Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

64. Kto na kogo zastawia pułapki?

Hua Cheng z Xie Lianem w jednej chwili stali przy wyjściu w zrujnowanej świątyni, a w drugiej już nie pozostał po nich nawet ślad. Shi Qingxuan wpatrywał się w to miejsce kilkanaście sekund, zanim niespodziewanie Quan Yizhen bez wysiłku podniósł go i posadził sobie na barkach.

– Ej! – krzyknął piskliwym głosem, łapiąc jego głowę i ciągnąc za gęste włosy.

– Trzymaj – powiedział ze śmiechem młody mistrz, podając mu znalezioną w kącie miotłę.

– Na co mi ona?

– Chwilę tu będziemy, więc możemy ściągnąć te pajęczyny z sufitu.

– Cooo?

Skrzypek zadarł głowę, dostrzegając białe, gęste sieci biegnące niemal przez cały sufit, mające skupiska w każdym z czterech rogów. Zadrżał, nawet nie chcąc sobie wyobrazić, co kryje się wewnątrz pajęczyn i utkanych gdzieniegdzie kokonów.

– N-nie! Nigdy! Zapomnij! Postaw mnie! Nie tknę tego! Nie, nie, nie! – Wierzgał nogami, próbując zsunąć się na lewo i prawo, ale Quan Yizhen trzymał jego nogi stabilnie, śmiejąc się głośno i nic sobie nie robiąc ze spanikowanego muzyka. – Maestro! Maestro, ratuj! – wykrzykiwał raz po raz.

Wymachiwał rękami i przypadkowo trafił na jedną z pajęczyn. Pisnął, płosząc wszystkie zwierzęta w promieniu kilometra i przylgnął do głowy chłopaka. Trzymał ją, jakby sieci pająków mogły go w każdej chwili pojmać i uwięzić, aby wysechł jak biedne owady spożyte przy najbliższej sposobności.

– Shi Qingxuan – usłyszał obok siebie spokojny glos.

Odważył się otworzyć oczy i spojrzał w bok. Znajoma dłoń była wyciągnięta w jego stronę w zapraszającym geście. Dla chłopaka było to nawet więcej niż jakakolwiek zachęta. Bez chwili zwłoki wyciągnął ku niemu ręce i został delikatnie ściągnięty z barków śmiejącego się pełną piersią Quan Yizhena. Jeśli jakieś ptaki nadal nie poleciały przestraszone wcześniejszym hałasem, na pewno zrobiły to teraz.

Ramiona He Xuan objęły swojego podopiecznego i przyciągnęły do siebie. Shi Qingxuan natychmiast zakleszczył się o jego szyję, a nogami obwinął w pasie, zaczepiając stopy za plecami.

– Jak chcesz tu posprzątać, zrób to sam – rzucił He Xuan do Quan Yizhena, sadzając trzymaną osobę na stole. Choć drewno było spróchniałe, jego grubość gwarantowała, że nie rozsypie się pod ciężarem dorosłej osoby.

Nadal nie mógł pojąć, jak Quan Yizhen wpadał na takie nietuzinkowe pomysły. Czy naprawdę był taki głupi, czy może... chciał czymś zająć Shi Qingxuan, żeby się nie martwił? Ich trzech było teraz wystawionych jak na talerzu przed głodnym gigantem. Przysłowiowy krok dzielił ich od nieprzyjaciela, a oni sami podkładali się pod nóż. Był ciekaw, co zrobią, choć miał swoje podejrzenia. Nie mógł tylko przewidzieć, jak zachowa się jego skrzypek.

Zerknął na mistrza o pokrętnym umyśle, którego nadal nie potrafił zrozumieć. Ten mrugnął mu porozumiewawczo, a potem zmaterializował w dłoni płomień i w kilku podskokach spalił misterną robotę malutkich owadzich tkaczy. Popiół sypał się z sufitu, więc He Xuan zrobił półkolisty ruch ręką i stworzył nad głową swoją i Shi Qingxuana cienką barierkę. W obecnej sytuacji nie mieli gdzie się wykąpać, a zdążą się jeszcze wybrudzić, kiedy dojdzie do walki.

Ciało w jego ramionach zadrżało. Wypuścił więc powietrze, wplatając długie palce w jego włosy na tyle głowy i pociągnął za nie, by odsunąć twarz od swojej piersi, która prawie tam wrosła.

– Ten głupek robi sobie tylko żarty – powiedział, puszczając go i przesuwając dłoń na lekko wilgotne czoło. – Pająki już dawno się stąd wyniosły.

– Naprawdę? – zapytał z niepewnością, ale i nadzieją.

– Naprawdę.

Chłopak odetchnął z ulgą.

– Boję się pająków – przyznał, odsuwając zakłopotany wzrok. – Odkąd przeczytałem, że zjadamy pająki, które wchodzą nam potajemnie do buzi lub nosa podczas snu, nie mogę o tym zapomnieć. – Ponownie na niego spojrzał. – Wiedziałeś, Maestro? Przecież to straszne – jęknął boleśnie. – A jak one przenoszą na tych... długich, chudych nogach jakieś choroby? – zapytał ze strachem. – Kto wie, po czym chodzą i co przyczepia się do ich pajęczyn. A jak jedzą muchy, to przecież muchy plują i...

Shi Qingxuan, kiedy się czegoś bał, gadał jak nakręcony. Był to jego system obronny przed powiększaniem się lęku. Jednak w tej chwili, w oczach He Xuana był po prostu sobą – skrzypkiem, którego znał od siedemnastu lat i spędził niezliczoną ilość godzin na słuchaniu go lub rozmawianiu na najrozmaitsze tematy. Znał jego smutki i radości, przyzwyczajenia, lęki, słabości. Poznał go prawie całkowicie i uwielbiał w nim wszystko. A ostatnio nawet zobaczył jego odwagę pomieszaną z niewinną nieśmiałością, co powodowało, że własne uczucia tylko rosły.

Choć dziś możemy zginąć, ty zawsze pozostajesz sobą – pomyślał, czując dziwną satysfakcję, radość i odnajdując w jego kolejnej minucie opowieści o pająkach spokój.

– Hej, młody! – przerwał chłopakowi monolog Quan Yizhen. – Ja słyszałem, że wcale nie zjadamy pająków, ale one śpią z nami.

– C-coooo?

– Serio, ktoś mi to mówił... – zastanawiał się głośno. – No, nieważne. Ale podobno one lubią na nas spać, bo jesteśmy ciepli, a nasze miarowe oddechy i poruszająca się klata działają na nie uspokajająco i...

– Nie, nie, nie, nie chcę tego słyszeć! Ani słowa więcej! – prosił i machał dłońmi, jakby próbował odeprzeć od siebie podsuwane mu wizje, że miałby dzielić łóżko z hordą pająków, bo one też lubią ciepło. Niedorzeczne!

– Ha, ha! – Quan Yizhen złapał się za brzuch. – Nie mów, że boisz się tych malców. Przecież to one bardziej się boją ciebie. Możesz zgnieść je palcem, a one nie zrobią ci nic, poza tym, że wyglądają dla ciebie strasznie.

– To pająki! – próbował go przekonać. – Oczywiście, że...

– Dobra, dobra – uniósł ręce, żeby już nic więcej nie mówił – idę się odlać, bo przez ten śmiech po prostu nie mogę wytrzymać.

– Nie oddalaj się – uprzedził go He Xuan.

– Wiem, wiem. Minuta i jestem.

– I umyj ręce.

– Jesteś jak Yin Yu, gdy byłem dzieciakiem. Zawsze mi to powtarzał. – Machnął ręką i wyszedł.

Niebo powoli zaczynało nabierać jaśniejszego zabarwienia, co zwiastowało zbliżający się początek dnia.

Shi Qingxuan odsunął się w tył na blacie i w końcu puścił materiał czarnej koszuli, którą nieświadomie cały czas ściskał, gniótł i rozciągał.

– Ja też pójdę.

– Pójdziemy razem.

– Maestro! – Spojrzał w jego oczy, a potem na usta, czego od razu pożałował. – Sam sobie poradzę.

– Wstydzisz się? Mamy w spodniach to samo i już widziałem...

– Nie kończ! Tylko nie kończ! – prosił. – Ja wiem... no wiem, że obaj jesteśmy mężczyznami i widziałeś... Ech, wolałbym o tym nie pamiętać... – mruknął bardziej do siebie. – Ale s-siku chciałbym pójść zrobić sam... Bo – przełknął – rozumiesz, że nie mógłbym... kiedy ty... bo się ca-całowaliśmy i teraz... no, chyba rozumiesz... – dokończył szeptem.

He Xuan oczywiście zrozumiał. Jak mógłby nie dostrzec mowy ciała, kiedy jego reagowało w taki sam sposób?

– Maestro, którego znasz większą część życia ci przeszkadza, a Quan Yizhen, którego poznałeś kilka dni temu, już nie? – zapytał skrzypka bezbarwnym głosem.

Zielone oczy aż się rozszerzyły w szoku i oburzeniu, ale zanim zdążył coś powiedzieć, He Xuan potargał jego włosy i zrobił mu miejsce.

– Jak wyjdziesz, to idź w prawo. Jest dwadzieścia pięć kroków stąd.

– Maestro specjalnie się ze mną tak drażni... – stwierdził, zeskakując na skrzypiącą, drewnianą podłogę.

– Leć. – Pchnął jego plecy, zachęcając, by już poszedł. – Jak nie spotkasz Quan Yizhena, to od razu wróć.

– Ale nie będziesz podglądał?

He Xuan sekundę się wahał z odpowiedzią, ale ostatecznie zaprzeczył, a chłopak wyszedł.

W obecnej sytuacji nie chciał spuszczać z niego oczu, ale... on był tu, mistrz szczytu Qi Ying zaraz obok. Co złego mogło się stać?

Niecałą minutę później Quan Yizhen wesoło wbiegł do świątyni. Zatrzymał się przy stole i z szerokim uśmiechem zapytał:

– O, a gdzie poszedł Shi Qingxuan?

To było całkiem dobre pytanie.

*

Na mapie teren przed ich oczami miał być pustynią, w której centrum znajdował się niezamieszkały, gęsto zalesiony teren. Jednak oni nie byli zwykłymi ludźmi, dlatego od razu mogli dostrzec ogromny, ciągnący się setki kilometrów kwadratowych miraż. Przypominał trochę zakrzywienie obrazu, jakie widuje się nad rozgrzanym podłożem, gdzie powietrze staje się rozmyte i niewyraźne.

Xie Lian pierwszy podszedł do bariery otaczającej tereny dawnego Kraju Ognia i wyciągnął ku niej dłoń. Między skórą, a powłoką była odległość kilku centymetrów, ale nawet wtedy mógł stwierdzić, że coś mu nie pasuje.

– Dziwne – powiedział cicho.

– Co jest dziwne, Gege? – zapytał Hua Cheng.

Zbliżył się i też jej dotknął. Opuszki palców lekko mrowiły od skumulowanej qi – chłodnej i na tyle nieprzyjemnej, że aż zmarszczył brwi.

– Ta bariera nie jest zwyczajna.

– To na pewno – potwierdził, cofając rękę i pocierając nią o ubranie, żeby rozgrzać skórę. – Jak ktoś mógłby stworzyć takiego kolosa? – Spróbował objąć ją wzrokiem, ale bez wzniesienia się kilometry nad ziemię było to niemożliwe. – Jak potężny musiał być i jakim kosztem tego dokonał? Tu nawet nie chodzi o pieniądze, dobra materialne, lecz o... – szukał w umyśle odpowiedniego słowa, ale ubiegł go Xie Lian.

– Ludzkie życie.

Choć głos miał spokojny, Hua Cheng dostrzegł napięte mięśnie szczęki.

– En. Właśnie to miałem na myśli.

Spojrzał w górę na jaśniejące niebo i po chwili poczuł chwyt na nadgarstku. Palce Xie Liana były zimne, choć nie trzymał Fangxina, który swobodnie zwisał przy lewym udzie przytrzymywany przez Ruoye, jakby był jego pochwą.

Dziennikarz delikatnie wyswobodził się z uścisku i zwyczajnie chwycił za dłoń. Xie Lian natomiast od razu zaczął się tłumaczyć.

– T-to w razie czego, żeby nas nie rozdzielono.

– Dobrze, Gege – odparł ze śmiechem.

– Nie znamy prawdziwej mocy i zastosowania tej bariery.

– Rozumiem, bardzo rozsądnie – pochwalił go.

– Po drugiej stronie może się czaić coś niebezpiecznego.

Hua Cheng pociągnął go bliżej siebie, zetknął ich ramiona razem i z góry spojrzał na niższego mężczyznę.

– Gege jest bardzo przewidujący, dlatego zdam się na ciebie i nigdzie nie będę się oddalał – rzekł poważnie.

Xie Lian chciał jeszcze coś dodać, ale wesołe dwukolorowe oczy patrzyły na niego z nieskrywanym rozbawieniem.

– Och, Saaan Lang... Jestem aż taki żałosny, że się ze mnie śmiejesz?

– Nic podobnego. – Pokiwał na boki głową. – Jesteś opiekuńczy i myślisz o San Langu oraz jego bezpieczeństwie. Jak mógłbym mieć coś przeciwko lub uważać to za żałosne? Prędzej użyłbym tu słowa "urocze" – wyszeptał przy uchu.

Roześmiał się, odsuwając i pozwalając, aby łączyły ich tylko mocno ze sobą splecione palce.

Owszem, obaj widzieli coś odstresowującego w takiej rozmowie i dwuznaczności niektórych zachowań, ale tym razem musieli skupić się na czymś ważniejszym, co wymagało ich pełnego zaangażowania i wyostrzenia zmysłów.

Lisi E-Ming otarł się o łydkę Xie Liana, podniósł łeb, patrząc na niego i szybko czmychnął w przód, rozmywając się w powietrzu.

Musieli zacząć działać, więc pierwsza na rekonesans poszła najlepiej nadająca się do tego istota – lisi demon, który był z nich najszybszy, niewidoczny i niemal niewyczuwalny.

Stali w jednym miejscu minuty, podczas których Hua Cheng miał zamknięte oczy. Jego oddech był spokojny i równy, jakby medytował. Rysy twarzy zawsze uspokajały drugiego mężczyznę, dlatego i teraz nie spuszczał z niego wzroku. I mimo że umysł reportera był połączony z częścią duszy poruszającej się wewnątrz bariery, delikatna wiązka energii bezustannie przepływała przez ich złączone dłonie.

San Lang jesteś taki uparty i niesforny...

Ledwo o tym pomyślał, a mięśnie ramion pod czerwoną koszulką napięły się i mężczyzna zrobił krok w tył.

– Ktoś wypatrzył E-Minga – powiedział, otwierając oczy i cmoknął z niezadowoleniem. – Od razu go dopadł.

– Nawet z jego szybkością?

– E-Ming niczego nie wyczuł – analizował – gdy coś świsnęło i go zdematerializowało.

– Jakiś szyk ochronny? – zastanawiał się.

– Hm, bardziej stawiałbym na kogoś, nie coś. Nic nie jest tak szybkie jak wyspecjalizowany, wysokiej rangi kultywator. Choć muszę przyznać, że to naprawdę byłby ktoś o niezwykłych umiejętnościach i doskonałym wyczuciu qi. Jeszcze nigdy mi się to nie zdarzyło. Ale – uśmiechnął się – jeszcze nigdy nie próbowałem wkraść się do królestwa chronionego tak potężną barierą. Całkiem możliwe, że wróg będzie znał każdy nasz krok i aktualną pozycję, gdy znajdziemy się w środku.

– I tak zmierzamy tam, aby z nim walczyć. Prędzej czy później doszłoby do naszego spotkania. Starcie jest nieuniknione.

– En. Gege ma całkowitą rację.

– Co jeszcze tam widziałeś, San Lang? Coś rzuciło ci się w oczy?

– Niestety, tu sprawa jest jeszcze dziwniejsza. – Wyciągnął dłoń w przód, a kilka motyli wyleciało z wnętrza bariery i wleciało w nią. – E-Ming nie był w stanie nikogo wyczuć.

– Tak dobrze się ukryli?

– Nie. Ta cała przestrzeń wydaje się... pusta.

– Pusta – powtórzył powoli – masz na myśli, że nikogo tam nie ma? Ale mówiłeś, że...

– Tak, tak – od razu potwierdził – na pewno ktoś tam jest i na pewno silny, może nawet tak jak Gege, ale poza tym nie ma tam żadnych ludzi.

Wyraz twarzy Xie Lian nie do końca był zrozumiały, ale jego brwi zmarszczyły się w głębokim zamyśleniu. W pewnym momencie rysy twarzy się wygładziły i z większą odwagą popatrzył przed siebie.

– Jeśli jest tam tylko nasz wróg, tym lepiej dla nas. Nikt nie zostanie przypadkowo ranny.

Hua Cheng potaknął, choć złe przeczucie nie chciało go opuścić. Nieczęsto spotyka się osoby mogące wytropić, a na dodatek unieszkodliwić lisią istotę. Choć moc w tym małym ciele była bardzo ograniczona i skupiona przede wszystkim na szybkości, to spostrzegawczość wzrastała kilkukrotnie. A dał się zaskoczyć. Sądził, że Xie Liana także to martwiło.

– Chodźmy, San Lang. Czekanie i zastanawianie się, nic nam nie da. Musimy sami tam wejść i się przekonać, co skrywa ten miraż.

– En – powiedział i jak tylko skończył mówić, wszedł pierwszy.

Dłoń Xie Liana została dwukrotnie uściśnięcia, więc śmiało ruszył w ślad za reporterem. I bez tego by poszedł, lecz gest ten był pokrzepiający, bo dobrze wiedział, że to przeszłość czeka na niego po drugiej stronie.

Widząc pierwsze promienie słońca, uśmiechnął się, jakby nowy dzień miał zwiastować początek zmian.

Z taką nadzieją przekroczył granicę świata rzeczywistego i tego kryjącego się za barierą.

Jego ciało od razu się spięło. Zadrżał od końcówek palców u nóg po sam czubek głowy. Coś boleśnie złapało go za serce i ścisnęło. Jakieś znajome uczucie, choć tak samo nieprzyjemne. Odległe, lecz mu bliskie i dotkliwie drążące dziurę we wnętrzu jego ciała, gdzie wpływał nieprzenikniony mrok.

Szybko otrząsnął się z tego. Skórę na dłoni delikatnie pocierał kciuk reportera, a jego qi nadal wpływało do ciała. To było coś więcej niż pocieszenie i uspokojenie. To świadomość, że nie jest sam i ktoś pierwszy raz prawdziwie go wspiera. Nie mógł sobie pozwolić na rozkojarzenie. Nie zamierzał tracić już więcej nikogo, na kim mu zależało i kto był mu bliski, dlatego wziął trzy głębokie oddechy. Musiał zapanować nad swoim ciałem, zmysłami i stawić czoło temu, co tu zastanie.

Ruoye wydłużył się i wolną końcówką przesunął pod koszulką po brzuchu, dookoła piersi, ramienia i zatrzymał dopiero na dłoni. Teraz prawą ściskał Hua Cheng, a lewą drugi przyjaciel. Jakże mógłby się czegoś bać lub przegrać z własnym strachem, jeśli dwie najważniejsze istoty go pocieszały, pokazując, że może na nich liczyć?

Rozluźnił mięśnie i się uśmiechnął.

Dopiero uspokajając umysł, rozejrzał się dookoła, starając się zrozumieć, co to za miejsce i dlaczego wzbudziło w nim niezrozumiały niepokój. Pierwszym, co zaatakowało jego zmysły, była całkowita ciemność, jakby stali w środku nocy w gęstym lesie. Nie było widać żadnej gwiazdy ani tarczy księżyca, ale oni nie byli niczym otoczeni. Stali na ogromnej, wolnej przestrzeni – tak podpowiadały mu zmysły. Ufał im, ponieważ przez ćwierć wieku żył bez wzroku i słuchu. A ta ciemność nie była nieprzenikniona.

Powietrze było zastałe, choć co jakiś czas dolatywał do nich leki podmuch wiatru – dość niemrawy, jakby nie miał siły zawiać mocniej. Kojarzyło się to ze starą, lata nieotwieraną szafą. Tylko tutaj nie było duszno. Powietrze przedostawało się przez materiał ubrań i dosięgło rozgrzanej skóry, od razu wywołując gęsią skórkę. Chłód był nienaturalny. Nie czuli mrozu lub zapachu śniegu, ale mogli stwierdzić, że jest po prostu niespotykanie zimno.

Obaj jednocześnie przywołali więcej qi, otaczając nim całe ciała, aby nie drżały i wyregulowali wewnętrzne ciepło.

Co jednak było bardziej zastanawiające to wszechobecna cisza. Dobrze słyszeli swoje kroki czy szelest ubrań, ale, tak jak powiedział Hua Cheng, wydawało się im, że znajdowali się w pustce. To miejsce nie było normalne.

Brak skrzeczących ptaków nad ich głowami, zwierząt kręcących się po okolicy, gałęzi drzew stukających o siebie pod wpływem lekkiego wiatru... Nie było niczego.

Mieli nieodparte wrażenie, że wszystko jest wymarłe.

Czarne, smutne, beż życia, bez nadziei, bez przyszłości. Jakby ktoś pochwycił w garść najciemniejszą z nocy i zamknął ją na wieczność w tej barierze, zatrzymując czas.

Kiedy wyostrzyli wzrok, dostrzegli w oddali pojedyncze gołe drzewa i krzaki – prawdopodobnie uschnięte, gdyż ich gałęzie były cienkie, poskręcane i pozawijane o siebie.

Znajdowali się na równinie.

Ta okolica nie wydawała się Xie Lianowi obca. Może przechodził kiedyś tędy lub przelatywał, a może po prostu był to jeden z terenów nieróżniących się od innych temu podobnych. Kolejne wyludnione i opuszczone miejsce, jakich przecież wiele jest na świecie.

Jeśli pamięć Xie Liana nie zawodziła, to na północy od nich powinna znajdować się dawna stolica królestwa z zamkiem i niewielkim miasteczkiem pod jego murami.

Dotychczas nic ich nie zaatakowało, dlatego zgodnie puścili swoje dłonie i ramię w ramię ruszyli.

– Dobrze się czujesz, Gege?

– En. Nie dopatrzyłem się żadnego szyku, który wysysałby z nas energię lub znacząco osłabiał. I, tak jak wspominałeś, ja także nie jestem w stanie wyczuć tu niczyjej obecności.

– To miejsce jest ogromne, ale opustoszałe. Czasami wolałbym wiedzieć, z kim mam się mierzyć. Nawet jakby była tu setka przeciwników. Pewnie to psychologiczna zagrywka. – Zaśmiał się cicho. – Tak jak z potworami pod łóżkiem. Nie widzimy ich, pod łóżkiem zawsze jest ciemno, więc wyobrażamy sobie najgorsze okropieństwa. Każdy, nawet najmniejszy dźwięk czy skrzypnięcie wywołuje u nas gęsią skórkę.

– Może nie u nas – dorosłych, ponieważ dobrze wiemy, że potwory nie chowałyby się pod łóżkiem tylko nas zaatakowały, ale wyobraźnia dzieci jest bardzo bujna.

– W ciemności, kiedy nasz wzrok nie widzi wszystkiego dokładnie, mózg sam sobie domalowuje pewne szczegóły, aby wypełnić czymś luki. Jest to zupełnie naturalne, choć dla osób walczących w słabej widoczności może być zgubne.

Xie Lian całkowicie zgadzał się z tym stwierdzeniem. Krótka chwila dekoncentracji i przegrywało się całą wojnę. Pokonanie właściwej osoby, jak domino przewracało resztę, prowadząc całe kraje do ruiny. Sam był tego doskonałym przykładem.

– Przyspieszymy, San Lang?

– Oczywiście, Gege – odparł z cieniem uśmiechu, a w następnej chwili już przeskakiwali kilkaset metrów w przód.

Nie lecieli na mieczach tylko ze względu na otaczającą je silną aurę. Bo prawdopodobnie wróg mógł ich wyczuć, ale, dzierżąc broń, dla mistrza kultywacji byliby jak magnes na kłopoty i nikt nie miałby problemów, aby ich wyśledzić nawet z przeciwległej strony bariery.

Przemierzany obszar zdawał się nie mieć końca. Bezustannie mijali wyschnięte połacie traw, spróchniałe drzewa, powykręcane krzewy i suchą ziemię. Jeśli padał tu deszcz, to krótko, a jeśli świeciło słońce, to nie w ostatnich latach.

Określenie wnętrza bariery "pustą", jak najbardziej oddawało jej stan.

Po pół godzinie z oddali zobaczyli zarys czegoś wysokiego. Wzrok nie przyzwyczaił się do ciemności, ale dzięki qi byli w stanie widzieć otoczenie wszystkimi zmysłami i to, co dla zwykłego człowieka było głęboką, niezmierzoną czernią, dla nich miało kształt, a nawet z kilku kilometrów dostrzegli wysoką wieżę z otwartymi okiennicami. W dalszym ciągu żadne światło nie przecinało mroku, ale w końcu trafili na ślad cywilizacji. Coś zbudowanego ludzką ręką.

Z prawej strony doleciał do nich mocniejszy podmuch zimnego wiatru i obaj zatrzymali się w miejscu. Podeszwy ich butów odrobinę zapadały się w podłoże i to zwróciło ich uwagę.

– Ziemia jest zbita – powiedział Hua Cheng, spoglądając pod swoje stopy.

– Nie mokra, ale nie tak wysuszona jak widzieliśmy wcześniej – potwierdził jego przypuszczenia.

– Gdzie jest woda, jest i życie.

– Zdecydowanie. To miejsce choćby z tego powodu już bardziej wygląda na przyjazne i "żywe".

– Przyjazne – powtórzył w zamyśleniu, przeciągając sylaby – ta wieża, zapewne zamkowa, przyprawia mnie o dreszcze.

– Czy pamiętasz, gdzie przebywałeś, kiedy... kiedy byłeś w niewoli w Królestwie Wuyong? – Xie Lian zapytał, starając się brzmieć delikatnie i nie przywrócić mu za dużo przykrych wspomnień.

Na szczęście Hua Cheng nie wyglądał na przejętego. Uniósł głowę na szczyt wieży i nawet się uśmiechnął.

– Nigdy nie byłem w stolicy. Nas, demony trzymali w lochach pod koszarami najbliższego garnizonu i nigdy nie wypuszczano. Pewnie bali się mieć nas blisko... – mruknął, zastanawiając się nad tym przez chwilę, a potem kontynuując: – Dopiero na czas bitwy otworzyli cele i mogliśmy zobaczyć niebo. Niektórzy pierwszy raz od wielu lat. Dali nam broń, wskazali kierunek marszu i kazali walczyć. Nie miałem nawet czasu na rozglądanie się, ale tę wieżę widzę pierwszy raz.

Xie Lian ją znał. Ją, zamek, okalające go wysokie mury, ale także podziemia.

Fangxin wiszący u jego boku zadrżał, a jego czubek uniósł się, wskazując na dawną stolicę królestwa. Prawie jakby witał się z miejscem, które było mu domem przez wiele stuleci.

Albo więzieniem – przeszło mu przez myśli, kiedy czerń z gęstą, morderczą energią zaczęła się przesączać przez materiał Ruoye.

Czerwone oko E-Minga także się rozszerzyło, a jego szkarłatny blask wydawał się rozcinać mrok na pół. Chcąc roztrzaskać, zniszczyć, spopielić, rozszarpać i rozbić na atomy. Moce dwóch broni były podobnie żądne krwi, na szczęście nie tak jak ich właściciele, którzy potrafili je ujarzmić i przywołać do porządku.

– Gege, może otoczymy te mury i spotkamy się po drugiej stronie? – zapytał reporter. – Jeśli trafilibyśmy na jakąś przeszkodę, to stworzymy kulę energii i wyślemy ją w górę. W tej ciemności nawet płomień świecy będzie dobrze widoczny.

Kąciki ust jego towarzysza uniosły się.

– Szybki rekonesans? – zastanowił się na głos. – Wolałbym, żebyśmy się nie rozdzielali...

– Jeśli wyczuję, że nie zataczasz koła, tylko odbijesz w prawo lub w lewo – lekko mu przerwał – przybędę w mgnieniu oka do ciebie.

Kultywator skinął.

– Ja tak samo, San Lang. Faktycznie będzie szybciej w taki sposób.

– En. Jak teraz sprawdzimy okolicę, to w razie czego będziemy mieć pewną możliwość ucieczki. Nie ustawią potężnego szyku w chwilę. – Patrzył na mężczyznę, a kiedy dostrzegł w jego oczach niemą zgodę, zapytał: – Gege w lewo, ja w prawo?

– Dobrze, zdam się na twoją intuicję.

– Świetnie – powiedział zadowolony.

Przeniósł wzrok z orzechowych oczu kilka centymetrów niżej. Zagryzł wargę i zaśmiał się sam z siebie. Lewą ręką dotknął policzka Xie Liana. Nie miał ochoty odchodzić, ale mieli coś do zrobienia. Zetknął ich czoła razem i zamknął oczy, próbując przekazać mężczyźnie delikatnym dotykiem, żeby się nie martwił, bo nie jest sam i nigdy już nie będzie.

Xie Lian natomiast przez ich bliskość nie potrafił jasno myśleć. Złapał za nadgarstek i ściągnął ze swojej twarzy, pozostawiając na bliźnie lekki pocałunek. Reporter wyjątkowo nie ubrał swojego zegarka, a druga osoba dobrze wykorzystała to miejsce. Po tym krótkim dowodzie, że jest mu tak samo bliski, odsunął się i bez odwracania za siebie pobiegł w lewo.

Dłoń reportera jeszcze kilka sekund była podniesiona, a wyraz zdziwienia nie chciał zejść z twarzy.

– Och, Gege – westchnął – i jak mam ci się oprzeć?

Qinggong Xie Liana był szybki niczym górski wiatr, ale delikatny jak opadające liście. Poruszał się w całkowitej ciszy, nie pozostawiając śladu nawet na miękkiej ziemi. Ciało w locie było rozluźnione, jakby błyskawiczne ruchy nie wymagały od niego żadnego wysiłku. Pokonywał duże odległości, mając po prawej stronie zamkowe mury i nieodłączną wieżę, będącą bardzo dobrym punktem nawigacyjnym. Teren był tak samo niezamieszkały jak inne. Ciepło tu nie istniało, a dusze, jeśli ich ludzkie powłoki tu zginęły – dawno odeszły, by dać życie kolejnym osobom.

Nie czuł na sobie niczyjego wzroku ani obecności, ale nie raz się przekonał, że nie zawsze można polegać na zmysłach. Przeżyte bitwy, tysiące stoczonych walk nauczyły go czegoś – wyczuwania zbliżającego się niebezpieczeństwa.

I tylko dzięki niemu zdołał podczas lotu skumulować pod stopą energię i odbić w prawo. Srebrny miecz o długim, cienkim ostrzu przeleciał obok jego szyi. Xie Lian zrobił zwód i uskoczył w drugą stronę, tym razem nie pozwalając zranić prawego ramienia. Kiedy opadł na ziemię, złapał w połowie Fangxina i sparował czubkiem rękojeści kilkanaście szybkich cięć padających co chwilę z innej strony. Ruoye nadal owinięty był o ostrze i zamierzał tam trwać, dopóki nie otrzyma polecenia, by uwolnić moc przeklętego miecza. Nie wcześniej, choć cały drżał, pragnąc lepiej przysłużyć się swojemu panu. Przyjacielowi. Na razie zmniejszył swoją długość, zwijając się z ciała Xie Liana i pozostawiając mu całkowitą swobodę.

Skupienie Xie Liana było całkowite. Nie dopuszczał do siebie niepotrzebnych myśli, broniąc się perfekcyjnie, choć nadal nie wykorzystywał do tego pełni swoich mocy ani broni. Po minucie odpierania lawiny ciosów padających jeden za drugim wszystko się uspokoiło, a ogromna ilość qi niemal eksplodowała około stu metrów przed nim. Zbliżała się powoli. Jakby ktoś szedł w jego stronę. Krok za krokiem, bez ukrywania się i bez pośpiechu.

Dostrzegł białą jak zjawa postać. Jej szaty unosiły się w powietrzu. Dobrze wiedział, że to efekt uwalnianej energii. Otaczała go z każdej strony jak tarcza. Srebrny, niczym skąpany w blasku księżyca miecz połyskiwał w jego dłoni. Skierowany był ku ziemi, ale Xie Lian dobrze wiedział, jak śmiercionośny i szybki potrafi być.

W końcu to nie pierwszy raz, kiedy się z nim mierzył.

Przybysz stanął w odległości dziesięciu metrów od mężczyzny. Długie, czarne włosy unosiły się jak szata. Szerokie rękawy skrywały jego ramiona, a maska pół uśmiechu, pół smutku twarz. Mimo to był prawie pewny, że w tej chwili się uśmiecha. Czuł jego ekscytację i uważne spojrzenie, śledzące każdy ruch.

– Generał Królestwa Wuyong – odezwał się pierwszy, łapiąc za rękojeść. Tym razem trzymał miecz pewnie, będąc gotowym do jego użycia.

– Gengerał Królestwa Xian Le. Fang Xin – przywitał się tak samo, podając przydomek. Jego głos był czysty, spokojny, ale mocny i głęboki. Zdawało się, że nawet jakby szeptał w ogromnej sali, to słowa docierałyby do każdej osoby, także usytuowanej w rogu pomieszczenia.

Patrzyli na siebie, nawet nie mrugając. Xie Lian wcześniej był prawie pewny, że tylko ta osoba mogła stać za sprowadzeniem na jego drogę Hua Chenga, a potem na Koya-san wysłała list, lecz w obecnej sytuacji... Zaryzykował skupienie się na odnalezieniu swojego ostatniego żurawia. Nie musiał daleko szukać. Jego właściciel właśnie stał przed nim.

Generał Kraju Ognia domyślił się, że go w tym momencie sprawdza i powolnym ruchem sięgnął dłonią pomiędzy poły szaty, wyciągając złożoną kartkę.

– Już nie będzie nam potrzebny – ocenił, a wraz z wypowiedzeniem ostatniego słowa talizman zajął się jasnym ogniem. W tej ciemności prawie oślepił dwóch mężczyzny. Lecz ich wzrok nie przesuwał się z oczu ani na chwilę. Jakby próbowali przejrzeć, co drugi planuje.

Różne myśli przelatywały przez umysł Xie Liana. Nadal nie rozumiał intencji tego człowieka.

Czy mu pomógł, czy wciągnął w zastawioną pułapkę? Dlaczego się nie bał, że przybędzie ze wszystkimi, że Mistrz Błyskawic pójdzie z nimi? Czy przewidział, że wezmą Shi Qingxuana, a He Xuan zostanie z nim poza barierą? Albo, że nie rozdzielą się z Hua Chengiem? Może tego nie wiedział, może był przygotowany, że przyjdą grupą lub chociaż we dwóch z reporterem. Może, przygotował na to dziesiątki rozwiązań, a teraz pojawił się przed nim, bo został sam?

Jeszcze nie potrafił tego złożyć do kupy, ale był pewny, że będzie musiał z nim walczyć. Chciał zapytać, czy to od początku był jego plan, ale wiedział też, że mężczyzna czeka na walkę, więc nic mu nie powie.

Xie Lian musiał się pospieszyć.

Hua Cheng nie będzie na niego długo czekał. Może nawet już dotarł do umówionego miejsca i sprawdza, gdzie jest. Tak. Mógł już biec do niego.

W takim razie... Dlaczego generał nie zaatakował go ponownie? Dlaczego się nie spieszył?

– Minęło dwieście lat od naszego ostatniego pojedynku, Generale Fang Xin. – Kciuk na srebrnym mieczu potarł symbol płomienia na rękojeści. – A może powinienem mówić po prostu Xie Lianie? – zapytał. Nie brzmiało to jak faktyczne pytanie. Bardziej sugestia.

– Dwieście lat od wojny, gdzie niepotrzebnie zginęły setki tysięcy żołnierzy.

– Czy nie po to właśnie są wojny?

– Problemy można rozwiązywać na inne sposoby. Nie tylko siłą.

Generał zaśmiał się. Krótko i bez radości.

– Dobrze wiesz, że to nieprawda.

Niestety, Xie Lian to wiedział.

– Generał przyszedł dziś wyrównać rachunki? – spytał, instruując w umyśle Ruoye, co ma robić.

– Tęskniłem za... tamtym pojedynkiem. Oczywiście, że pragnąłem skrzyżować nasze miecze jeszcze raz. Ale widzę, że nadal nie jesteś do tego przekonany. – Jego wzrok przesunął się po czarnym ostrzu, które ciągle zasłonięte było białą szarfą.

– Generale...

– Odpuść sobie zbędne tytuły – wtrącił. – Dobrze wiesz, kim jestem. – Przytknął dłoń do białej maski. – Ty. Tylko ty i On.

Xie Lian dobrze wiedział i nigdy się z tym nie zdradził. Nawet nie wymówił na głos jego imienia. Otwierał usta, by zrobić to pierwszy raz, gdy coś z dużą prędkością zaczęło zbliżać się w ich stronę.

San Lang...? – pomyślał.

Było to coś demonicznego, ale na pewno nie osoba. Nagle spadło z nieba i uderzyło pomiędzy dwie stojące osoby. Srebrna szabla wbiła się aż do połowy ostrza. Czerwone oko wtopione w rękojeść pierwszy raz błyszczało czymś innym niż zabójczymi pragnieniami.

Wyglądało, jakby rozpaczało.

Nim Xie Lian zrobił krok ku E-Mingowi, broń na jego oczach rozpadła się na dziesiątki jasnych motyli, które uleciały ku niebu.

Dłoń na rękojeści Fangxina zacisnęła się na niej mocno, a Ruoye poluźnił swoje ciało i poleciał w stronę zamku.

Osoba w masce i białej szacie nawet nie drgnęła.

– Rozstawiłem barierę – przemówił nadal spokojnie. – Nikt i nic się z niej nie wydostanie, dopóki sam jej nie zdejmę lub mnie nie zabijecie.

Serce Xie Liana biło niespokojnie, a krew przepływała po ciele szybko, coraz szybciej, rozgrzewając je i emitując na zewnątrz białą powłokę, która mieszała się z czarnymi płomieniami energii Fangxina.

– Bai Wuxiang!!! – krzyknął, wkładając w te dwa słowa wszystkie emocje, jakie odczuwał. W tej chwili jego głos miał siłę zetrzeć w proch wszystko w promieniu kilkuset metrów.

– Chodź! – rzucił mu z satysfakcją w odpowiedzi i uniósł ostrze swojego miecza.

Kolejne słowa nie były potrzebne. Miecze przemówiły za nich.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro