W końcu pomogli mu odzyskać qi...
Nieoczekiwanie w jego lewej piersi zrodziło się ziarno niepewności. Nie raz mężczyzna udawał, że wszystko z nim w porządku, pod maską uśmiechu kryjąc żal, cierpiąc w ciszy. Czy mógł go okłamać?
Nie. Gege nie zrobiłby tego – powtarzał konsekwentnie, świadomy, że w ich obecnej relacji nie powinien wyciągać takich wniosków. Może w przeszłości tak, ale nie, gdy zbliżyli się do siebie, zaufali sobie, wymienili tajemnicami – otworzyli przed sobą swoje serca.
– Wiesz, on też na początku miał tę zawziętość i upartość, przez którą nie chciał zdradzić mi swoich myśli. – Władca Wuyong nie dawał reporterowi czasu na uspokojenie. – Dlatego może przynajmniej my porozmawiamy? Teraz, kiedy jeszcze jesteś w jednym kawałku i poza drobnymi niewygodami możemy się werbalnie komunikować. – Jawnie sugerował, co go czeka. – Powiesz mi, jak się czuje? Czy jego rany nadal się nie zagoiły?
Krew w żyłach Hua Chenga stężała. Nozdrza poruszały się szybko, zęby zacisnęły na wardze, przegryzając ją do krwi.
Nie daj się mu sprowokować. Nie daj mu się wciągnąć – myślał, coraz wyraźniej czując, że ten człowiek dobrze wie, jak trafić w czyjś słaby punkt. – Muszę wymyślić sposób, żeby się stąd wyrwać. Gege nie będzie po raz kolejny mnie ratował. Jestem demonem, więc dlaczego to ja zawsze muszę otrzymywać pomoc? Weź się w garść, Hua Cheng!
Jun Wu patrzył na niego, ignorując drogę i mrok. Te czarne oczy błyszczały ekscytacją i chorym zadowoleniem. Milczenie drugiej osoby wcale mu nie przeszkadzało, żeby dalej prowadzić jednostronną rozmowę.
– Wasi przyjaciele, których zostawiliście poza granicą bariery i na Alasce, także niedługo dołączą. – Lekki ton przypominający wspominanie o pogodzie w ogóle się nie zmieniał. – Chcę, żeby byli tu wszyscy, kiedy na jego oczach będę was po kolei zabijał. Ciebie – oczy prawie mu się zaświeciły – zostawię sobie na koniec. I zabiorę za to bardzo, bardzo powoli – przeciągał ostatnie słowa, napawając się ich znaczeniem.
Hua Cheng nie chciał, cały czas wytrzymywał, ale widząc, jak bardzo pragnie zranić i złamać Xie Liana, nie dał rady dalej milczeć.
– Nic mu nie zrobisz – powiedział. Gardło miał suche, a krtań obolałą od zaciskania się na niej palców, ale w tej chwili mu to nie przeszkadzało. Chciał go uświadomić, że teraz będzie inaczej. – Nigdy się przed tobą nie ugnie.
– Jednak potrafisz mówić – rzucił, szarpiąc go w przód. – Ugiął się raz, więc teraz zrobi to samo.
– Nie znasz go.
– Och, czyżby? – zapytał z chłodem i nutą ironii. – Obawiam się, że to ty go nie znasz, demonie.
– Zwabiłeś go w pułapkę i przysporzyłeś cierpień. Ale to było dawno. Od tego czasu się zmienił. Jest za dobry, żebyś był w stanie na niego wpłynąć.
Ling Wen cicho podążała za nimi w ciszy. Nigdy nie widziała, żeby jej pan miał tak dobry humor jak w tej chwili. Często za uśmiechem krył chęć uśmiercenia kogoś, lecz w tej chwili wydawało się jej, jakby pokłady jego cierpliwości miały nie skończyć się tak szybko. Przecież chyba nawet wielki Jun Wu może czuć szczęście, gdy jest tak blisko osiągnięcia swojego celu?
Szli kolejnym korytarzem, zbliżając się do wyjścia na zachodnie mury.
– Wiesz, co zrobił dwieście lat temu? – spytał mężczyzna w jasnej szacie. – Oczywiście, że nic nie wiesz. – Bez problemu czytał z Hua Chenga jak z otwartej księgi. – Nie mógł się tym pochwalić. Nie on. Dlatego ci powiem. – Reporter zrobił głębszy wdech. – Zabił wszystkich.
Czarne oczy rozbłysły podekscytowaniem, a śmiech zadudnił w grubych zamkowych murach, niosąc się po pustych korytarzach.
– Zabił wszystkich – powtórzył mocno. – Wszystkich oprócz mnie, choć nie dlatego, że nie chciał.
Pchnął swojego więźnia na ścianę i poluźnił chwyt, tylko po to, by złapać go od tyłu za włosy przy głowie i pociągnąć w dół. Osoba przed nim zasyczała, ale usta miała zaciśnięte, tłumiąc ból. Musiała unieść wysoko podbródek, ale wcale nie odwróciła wzroku.
– Niósł za sobą śmierć, zabierając dusze jak żniwiarz. – Aksamitny, mroczny głos przeszywał uszy Hua Chenga jak gwoździe. – Moich podwładnych i każdego, kogo spotkał na drodze, wracając do swojego królestwa. On, który chciał ratować, nie uśmiercać i tygodniami wzbraniał się w moich lochach oddać mi swoją moc i Fangxina. – Twarz Jun Wu przysunęła się blisko, aż ciepły oddech przy kolejnych słowach ogrzał oblaną zimnym potem szyję. – Powiedz – szepnął – widziałeś u niego mój miecz? Tak. – Ciągnął za włosy tak mocno, że prawie je wyrywał, a czerń źrenic wywoływała drżenie ciała. – Powinien należeć do mnie. Oni obaj.
Poluźnił uchwyt, jakby stracił zainteresowanie sprawianiem drugiej osobie bólu i zatopił opuszki palców w karku, pociągając go za sobą. Wyszli na zewnątrz, w ciemność wiecznej nocy. Bez qi nie można było przejrzeć czerni, choć Jun Wu cały czas otaczała delikatna jasna poświata, więc od samego początku oznaczał się na tle mroku i ciężko było spuścić z niego wzrok.
– Nie wykorzystuje w pełni mocy Fangxina. Naszego królewskiego skarbu. Demona nad demonami, który pożarł miliony. Wiecznie głodny, spragniony zniszczenia. A on co robi? – Parsknął zniesmaczony. – Tłumi go. Po co? Ten miecz istnieje, aby odbierać życia. W tym jest dobry, do tego został stworzony. Do pochłaniania dusz.
Puścił mężczyznę, który zachwiał się i prawie upadł. Był zesztywniały, mokry od bólu i powstrzymywanego krzyku, od zwariowania przez słowa, jakie usłyszał oraz przez to, że urodził się ktoś taki jak on – bestialski i nieobliczalny król. Wyobrażał sobie, że dłonie, które nadal czuł na swojej szyi, w jakikolwiek sposób tknęły Xie Liana. To wywoływało w nim prawie niekontrolowany ryk wściekłości i rozpaczy.
Do czego mężczyznę, który od zawsze miał miejsce w jego sercu, zmuszono? Co musiał przeżyć, aby postawiono go w takiej sytuacji, że zabił...? Był pewny, że nie zrobił tego dobrowolnie. Coś musiało się stać, że...
Zacisnął powieki, łapiąc się za czoło.
Gege... Gege... Dlaczego ciebie to spotkało?
Jun Wu założył dłonie za plecy, rozglądając się dookoła. Podziwiając, lustrując, poszukując białej sylwetki. Nikogo nie odnalazł, dlatego obrócił się do swojego gościa.
– Książę Xianle nie mógł zabrać mojej duszy. – Uśmiechnął się, wzdychając. – Płynie we mnie krew przodków. Moc Fangxina na mnie nie działa – zdradził. – Dlatego chcę go z powrotem. Ich oboje. Kiedy zobaczy, co robię z tobą, na pewno odda to, co należy do mnie. Ofiaruje wraz ze swoim życiem.
– Nigdy ci się nie odda – wychrypiał.
– Jesteś pewny? – Położył dłoń na rękojeści swojego miecza. – Już raz powiedział mi coś podobnego, a potem błagał, żebym go zabił i oszczędził cierpień.
Zaśmiał się tak lodowato, że nawet temperatura wywołująca drżenie ciała wydawała się przyjemniejsza od tego dźwięku wpełzającego pod skórę i raniącego każdy pojedynczy nerw. Hua Cheng bał się, lecz nie o siebie. Słowa nie raniły go tak bardzo jak świadomość, że osoba która stała zaledwie kilka metrów przed nim, skrzywdziła osobę, którą kochał, przy której był szczęśliwy. A on nawet nie mógł go choćby zadrapać. Bezsilność sprawiała, że czuł się jeszcze gorzej, bezużyteczny, taki słaby jak podczas Wojny Czterech Królestw.
Pozostało mu tylko wierzyć, że druga osoba będzie bezpieczna, że słowa władcy były tylko po to, żeby i jego zranić, pokazać mu, że nic nie znaczy bez swoich demonicznych mocy i jak okrutny czeka go koniec.
Gege, nic ci nie będzie. Jesteś na tyle silny, żeby...
Przytłaczająca energia pojawiła się za jego plecami. Zacisnął powieki, gdy niewyobrażalne ciśnienie dotarło do jego skroni, ściskając je jak w imadle. Wypuścił głośno powietrze, nogi się pod nim ugięły i uderzył czołem w zimny kamień murów obronnych.
– Nasz mały demon zaraz postrada zmysły, jak nie ograniczysz swojej ekscytacji spotkaniem ze starym "przyjacielem" – odezwał się Jun Wu, witając gościa.
Nowa osoba bezgłośnie przeszła obok reportera, który dostrzegł tylko dół białej szaty, końcówkę srebrnej pochwy miecza i jasne buty. Do jego nozdrzy doleciał zapach krwi. Miażdżąca aura w ogóle się nie zmniejszyła i nie pozwalała mu się podnieść, żeby zobaczyć, kim jest. Bo jeśli to ten osobnik walczył z Xie Lianem i wrócił, posiadając nadal tak ogromne zapasy energii...
Gege... przegrał? – W sercu Hua Changa dopiero teraz zrodziła się prawdziwa niepewność i obawa o zdrowie Xie Liana.
– Szybko się z nim uporałeś – powiedział zadowolony władca. – To w końcu nie ten sam człowiek, z którym walczyłeś dwa wieki temu.
Nikt się nie odezwał, ale natężenie otaczającej białą postać qi się zmniejszyło i Hua Cheng mógł powoli unieść głowę.
Czyżby... to był Generał Wuyong? Wielki wojownik, bezwzględny dla każdego, z kim się mierzy, zatrzymany tylko raz przez Gege? On... on żyje? Och nie, nie, nie, niech to nie będzie prawdą.
Dwóch mężczyzn stało obróconych do niego tyłem, jakby ich nie obchodził. Jun Wu ubrany był elegancko, strojnie, jak na najważniejszą osobę w królestwie przystało. Jego towarzysz natomiast miał prostą, białą szatę. Czarne, długie włosy układały się na plecach, sięgając pośladków, srebro pochwy miecza zdobiło dziesiątki żłobień płomieni. Wyglądały, jakby jasny ogień trawił ją razem z umieszczoną wewnątrz bronią. Jej właściciel obrócił głowę w bok i oddech Hua Chenga utknął w gardle. Osoba ta miała na twarzy maskę. Ze swojego miejsca widział tylko uśmiechniętą połowę, ale był pewny, że druga jest smutna. Ta jednak wystarczyła, aby wywołać u niego strach, bo już wiedział na pewno, kim jest.
To naprawdę Generał Wuyong.
Na białej masce na policzku widniał szkarłatny ślad. Wyglądał jak uroniona krwawa łza. Tuż nad nią z głębi oczodołu wpatrywała się w niego czarna źrenica. Czuł, że mężczyzna zaraz podejdzie do niego i po prostu go zabije. Ten wzrok był żądny krwi, intensywny i całkowicie morderczy. Jednak nic nie zrobił. Za to Jun Wu spostrzegł, na co patrzy jego generał. Podszedł do dziennikarza i zniżył się do jego poziomu, przykucając z gracją.
– Zdradzisz mi, jak zdołałeś uciec i jak pozbyłeś się kajdan? – powiedział to jak zawsze spokojnie. – Kto ci pomógł? – Odpowiedziało mu milczenie, dlatego sam chwycił za jego lewe przedramię i wyciągnął w górę, aby lepiej się przyjrzeć nadgarstkowi. – Taki potwór jak ty lata ukrywał się wśród ludzi. – Kciukiem nacisnął na bliznę. – Ta rana także nie powinna się nigdy zagoić. Zdradź mi, kim byli ludzie, którzy cię wsparli. Kto śmiał zatrzeć ślad, że należysz do mnie, do Kraju Ognia i jesteś tylko po to, żeby umrzeć, gdy ja ci każę?
Choćby miał zaraz zginąć, postanowił nic nie mówić, dlatego jeszcze mocniej zacisnął usta. Generał stał także obrócony w ich stronę. Przód jego szaty jak i druga strona maski nosiły kolejne plamy krwi. Krwi należącej do jego przeciwnika.
Do Xie Liana.
Kiedy to do niego dotarło, wyrwał się z uścisku i z niepodobną do siebie w obecnym stanie siłą skoczył do przodu. Nawet Jun Wu nie zdążył zareagować. W końcu Hua Cheng nie był zwykłym człowiekiem. Nawet jak nie miał qi, ciało i dusza demona ciągle z nim były.
Rzucił się na mężczyznę w masce, wykrzykując tylko jedno rozpaczliwe słowo: Gege!
Rozbłysk światła przeciął ciemność, oślepiając reportera. To go nie powstrzymało. Nic nie mogło go zatrzymać. Zamachnął się, wkładając w uderzenie dłonią całą siłę. Choćby go drasnąć, choćby dotknąć, choćby zetrzeć ten uśmiech z maski. Zrobić cokolwiek, by złagodziło ból we własnym sercu.
Jego pięść pomknęła w powietrzu, ale na nic nie trafiła. Za to gorąca dłoń sięgnęła jego szyi. Zatrzymała go w miejscu, jakby wbiegł w imadło. Gorycz porażki rozlała się po ciele, a mięśnie zadrżały. Ledwo powstrzymywał łzy.
– Nie baw się ze mną, gdy jesteś taki słaby – usłyszał coś pomiędzy szeptem, a powiewem wiatru.
Zdawało mu się?
Nie miał pojęcia, ale właśnie stracił swoją jedyną okazję, aby wyładować frustrację i żal za swój błąd złapania się w pułapkę i za słowa, jakie usłyszał od Jun Wu. O krzywdzie Xie Lian i chełpieniu się tym.
Wyczuł za sobą obecność drugiej osoby, która zwróciła się do swojego generała:
– Rozgrzej obręcz, żeby ślad o tym, kim jest, został z nim na zawsze. – Twarz Jun Wu pojawiła się w zasięgu wzroku jeńca, obrzucając go spokojnym spojrzeniem. – Już nie będziesz więcej szczekał. Udało ci się pozbyć znamienia na ręce, ale dzięki temu – dotknął palcem obroży – módl się, żebyś był w stanie przełykać.
Odsunął się, a dłoń Generała Wuyong otuliło białe światło. Dziwny gorąc zaczął przedostawać się na żelazną obręcz i skórę Hua Chenga.
– Czy zastanawiałeś się kiedyś, demonie, dlaczego nazywają nasze królestwo Krajem Ognia? – zapytał Jun Wu, bez zainteresowania patrząc na nich i to, co się dzieje. – Oprócz tego, że żyjemy na wulkanie i mamy gorące źródła... cóż, przynajmniej tak było dwieście lat temu... główna linia królewskiej krwi ma specjalną zdolność. Wasz Mistrz Błyskawic tworzy pioruny osiągające temperaturę 30 000⁰ C, ale po co aż tyle, jeśli wystarczy 4 000⁰ C, aby stopić wszelki metal występujący na ziemi? Oczywiście stop wchłaniający qi jest odporny na każdy rodzaj zaklęć, czy płonących talizmanów, ale czy ludzka skóra taka jest? – pytał, a Hua Cheng już wiedział, co ma na myśli. – Nasze dłonie potrafią rozgrzewać się do niewiarygodnych temperatur. Nie tak oszałamiających jak pioruny, ale... zastanawiam się, jak długo wytrzymasz bez krzyku, gdy twoje gardło będzie się topiło.
Potwór. – Tak właśnie Hua Cheng teraz o nim pomyślał. – Nie, nie tylko on. Obaj są potworami.
Lekki uśmiech na ustach władcy po wypowiedzeniu okrutnych słów był tego dowodem.
– Ach – westchnął przeciągle, odwracając głowę w bok na teren poza granicami zamku – czekałem na tę chwilę bardzo długo.
Hua Cheng wiedział, że przegrał. Jedyne co mógł zrobić, to zacisnąć zęby i nie dać satysfakcji tej parze bezwzględnych, okrutnych ludzi.
Metal przy jego szyi stawał się coraz gorętszy, a trzymającą go rękę otaczała coraz jaśniejsza poświata. Oczy za maską wpatrywały się w niego uważnie, ale... tym razem nie potrafił wyczuć żądzy krwi. Podejrzewał, że po prostu wolałby go zabić, a nie przedłużać tę "zabawę".
– Nigdy nie grałeś czysto. – Pierwszy raz odezwał się Generał Wuyong. Jego głos był niski, spokojny, czysty, inny niż Jun Wu, ale jednocześnie dla Hua Chenga brzmiał podobnie.
– Ja? – Jun Wu zapytał ze śmiechem i zaraz odparł bez cienia wstydu: – Oczywiście, że nie. Sprawiedliwość? Bycie prawym, szlachetnym? Po co mi to wszystko. Nie jest mi potrzebne. Od narodzin powtarzano mi, że mam być królem rządzącym twardą ręką. Po to jestem: aby podporządkować sobie świat. A skrupuły? Zasady? Litość? Nie ma na to miejsca.
– Rozumiem – rzucił krótką odpowiedź.
Biały, parzący płomień zaczął wydobywać się spomiędzy palców generała i reporter niemal krzyknął. Wtem metal stał się lodowaty, a biel zastąpiła czerń. Czerń, którą Hua Cheng znał i przenikliwe zimno, którego miał okazję doświadczyć, jak znajdowali się w kryjówce Qi Ronga w Salwadorze.
Kajdan na jego szyi zadźwięczał i pękł. Kawałki spadły na mury, rozsypując się w pył. Nie wiadomo, kto w tym momencie był bardziej zdziwiony – Hua Cheng czy Jun Wu, ale oczy obu zrobiły się okrągłe w niedowierzaniu.
Kiedy szyja została uwolniona, generał natychmiast drugą ręką przytknął do niej talizman i zakrwawionym palcem przesunął po nim wzdłuż, zahaczając z dwóch stron o podrażnioną skórę. Hua Cheng upadł, chcąc zerwać talizman, ale ile by nie próbował drapać, trzymał się, jakby był wrośnięty w ciało.
Nim Jun Wu zapytał, co robi, osoba w masce go ubiegła.
– Bracie – odezwała się, skupiając na sobie uwagę zarówno jednego jak i drugiego mężczyzny – nigdy nic nie mówiłem i posłusznie wypełniałem twoje polecenia, ale jak możesz uważać się wojownikiem lub nazywać prawdziwym królem?
Ling Wen już była u boku Jun Wu, gotowa go bronić. Sam mężczyzna patrzył na generała, nadal nie wiedząc, do czego zmierza. Jednak postanowił mu odpowiedzieć.
– Nie jestem wojownikiem, tylko panem tego kraju. – Zazgrzytał zębami i zapytał: – Pamiętasz, co obiecaliśmy ojcu? Co nam powiedział?
Biała szata ze śladami krwi lekko zatrzepotała na wietrze. Dłoń mężczyzny uniosła się i zdjęła maskę. Twarz pod nią była jasna, młodzieńcza, z pięknymi rysami, idealnymi proporcjami, prostym nosem, uwidocznionymi kośćmi policzków – szlachetna i dostojna.
Identyczna jak drugiego mężczyzny. Wyglądali jak dwie krople wody. On i Jun Wu.
Bracia bliźniacy.
– Oczywiście – odparł ze spokojem i zaczął recytować: – "Jest was dwóch, zrodzonych w tej samej godzinie, związanych silniej niż niejedno rodzeństwo. Obaj musicie się zawsze wspierać i działać jak jeden organizm. Pierwszy mądrością i głową królestwa, drugi siłą i dłońmi chroniącymi nasz kraj. Macie siebie, połączyła was krew, ale łączy was też wspólny cel: «Wznieście Królestwo Wuyong na wyżyny i zapewnijcie mu wieczną chwałę»".
– Skoro to wiesz, co ma oznaczać twoje zachowanie? – Wskazał ruchem głowy na leżącego reportera, który powoli zaczynał się uspokajać.
– Lubisz nieczyste zagrania, szantaże. Nigdy się nie nauczyłeś, bracie. – Pokiwał na boki głową. – To, co robisz, nie jest tym, co powtarzał ojciec i co nam wpajał. Nie masz honoru.
– Na co mi on, gdy ja potrzebuję kraju i poddanych, którymi mogę rządzić. Dwieście lat temu twoja siła nie wystarczyła, by ziścić marzenie poprzedniego króla. Naszą powinność i jedyny słuszny cel. Teraz i ja jeszcze zyskałem moc. Tymczasem ty... Co robisz?
– Jun Wu. Odkąd się urodziłem, robiłem co chciał ojciec, a potem co chciałeś ty. Byłem twoim cieniem i uczestniczyłem w każdej wojnie. Broniłem cię przed każdym zagrożeniem. Bo walka jest całym moim życiem. I ty też nim jesteś. – Utkwił wzrok we wnętrze maski, którą nosił tak wiele lat, że niemal stała się częścią jego samego, a potem roztrzaskał ją w dłoni i wziął głęboki oddech, po którym dokończył: – A raczej nim byłeś.
– Czyli teraz podniesiesz na mnie rękę, bo coś ci się nagle nie podoba? – zapytał z oburzeniem. Pierwszy raz pokazał tak żywe emocje. – Co ci się stało?
– Nigdy nie zrozumiesz – mruknął do siebie, następnie głośniej mu odpowiedział: – Nie zamierzam nic zrobić. W końcu łączy nas wspólna krew. Moja moc na ciebie nie działa. Twoja na mnie także. Nie możemy się skrzywdzić.
– On nie może, ale ja tak. – Nowy głos rozbrzmiały z oddali, lecz mocniejszy podmuch wiatru rozniósł go po zamkowych murach.
We czworo spojrzeli na szczyt wieży, na której stała niepozorna, zwyczajnie ubrana w jeansy i biały T-shirt ubrudzony czerwienią postać. Jej miecz był całkowicie czarny i spowijała go gęsta, mroczna aura.
– Mogę cię powstrzymać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro