Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

62. Miecz do walki? Pff! Tylko do latania!

Qi Rong był jednym z pierwszych uczniów Yushi Huang. Wyróżniał się ponadprzeciętną inteligencją, pracowitością, analitycznym umysłem, bystrością i miał perspektywy, by w alchemii zajść bardzo wysoko. Szybko chłonął wiedzę, a na dodatek potrafił ją wykorzystywać w praktyce. Jego jedynym mankamentem było dość gwałtowne usposobienie, zbytnia pewność siebie i nie znosił, kiedy go pouczano. Przyswoiwszy sobie dany obszar wiedzy, znał go tak dobrze, że nikt nie mógłby mu zarzucić braków w jakimkolwiek temacie.

Początkowo tak to działało, ale po kilku latach Yushi Huang zauważyła u niego zmiany. Nie mogła przejść obok nich obojętnie. Młody adept alchemii zaczął samodzielnie praktykować na żywych organizmach – ludziach. Jeśli można było przymknąć oczy na próby pomocy im, tak tworzenie trucizn było niezgodne z jej wartościami i ideą ratowaniem życia. Choć początkowo były to tylko specyfiki wywołujące krótkotrwały ból lub takie dolegliwości jak wymioty, biegunka, chwilowy niedowład kończyn czy omdlenia, od razu warto było zwrócić uwagę ich twórcy.

Od tego się wszystko zaczęło. Qi Rong nie przyjął dobrze uwag i pouczeń nauczycielki, ale zdusił w sobie wszelkie emocje i posłusznie obiecał, że zaniecha dalszych eksperymentów. Pod jej czujnym okiem wykonywał mikstury leczące, pigułki regulujące przepływ qi lub warzył trunki przywracające pełną sprawność ciała po ciężkich wypadkach, ale potajemnie dopuszczał się coraz bardziej barbarzyńskich i okrutnych praktyk.

Zwierzęta oraz ludzie zaczęli znikać z okolicznych miasteczek i wiosek, co nie uszło uwadze uzdrowicielki. Pod pozorem pomocy najuboższym zbierała informacje. Jej przypuszczenia były słuszne. Ślady wskazywały, że stoi za tym jej uczeń. A na to nie mogła być ślepa i musiała jak najszybciej zatrzymać ten niemoralny proceder.

Nie spodziewając się przemocy po osobie, którą znała od kilkunastu już lat, powiedziała wprost o odkryciach i wyrzekła się swojego ucznia. Miała do siebie pretensje, że wcześniej się nie zorientowała, jakim człowiekiem jest Qi Rong. Zawsze starała się widzieć w ludziach dobro.

Później na własnej skórze przekonała się, że naiwność i zaufanie mogło kosztować ją życie. Alchemik rzucił się na nią bez ostrzeżenia, zatapiając zatruty sztylet w jej szyi i tnąc przez niemal całą długość,. Po wszystkim z wyższością i lekceważącym spojrzeniem pożegnał ją, pozostawiając, by umarła w cierpieniach przez wywołującą niewyobrażalny ból truciznę.

On jednak także popełnił błąd, że nie docenił swojej nauczycielki. Kobiecie udało się zatamować krwawienie. Jej struny głosowe zostały przecięte, więc nie mogła prosić nikogo o pomoc. Zdana tylko na siebie, swoje umiejętności, mikstury i talizmany zdołała zatrzymać rozprzestrzenianie się śmiercionośnego jadu. Przez kilka kolejnych godzin usuwała go z organizmu, a następne tygodnie pracowała nad regeneracją przerwanych strun głosowych.

Po dzień dzisiejszy na jej szyi pozostał jasnoróżowy ślad po ostrzu, a słowa opuszczały gardło powoli. Ciało dobrze pamiętało skutki tamtego ataku. Nikogo nie obwiniała o to, prócz siebie i swojej krótkowzroczności. Gdyby zareagowała wcześniej, gdyby go nie przyjęła na ucznia, gdyby go nie uczyła... nie doszłoby do nieszczęścia. Choć nie miała pewności, że ktoś z takimi destrukcyjnymi intencjami prędzej czy później nie znalazłby sobie innego sposobu na krzywdzenie ludzi i tworzenie śmiercionośnych mikstur.

Obecnie mogła się tylko postarać, aby z jego ręki nie zginęła już żadna osoba. Weźmie odpowiedzialność – czego nie udało jej się zrobić w przeszłości. Dziś nie była sama, więc tym razem dopilnuje, żeby go odnaleźli i powstrzymali. Permanentnie.

Szóstka podróżujących obleciała zachodni i środkowy obszar Południowo-Centralnej części Alaski, ale nadal nie natrafili na żaden ślad Qi Ronga, jego popleczników lub kolejnych więzionych kultywatorów. Yin Yu czytał w przeszłości o pewnej znanej kopalni miedzi, która w latach dwudziestych poprzedniego wieku była największa na świecie. Do dnia dzisiejszego posiadała infrastrukturę, żeby zatrzymać się tam na tygodnie, a nawet miesiące, pomijając mroźną zimę. Pamiętał, że droga do niej nie była najlepsza, ale jakaś była – a to ważne na Alasce, dlatego to właśnie o niej pomyślał, kiedy tu lecieli. Im bliżej byli granicy z Kanadą, a ich poszukiwania wciąż bezowocne, tym więcej pewności nabierał, że Qi Rong mógł się ukrywać właśnie tam.

Zwolnili lot, gdy z każdej strony otaczała ich biel lodowcowych szczytów, które wystawały ponad chmury.

– Gdzie teraz, Yin Yu? – zapytała alchemiczka, podlatując do dwóch mężczyzn.

– Na północ.

Skorygowali kierunek i ruszyli dalej.

Od początku ten stary, opuszczony teren kopalni miedzi nie dawał mu spokoju. Niewiele zabudowań, tylko jedna droga dojazdowa, otoczony gęstymi lasami, wysokimi górami ze stromymi zboczami, dolinami, ogromnym lodowcem i rwącymi rzekami. Jedynym zamieszkałym miejscem w okolicy było niewielkie, na wpół wymarłe miasteczko. Dzięki temu dawna kopalnia miedzi wyglądała na idealne miejsce, aby się zaszyć i w spokoju oddać swoim badaniom.

W pewnym momencie będący na czele Mistrz Błyskawic podniósł do góry dłoń, przystając w powietrzu, i poczekał, aż reszta do niego dołączy.

– Ban Yue uważa, że cel naszej podróży jest bezpośrednio przed nami.

Na oddalonym nadal dziesiątki kilometrów od nich zboczu dostrzegli białe pasy, od których odbijały się promienie słońca, a które mogły być blaszanymi dachami budynków.

– Nie jestem pewna – odezwała się cicho. – Dotąd wszystkie mijane tereny wydawały mi się spokojne, natomiast tam, w oddalił czuję coś niepokojącego.

– Czy to skoncentrowana mieszanka negatywnych emocji? – zapytała mistrzyni dziewczyny.

Ban Yue bez słów potaknęła.

– A qi? Jest jej tam dużo? – dopytał Yin Yu.

Pokiwała głową na boki.

– Niestety, w tej chwili nie mogę tego potwierdzić, ale aura tamtego miejsca jest ciężka i przytłaczająca.

– Dziękuję. – Mistrz Błyskawic położył dłoń na jej głowie. – Jeśli ktoś chciałby się jeszcze wycofać i przeczekać w bezpiecznym miejscu, to nie będzie kolejnej sposobności. Nie musicie udawać odważnych. To nie zabawa. Każdy z nas może dziś zginąć.

Popatrzył po wszystkich. Jak podejrzewał, nikt nie wykazywał najmniejszych oznak zawahania. Jednak musiał o to zapytać wprost, ponieważ nie mógł obiecać, że misja się powiedzie.

– Im szybciej go powstrzymamy, tym mniej osób zginie – powiedziała alchemiczka.

Pei Xiu także był w tym zgodny.

– Nawet jak nie jesteśmy mistrzami kultywacji ani znawcami sztuk walki, nadal potrafimy zadbać o siebie.

– En, tym razem jesteśmy przygotowani i to my ich zaskoczymy – dodała Ban Yue.

– Uciec, kiedy nareszcie mogę się im odpłacić? – Pei Ming rzucił z pogardą, wpatrując się w ledwo widoczne na horyzoncie budynki. Kliknął językiem. – Niedorzeczność. Poza tym mam jeszcze dwie urocze panie, które muszę bezpiecznie sprowadzić do domu.

Yin Yu podzielał zdanie innych. Zrównał się z Mistrzem Błyskawic i zapytał:

– Czekamy do zachodu słońca?

Mężczyzna nawet na niego nie spojrzał, uśmiechając się pod nosem i wysuwając dłoń spod obszernej szaty.

– Mamy dać im czas na przygotowanie się do naszego przybycia? – zapytał retorycznie, gdyż od razu sam odpowiedział: – Upewnimy się tylko, gdzie przetrzymują porwane osoby i od razu atakujemy. Gotowi?

Tym razem popatrzył na każdego z osobna, a po otrzymaniu pięciu potwierdzeń, uśmiechnął się jeszcze szerzej i uniósł wyprostowany palec, wskazując wysoko w górę.

– Przywitajmy się głośno i z przytupem.

Zapewniam was, że takiej burzy jeszcze nie doświadczyliście.

* * *

W kuchni w salwadorskim teatrze Quan Yizhen jadł znalezione w lodówce resztki z obiadu, a Hua Cheng kończył podawać Xie Lianowi hermetycznie zapakowane paski suszonego mięsa. Na samej qi byli w stanie przeżyć całe tygodnie, ale Quan Yizhen z burczącym brzuchem ciągle by narzekał. Nie mogli także zapomnieć o Shi Qingxuanie, który potrzebował zarówno jedzenia jak i wody. Dlatego spakowali najpotrzebniejsze rzeczy, aby przeżyć kilka dni i nie narażać skrzypka na niepotrzebne niedogodności. Zgodnie uważali, że jest bardzo odważny, chcąc pomóc. Przecież niedawno on został zaatakowany i grożono mu odcięciem kończyn. Przeżył to bardzo mocno. Jednak w obliczu rozstania z He Xuanem podjął jedyną i słuszną w jego mniemaniu decyzję – postanowił za wszelką cenę mu towarzyszyć.

– Wy nic nie jecie? – zapytał Quan Yizhen, przedramieniem przecierając brudne od jedzenia usta.

– Nie jestem głodny – odpowiedział Xie Lian.

– Ja też nie – zawtórował mu reporter.

Oparł się plecami o kuchenną szafkę, wzrok zatrzymując na stojącym obok mężczyźnie. Xie Lian zasunął zamek błyskawiczny w plecaku, który jeszcze w Japonii kupił mu Hua Cheng, a teraz idealnie nadawał się do spakowania najpotrzebniejszych rzeczy.

Odłożył go obok, na kamienny blat. Uniósł wzrok na reportera i spróbował się uśmiechnąć. Ruoye obowiązywał jego pierś i początek szyi, jakby chciał go objąć. Twarz mężczyzny była nienaturalnie spięta, a w oczach malował się smutek.

Hua Cheng dotknął jego pozostawionej na plecaku dłoni, ściskając ją delikatnie i pocierając.

– Gege.

– San Lang?

Spojrzał na ich dłonie, a potem w jasnobrązowe oczy.

– Jeśli to naprawdę dawny król Jun Wu za tym stoi, czego powinniśmy się spodziewać? Na co przygotować? Jaki on jest? – zapytał, pierwszy raz wprost nazywając go po imieniu. Wiedział z całą pewnością, że to przez niego Xie Lian stracił bliskich, pozostawiając go w żalu i poczuciu winy, które ciągnie się za nim do dziś. Starał się unikać rozmowy na ten temat, powrotu do bolesnych wspomnień, ale w tej chwili nie mógł milczeć. Jeśli jest coś, co Xie Lian o nim wie, co pomoże im go pokonać, chciał się tego dowiedzieć. Zmierzą się z nim wspólnie, a potem poświęci resztę życia na sprawienie, by nigdy więcej go nie zraniono, mógł zasnąć, nie śniąc o przeszłości i nie płakał. Chyba że ze szczęścia i nadmiaru pozytywnych emocji.

Spojrzenie Xie Liana było długie i bolesne. Mocniej zacisnął palce na twardym materiale plecaka i odsunął wzrok.

– Jest inteligentny i nieprzewidywalny – odpowiedział, milknąc na prawie minutę. Przełknął, starając się rozluźnić. W końcu odwrócił dłoń i splótł razem ich palcem w drżącym, lecz silnym uścisku: – Możemy spodziewać się wszystkiego.

* * *

Przygotowania do podróży nie trwały długo. Zdecydowali się na użycie własnych broni, choć początkowo chcieli być bardziej anonimowi i "pożyczyć" je od pokonanych kultywatorów.

Na zmianę ich decyzji zaważyły słowa Xie Liana "Od początku musimy być przygotowani na wszystko". Oznaczało to, iż mieli swój plan do zrealizowania, ale wróg tak samo na pewno odpowiednio przygotuje się na ich przybycie.

Dlatego Xie Lian przyzwał Fangxina, Hua Cheng E-Minga, a He Xuan swój najpotężniejszy miecz z twardych jak diament rybich ości.

Co wszystkich zaskoczyło to Quan Yizhen i ogromny, wysoki jak on sam dwuręczny miecz. Trzymał go za pięknie zdobioną ornamentami liści srebrną rękojeść na wysokości oczu, a czubek szerokiego ostrza wbijał się od samego ciężaru na kilka centymetrów w drewnianą klepkę na podłodze.

– Czy nie mówiłeś, że walczysz pięściami? – zapytał He Xuan, wychodząc z pokoju i dostrzegając chłopaka na korytarzu.

Zaraz za nim pojawił się Shi Qingxuan. Obaj się przebrali. He Xuan założył czarne spodnie, sztywną koszulę z długim rękawem i czarne skórzane półbuty. Włosy pozostawił rozwiązane i luźno opadające na plecy. W przeciwieństwie do niego, skrzypek miał ciemnoniebieskie jeansy, adidasy i bluzę z kapturem, a pod nią wystawała górna część dopasowanego czarnego golfu. Ciepły ubiór, jak się później okazało, miał chronić chłopaka przed chłodem podróży ponad chmurami, choć He Xuan i tak nie pozwolił mu być bezpośrednio narażonym na warunki atmosferyczne, tworząc dookoła barierę.

Quan Yizhen ubrany w zwężane przy kostkach białe spodnie dresowe, żółte conversy i podobny do noszonego wcześniej wściekle pomarańczowy T-shirt uśmiechnął się szeroko.

– Jasne, że walczę wręcz – odparł wesoło. – Na nim tylko latam. – Jedną ręką podniósł ważący na pewno kilkadziesiąt kilogramów miecz, beztrosko opierając go o bark. – Yin Yu kazał mi poszukać dla siebie jakiegoś miecza, więc wziąłem największy, jaki znalazłem w naszej zbrojowni. – Wolną ręką zmierzwił sobie i tak nieułożone włosy i przyznał się: – Nie bardzo lubię latać, ale na tym jest całkiem wygodnie i nawet nie muszę się skupiać na utrzymywaniu równowagi.

He Xuan pozostawił jego odpowiedź bez słowa. W końcu sobie uświadomił, dlaczego w powietrzu podczas walki chwiał, jakby stał na cienkiej linie, a nie narzędziu używanym do lotu, z którego korzystali wszyscy adepci sztuk walki.

Xie Lian z Hua Chengiem uśmiechnęli się i podeszli do pary muzyków. Obaj ubrali czarne jeansowe spodnie, wygodne adidasy i zwykłe, jednobarwne T-shirty – Xie Lian biały, a Hua Cheng czerwony.

Podali plecak z jedzeniem, butelkowaną wodą oraz preparatami pozostawionymi przez Yushi Huang. Xie Lian dodał jeszcze kilka własnoręcznie wykonanych talizmanów oraz zwyczajną apteczkę.

Skrzypek założył plecak, a dyrygent na wysokości piersi dodatkowo spiął zatrzask i poprawił paski, żeby nie były za luźno ani za ciasno.

Między tymi dwoma panowało dziwne milczenie. Shi Qingxuan odwracał wzrok, ilekroć jego nauczyciel na niego patrzył. Rumienił się przy tym i przygryzał odrobinę opuchniętą wargę. W oczach Xie Lian i Hua Chenga prezentował się uroczo, choć to na pewno zbyt słabe określenie w porównaniu, co sądził o nim sam He Xuan. Patrzył na niego, jakby w pobliżu nie było nikogo innego, skupiony całkowicie na jego osobie. Było pewne, że musieli wyjaśnić między sobą kilka kwestii i nie tylko ustalili, że skrzypek poleci razem z nimi, wykorzystując pomysł Quan Yizhena. Wyglądało na to, jakby w końcu otwarcie obaj powiedzieli o własnych uczuciach. Swoje mistrz Czarnych Wód mógł dokładnie określić już od dłuższego czasu, ale dla Shi Qingxuana były one nowe. Nie samo przywiązanie do mężczyzny, zaufanie mu, troska czy chęć pozostania przy jego boku, lecz nazwanie ich miłością. Jeśli akceptowali siebie, swoją cielesną bliskość, a nawet się całowali, na co wskazywało zachowanie skrzypka i stan jego ust, ich przyjaźń ewoluowała.

I z pewnością pragnęli, aby osoba przy nich była szczęśliwa.

Shi Qingxuan po prostu jeszcze nie mógł w to uwierzyć, płosząc się jak nieśmiały nastolatek.

– Ja nas poprowadzę – powiedział Hua Cheng.

Postanowił przestać chować swoją demoniczną połowę i zmaterializował przed sobą jednocześnie białego lisa oraz bułat ze szkarłatnym okiem. Jego własne także zaczęło się żarzyć kolorem krążącej w ciele krwi. Wróg już widział go w tej postaci, więc ukrywanie swojej natury było bezcelowe. To był pierwszy raz, kiedy tak otwarcie obnosił się ze swoim demonizmem. Pokazał się już tak Xie Lianowi i został w pełni zaakceptowany. Czym więc miałby się przejmować wśród obcych?

He Xuan zaszczycił go tylko przelotnym spojrzeniem, Shi Qingxuan patrzył z fascynacją, a Quan Yizhen śmiał się, mówiąc, że muszą się teraz zmierzyć, bo to oko jest "strasznie czadowe!".

Reporter się uśmiechnął.

– Naprawdę pasuje ci czerwień, San Lang – przyznał Xie Lian, przyglądając się mu i kładąc dłoń na prawym policzku. Ledwo go dotknął, gdy uświadomił sobie, gdzie się znajdują i że nie jest sam.

Szybko się cofnął i zapytał:

– Ruszamy?

Każdy potwierdził skinieniem głowy.

– Wróćmy wszyscy bezpiecznie – życzył kultywator, kierując się schodami na dach teatru.

* * *

Podróż do Chin zajęła im kilka godzin. Nie używali w pełni swoich mocy, więc nie lecieli zbyt szybko. Mieli ze sobą Shi Qingxuana, więc musieli zachować umiar i co jakiś czas przystawać na krótki odpoczynek. Minęli wyspy Japonii, przelecieli nad Morzem Chińskim, Morzem Żółtym i skierowali się w stronę centrum kontynentu. Omijali większe miasta i jednostki wojskowe. W tej części świata panowała jeszcze noc, ale wschód słońca był blisko, a oni nie chcieli zostać nawet przypadkowo zauważeni.

Około dziesięciu minut przed dotarciem do granicy dawnego Królestwa Wuyong Hua Cheng obniżył lot, niemal sięgając podeszwami butów wysokich koron drzew, a potem zwolnił i nagle zanurkował w dół. Pozostałe osoby poleciały za nim, choć Quan Yizhen na swoim ogromnym dwuręcznym mieczu nie był ani cichy, ani dyskretny. Przecinał gałęzie i z głośnym śmiechem przedzierał się przez gęstwinę. Shi Qingxuan cały czas stał przed swoim Maestro chroniony przez jego ramiona i otoczony niewidzialną barierą, przez którą mocny wiatr nie dolatywał do chłopaka. Mimo to dziękował za zapobiegawcze ciepłe ubranie, bo, lecąc wysoko nad oceanem, było zimno.

Wylądowali przy niewielkim strumieniu, otoczeni dusznym, wilgotnym i przesyconym mocnym zapachem roślin powietrzem. W oddali dostrzegli białą poświatę lisiego demona, który siedział przed niewielkim budynkiem z omszałymi, popękanymi ścianami i dziurami w drewnianym dachu. Lizał przednią łapę, a potem ziewnął, jakby ze znudzeniem czekał na resztę.

Xie Lian pierwszy podszedł do zwierzęcia. Uklęknął przy nim, kładąc mu dłoń na głowie i głaszcząc. Lis zamknął oczy, otwierając pysk i wydając kilka radosnych pisków.

– Dobrze się spisałeś, E-Ming – pochwalił go.

– Niech Gege nie rozpieszcza tego nicponia, bo na pewno narozrabia, jak damy mu więcej swobody.

– Nie martw się, będzie grzeczny – zapewnił, drapiąc pod białą brodą i dopiero po tym wstając. – Wie, że to, co robimy, jest ważne, więc nie naraziłby nas na niebezpieczeństwo. Tak jak jego pan – dodał, posyłając reporterowi uspokajający uśmiech.

– Co to za stara szopa? – zapytał Quan Yizhen, mijając ich i wchodząc do środka. – Brudno, ale jak nie będzie ulewy, to nie ma się czym przejmować.

Xie Lian rozejrzał się dookoła, a potem przyjrzał budynkowi.

– Wygląda jak świątynia – zgadywał, zerkając do środka i dostrzegając ołtarz z kadzidłami, a nad nim obraz jakiegoś boga. Wszystko było zakurzone, podniszczone, ale ludzie, którzy mieszkali w okolicy, musieli kiedyś przychodzić, składać ofiary i wznosić modły.

– Xie Lian ma rację – odezwał się nadchodzący od tyłu He Xuan.

– Tam jest tabliczka, że to świątynia boga wojennego – dodał Shi Qingxuan. Ściągnął bluzę i włożył palce pod kołnierzyk golfa, żeby odrobinę się schłodzić. – Duszno tu jak w piekle.

– W plecaku jest zapasowy T-shirt, możesz go ubrać – podpowiedział Xie Lian. – A jak podobał ci się sam lot?

– Super! – Uśmiechnął się szeroko i wraz z kolejnymi słowami, zaczął gwałtownie gestykulować rękami. – Było tak szybko, jakbyśmy lecieli samolotem, ale Maestro mocno mnie trzymał, więc nie mogłem spaść. Słyszałem wiatr, ale w ogóle go nie czułem. Tylko zimno, ale nie takie bardzo, bo Maestro cały czas był ciepły. To chyba przez waszą energię nie marzniecie?

– Jasne! – Doskoczył do niego Quan Yizhen i objął ramieniem. Jego ciało wydzielało tyle ciepła, że wydawało się, jakby powietrze wokół wirowało. – Możemy zmienić temperaturę jak chcemy – wytłumaczył, przytrzymując dłoń na barku i najpierw tworząc w niej chłód, a potem gorąc.

– Wow! – Shi Qingxuan nie krył zachwytu. – Maestro, będziesz musiał mnie tego nauczyć. To jest takie przydatne! I wygodne!

– Kiedyś ci pokażę. Tymczasem ci tu – kiwnął na pozostałych trzech – rozejrzą się po najbliższej okolicy, czy jest bezpiecznie, a ja pomogę przebrać ci ten spocony golf. – Spojrzał porozumiewawczo po kolei na Hua Chenga, Xie Liana i Quan Yizhena

– Maestro! – rzucił mu z pretensją. – Nie moja wina, że kazałeś mi się tak ubrać i trochę się spociłem... To akurat prawda, ale żeby tak mówić przy wszystkich... Przecież nie mam już ośmiu lat!

– Tak, masz dwadzieścia pięć – potwierdził niewzruszony. – Czy teraz możemy wejść do środka i nie przedłużać?

– P-przecież mogę iść sam! – obruszył się, widząc, że mężczyzna zmierza tuż za nim. – Potrafię się przebrać bez niczyjej pomocy!

He Xuan jakby go nie słyszał.

– Jak cię teraz przewieje, to dostaniesz zapalenie płuc.

– Niby od tego ciepłego wietrzyka?

Trzech kultywatorów z uśmiechem rozeszła się w trzech kierunkach, a wtedy dyrygent położył mu dłoń na głowie i pochylił się nad nim.

– Obiecałeś mi być grzeczny – powiedział, patrząc w zielone oczy.

To była prawda. I choć Shi Qingxuan nie wiedział, dlaczego Maestro upiera się na towarzyszenie mu przy tak trywialnych sprawach, to musiał odpuścić. Kiwnął głową na zgodę i razem weszli do niewielkiej, dawno zapomnianej świątyni.

Maestro chyba nie będzie też nalegał, żeby pójść ze mną siku, prawda? To, że się po-pocałowaliśmy, to nie znaczy, że musi patrzeć jak załatwiam moje fizjologiczne potrzeby!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro