58. Nawet najsilniejsi mają słabości
TW: Śmierć.
* * * * * * *
Najlepszy skrzypek na świecie był osobą o niesamowitym zmyśle muzycznym – czymś, czemu blisko było geniuszowi jego mistrza. Miał bardzo dobry słuch i smykałkę do gry, ale kiedy zasypiał, całkowicie odcinał się od świata i, poza słyszanym z budzika w telefonie słabej jakości wykonaniem Czardasza, mógł go obudzić tylko głos jego Maestro.
Było dopiero po północy – do budzika pozostało sześć godzin, a He Xuan znajdował się wysoko ponad teatrem, z wiatrem rozwiewającym jego włosy i pięcioma przeciwnikami, którzy go otaczali i próbowali zabić, a w najlepszym razie skutecznie unieruchomić i zaprowadzić przed oblicze szalonego naukowca. Przez te dwa czynniki Shi Qingxuan nie zdawał sobie sprawy, że miał towarzystwo w postaci białej wstęgi oraz jednego kultywatora spoglądającego przez okno w niebo. Nie słyszał także jego szeptów wskazujących na to, że nie do końca jest zadowolony z braku możliwości uczestnictwa w walce.
– Od kiedy to inni bronią mnie, a nie ja ich? – pytał siebie. – Czy naprawdę jestem taki słaby, żeby wszyscy się o mnie martwili? – Zacisnął palce w pięść. – Narażają się, tam w górze dają z siebie wszystko, a ja tu odpoczywam.
To nie w porządku.
Jednak był coś winien He Xuanowi. Obiecał mu chronić Shi Qingxuana. Wiedział, jaki jest dla niego ważny i nie zostawiłby go pod opieką byle kogo. Zaufał Xie Lianowi, zaufał Ruoye, więc obaj nie mogli go zawieść.
Sytuacja na Koya-san całkowicie się uspokoiła. Talizmany zadziałały, ale Xie Lian zdawał sobie sprawę, że długo nie byłyby w stanie nikogo chronić. Wszystko ma swoją granicę i wytrzymałość. Osoba z ostatnim żurawiem znajdowała się w pobliżu mnichów przez krótki czas, a teraz, kiedy wszystko się tam uspokoiło, skierowała się na zachód. Kilka dni pozostawała bez ruchu, a nagle odchodziła. Czy ten człowiek był tak dobrym strategiem i analitykiem, że mógł przewidywać ruchy tamtej – atakującej strony? Domyślił się, że mieszkańcy świętej góry będą w niebezpieczeństwie? To by musiało znaczyć, że celowo tam pozostał, że znał siłę wroga i jego sposób działania.
Jednak musiał też znać samego Xie Liana. Przewidzenie ruchów obu stron na tak szeroką skalę było nie lada umiejętnością.
Pośrodku pokoju Xie Lian usiadł na podłodze i skupił się na energiach, które wysoko nad jego głową oraz na pobliskich dachach ścierały się ze sobą. Walczyły.
San Lang, He Xuanie, Quan Yizhenie – nie dajcie się podejść i wróćcie bezpiecznie. Czekamy na was.
*
He Xuan poczuł, jak coś naciera na barierę z czterech stron i cicho prychnął pod nosem.
Pchły, jak wy, mogą próbować nawet w setkę przedrzeć się do środka. Próbować.
Słyszał rozbrzmiewające z dwóch różnych kierunków odgłosy walki. Wolałby, żeby Hua Cheng powstrzymał Quan Yizhena przed miotaniem wrogimi ciałami na lewo i prawo, ale widocznie ktoś odciągnął go w inną stronę i sam będzie musiał się tym zająć. Zmaterializował pod otwartą dłonią swój miecz o idealnie białym ostrzu i zdobionej mieniącymi się w świetle jak tęcza rękojeści powleczonej rybimi łuskami, po czym wskoczył na niego i poleciał w kierunku, gdzie spodziewał się zastać Quan Yizhena. Przeciął granicę bariery i od razu doleciały do niego zwielokrotnione dźwięki metalicznego szczęku broni.
O teatr i osoby w nim był spokojny. Hua Cheng niewątpliwie miał umiejętności i zapas energii, której nie powstydziłby się żaden mistrz. Dlatego po dodatkowym wzmocnieniu niewidzialnej tarczy swoją techniką, był niemal pewny, że nikt się przez nią nie przedrze. Nawet cała armia U.S.A.
Jeśli jakimś śmiałkom się to uda, czekała na nich jeszcze lepsza "niespodzianka", bo pozostały wewnątrz Xie Lian był jak chodząca puszka Pandory. Zwyczajny, gdy się na niego patrzyło lub go dotykało, lecz jeśli ktoś otworzy ledwie wieko, nadeptując mu na odcisk, był pewny, że będzie tego żałował do końca swojego krótkiego życia. Nie spotkał jeszcze osoby, która mogłaby pochłonąć więcej qi niż Mistrz Błyskawic, a ciało Xie Liana zdawało się nie mieć górnego limitu lub był on bardzo wysoko. Nawet dziś przekazali mu w trójkę sporo energii, a on bez wysiłku wszystko przyjął.
Gdzie to mieścił? Co miał w sobie, co potrzebowało takich pokładów mocy? Jak sobie z nimi radził, z zewnątrz wyglądając tak niewinnie, tak słabo i niepozornie?
Nie miał bladego pojęcia.
Ruszył wyżej, w stronę nieba, gdzie dostrzegł żółtą plamę i słyszał triumfujące okrzyki Quan Yizhena. Nie widział, w jakich ubraniach poszedł spać, ale sama jego energia odznaczała się na tle innych. Była ognista, dominująca, a on sam prawie płonął.
Idiota – pomyślał od razu, a widząc po chwili, jak kilka ciemnych cieni zostaje zmiecionych jednym silnym uderzeniem i pada na ziemię, dodał: – Niereformowalny idiota.
Był już dostatecznie blisko, żeby zobaczyć dokładnie, co tam się dzieje. Żółta koszulka kotłowała się w czerni, znikając oraz pojawiając się jak zatapiana i wypływająca boja na środku oceanu. Błysnęły miecze i ostrza pognały wprost w aż rażącą żółć.
Na jedną krótką sekundę He Xuan myślał, że go w końcu dopadli, ale wtedy usłyszał szaleńczy śmiech. Kilka osób odleciało, jakby uderzonych przez rozpędzony samochód i pośród tego rozgardiaszu zdołał go dostrzec. Wisiał zaczepiony ramionami o plecy jakiegoś nieszczęśnika. Okręcał jego ciałem w każdą stronę, a biedak ledwo balansował na unoszącym ich mieczu. Nie trwało to długo, zanim przechylił się za mocno w lewo i poleciał w dół, czemu rozpędu nadała jeszcze stopa Quan Yizhena. Uderzyła go idealnie w splot słoneczny, aż dało się usłyszeć głośne chrupnięcie. Było pewne, że umrze, zanim jego ciało zetknie się z ziemią.
Dyrygent pierwszy raz widział prawdziwą siłę mistrza szczytu Qi Ying i powoli, na razie bardzo powoli przekonywał się, że może i był szalony, głupi, nierozgarnięty, ale niewątpliwie też bardzo silny.
Aktualnie stał, chybocząc się delikatnie na boki na mieczu bez właściciela i bez chwili odpoczynku czy zawahania zacisnął dwie masywne dłonie na skroniach najbliżej stojącej osoby. Patrząc prosto w jego oczy, po prostu zmiażdżył mu czaszkę.
Tak. – He Xuan westchnął cicho. – To również nieobliczalny furiat.
Dłonie wodnego mistrza wystrzeliły w przód, a spomiędzy jego palców wyleciały duże krople wody. Wraz z nabieraniem prędkości, wydłużyły się i przyjęły kształt szpikulców. Bezgłośnie pomknęły do kilkunastu osób otaczających Quan Yizhena i przebiły ich ciała. Chłopak odskoczył w ostatnim momencie, nim ostatnia zbłąkana kropla musnęła jego stopę. Lądując na "pożyczonym" mieczu, zachwiał się, ale nie spadł, patrząc na podlatującego do niego mistrza Czarnych Wód.
– Nawet ty zabierasz mi zabawę? – krzyknął do niego, przecierając twarz z krwi wroga i w końcu zawiązał rozczochrane włosy w niesforną kitę. Teraz wyglądał jak prawdziwy szaleniec. – Wcześniej Xie Lian, a teraz... – Nie dokończył, biorąc głębszy oddech i starając się ustać prosto.
Poczuł gwałtowny spadek własnego qi. Przetarł wierzchem dłoni kącik ust i spojrzał na nią. Krew. Jednym płynnym ruchem przykucnął, złapał rękojeść miecza i cisnął nim dokładnie pod siebie, a potem sam, szczerząc się jak opętany, zaczął spadać w dół.
He Xuan także wychwycił zawirowania qi w powietrzu. Ktoś aktywował pod nimi pieczęć. Na szczęście on nie był w centrum, więc jej działanie ledwo go musnęło.
Dobrze się na nas przygotowali – przeszło mu przez myśl.
Zastanawiał się, czy walczyć tutaj, czy znaleźć Hua Chenga i jemu pomóc. Był pewny, że wkrótce reporter także będzie zmuszony do schowania swojej spokojnej strony i pokazania, jaki jest naprawdę.
Spojrzał na zawalony dach budynku, w którym przebywające wewnątrz osoby ukrył gęsty kurz. Nie miał najmniejszej ochoty się brudzić, ale... demon nie powinien potrzebować niczyjej pomocy.
Cicho westchnął i zapikował w dół.
Wprost w zastawioną pułapkę.
*
Hua Cheng nie był tak dobry w walce wręcz jak Quan Yizhen, ale nie brakowało mu refleksu, dzięki któremu żadna skierowana w niego końcówka ostrza nie sięgnęła punktów witalnych. Spodziewał się, że wróg będzie liczny, ale na powitanie wyskoczyła mu prawie setka osób. Każdy ubrany w czerń, przypominający trochę dawnych ninja, nie do odróżnienia, czym kto się posługuje i jak jest silny.
Dlatego początkowo kilka razy dał się zaskoczyć, gdy użyto przeciw niemu japońskiego kyoketsu-shoge*, shurikenów lub kosy bojowej. Plan rozprawienia się z wrogiem w powietrzu, żeby jak najbardziej uniknąć szkód lub zranienia cywili, musiał zostać zmodyfikowany i dostosowany do sytuacji.
kyoketsu-shoge* – rodzaj dawnej broni używanej w Japonii, która składa się ze sznura, wykonanego przeważnie z kobiecych lub końskich włosów, o długości około trzy do pięciu metrów, oraz umieszczonych na jego końcach: metalowego pierścienia z jednej strony oraz dwóch rodzajów połączonych ostrzy (prostego i zakrzywionego) – z drugiej.
Wcześniej, po zostawieniu teatru za sobą, wyskoczył w górę i pierwszemu pokonanemu mężczyźnie zabrał broń. Podobnie jak Quan Yizhen próbował walczyć w powietrzu. Ostatecznie nie mógł sobie pozwolić na taką beztroskę. Postanowił mierzyć siły na zamiary, więc zmienił miejsce walki na opustoszały plac budowy, gdzie przynajmniej z dołu nikt mu nie zagrażał.
Tyle dobrze, że bez świadków i niewinnych ofiar – myślał między odpieraniem nacierających na niego przeciwników, a wyprowadzaniem własnych ataków. – Gege nie będzie musiał ruszać się z pokoju. Rozprawienie się z nimi zajmie mi trochę czasu, ale nawet tu nie mogę pójść na całość. – W przelocie zerknął na ostrze miecza, który trzymał i syknął. Już było wyszczerbione. Długo mu służyć nie będzie.
W walce bronią białą był całkiem dobry. Praktycznie każdą. Na pięści, jeśli trzeba było, także nie nazwałby siebie laikiem, ale do Quan Yizhena na pewno sporo mu brakowało. Najbardziej doświadczenia. Był pewny, że swojemu Gege także nie mógłby dorównać.
Kiedy tylko pomyślał o mężczyźnie, uśmiechnął się i wyprowadził proste cięcie. Ostrze zanurzyło się w miękkim ciele osoby w czerni i utknęło między żebrami. Hua Cheng złamał miecz i drugą częścią rzucił w kolejnego nadbiegającego mężczyznę. Wbiła się w jego gardło. Okręcił się na pięcie i sięgnął palcami do zauważonego przy boku jednej z ofiar sztyletu. Gładko wyciągnął go z pochwy i ciął łukiem dwa ciała naraz – głęboko, prawie zanurzając ostrze po rękojeść. Ta broń była lżejsza, idealnie wyważona, ostra jak brzytwa i niebywale precyzyjna. Prawie czuł wydobywającą się z niej energię, która delikatnie parzyła mu palce.
Czasami szczęście uśmiecha się w najmniej spodziewanym momencie.
Wzmocnił chwyt i ruszył przed siebie. Skoncentrował qi dookoła własnego ciała i na jednym tchu utorował sobie wyjście z osaczającej go grupy. Chciał zabić każdego, kogo mijał, ale nie miał przed sobą samych nowicjuszy. Dwa razy chybił, a raz odbito jego cios i wyprowadzono swój. Sprężyste ciało zdążyło się odsunąć i uniknąć zranienia, ale niewiele brakowało. Skoncentrowana energia starła się z jego własną.
Zdał sobie sprawę, że będzie musiał wziąć sprawę na poważnie, jeśli nie chce spędzić tu całej nocy.
Nie był zwolennikiem zabijania, ale w tej chwili nie walczył tylko o własne przeżycie. Nie mógł w sekundę zniknąć, używając qinggong. Tę walkę musiał stoczyć i ją wygrać, w przeciwnym razie życie przyjaciół oraz człowieka, o którego bezpieczeństwo zamierzał się troszczyć, będzie zagrożone.
Nie miał przed sobą zwyczajnych ludzi. Każdy z nich był kultywatorem zaznajomionym z walką, qi oraz z brutalnymi realiami ich świata. Ci, którzy tu wkroczyli, znali warunki. Musieli przestrzegać noblesse oblige, a nie robili tego. Mieli świadomość, że mogą zginąć, nie postępując zgodnie z ich prawem i walcząc z innym kultywatorem. To wszystko powodowało, że Hua Cheng nie miał skrupułów.
My albo oni.
To był wojna.
Gwałtownie się obrócił i odbił lecące w jego kierunku shurikeny. Nie lubił miotanej broni. Zwłaszcza nasyconej energią, która jako jedyna w tym wypadku mogła dosięgnąć jego ciała. Niestety jego wróg zdał sobie sprawę, że bez użycia wewnętrznej siły nic mu nie zrobią. Część osób, reporter wnioskował, że najsłabsi, odsunęła się na większą odległość, tworząc duży okrąg. Miał złe skojarzenia z pieczęciami, dlatego patrzył uważnie, gdzie stawia kroki i czy kultywatorzy nie ustawiają się w jakiejś formacji, która mogłaby go osłabić. Noc na szczęście była jego sprzymierzeńcem, gdyż na niebie nie było ani jednej chmurki, która przesłoniłaby gwiazdy lub księżyc dający światło.
Użyj mnie i skończmy z nimi! – odezwał się głos w jego głowie.
Hua Cheng zignorował swojego demona, przesuwając palcem po całym ostrzu sztyletu i wypełniając go energią. Zmienił chwyt na rękojeści, ustawiając ostrze z boku i doskoczył do pierwszego rzędu kultywatorów.
Nie zamierzał dać się ponieść emocjom. Musiał bacznie obserwować, co dzieje się dookoła niego i sukcesywnie pozbywać przeciwników. Jednego po drugim.
Sztylet okazał się bardzo dobrą bronią. Był szybki, niewielkich rozmiarów, łatwy do posługiwania się, wygodny i niezwykle skuteczny. Nie należał do jego ulubionych broni, ale tu sprawdzał się znakomicie, zarówno do ataku jak i obrony. Może pomagało w tym jego bardzo znakomite wykonanie, a może naturalny refleks użytkownika. W każdym razie Hua Cheng zdołał unicestwić połowę sił wroga, zanim stracił czujność.
Odrobinę zatracił się w walce. Jego uwagę pochłonęli najbliżsi przeciwnicy, zadawanie i odpieranie dziesiątek ataków, i z tego wszystkiego zapomniał o najważniejszym – że nie do końca wie, co dzieje się dookoła niego – w dalszej odległości. Bo kiedy on zajęty był starciem w małym kole, duże, które wcześnie w myślach nazwał "najsłabszymi", niepostrzeżenie rysowało na ziemi pieczęć. Wcale nie skomplikowaną, lecz niezwykle prostą i dlatego trudną do przerwania przez osobę zamkniętą w jej wnętrzu.
Podczas starcia z tak licznym przeciwnikiem musiał być podwójnie ostrożny. Niestety powoli narastające zmęczenie ciała było nieuniknione.
Wbił sztylet osobie stojącej najbliżej w brzuch i pociągnął do góry. Ciało przed nim zwiotczało, więc pozwolił mu zsunąć się z ostrza i upaść na ziemię.
Zamrugał zdezorientowany, widząc podwójnie. Zmełł w ustach przekleństwo, przywołał na kilka sekund przed sobą tarczę z motyli i przetarł twarz z krwi materiałem koszulki. Nie mógł pozwolić sobie na nieuwagę.
Ostrze pojawiło się z prawej strony. Cięło powietrze i skraj koszulki. Katany były szybkie, ostre i bezwzględne.
Przestań się bawić, bo przyprą nas do muru – nalegał E-Ming.
Poradzę sobie sam – odwarknął mu, czując powoli narastającą irytację.
Energii nadal miał w sobie dużo, ale dało o sobie znać zmęczenie fizyczne i umysłowe. Będąc otoczony od wielu minut, nie miał nawet chwili, by złapać oddech lub pomyśleć o czymś innym niż odpowiedzialność za osoby, w których imieniu walczy.
Mocno tupnął nogą o betonowe podłoże, wkładając w nie więcej qi. Jasny błysk pojawił się pod jego stopami, oślepiając wszystkich wkoło. Odbił się w górę i przymierzył do skoku w sam środek największego skupiska najemników. W tym momencie dostrzegł, że coś jest nie tak. Stłoczeni w grupę ludzie nagle się rozpierzchli, jakby tylko czekali na ten konkretny ruch. Ustawili się w kole, a Hua Cheng spadał dokładnie w jego centrum.
Cholera – pomyślał.
Głupi, głupi, głupi! – krzyczał głos w jego głowie. – To pułapka!
Co ty nie powiesz...
Mówiłem! Ostrzegałem! Gdybyś mnie słuchał, już dawno bylibyśmy z Gege!
Ostatnio stałeś się bardziej wyszczekany.
A ty głupi. Wcześniej tylko patrzyłem, bo zachowywałeś ostrożność. Teraz mówiłem, żebyś użył moich mocy, ale oczywiście ty i te twoje ludzkie...
E-Ming – przerwał mu – ucisz się.
Ich wymiana zdań trwała ledwie sekundy. Kultywatorzy w czerni wbili ostrza swoich broni w beton i przyklękli. Reporter rzucił sztyletem w jednego z nich, ale było już za późno.
Nakreślony wzór pod ich stopami rozjarzył się, dając lekką ciemnopomarańczową poświatę. Dokoła szerszej grupki – "słabszej" – osoby w czerni trzymały swoje dłonie płasko na podłożu.
Smukłe ciało reportera w locie zaczęło wiotczeć, a ogromna siła przyciągnęła go do ziemi. Uderzył mocno i głucho. Beton pod opartymi o nie dłońmi i kolanami zaczął się kruszyć, a ciało z każdą sekundą wbijało się głębiej.
Zapierał się z całej siły. W głowie mu dudniło, krew przepływała szybko przez żyły i aorty. Płuca zaciskały się, próbując wyregulować oddech, ale serce nie przestawało niebezpiecznie pędzić w kierunku, który w każdej chwili mógł skończyć się omdleniem lub, co gorsze, utratą kontroli.
Kaszlnął, wypluwając krew. Czuł, jakby znajdował się w ogromnym imadle ściskającym każdy mięsień, ścięgno i kość w jego ciele.
Z największym trudem zdołał unieść głowę i powieki. Akurat tyle, żeby zobaczyć zbliżającą się ku niemu parę wysokich, wąskich czarnych butów. Usłyszał szczęk czegoś metalowego, może łańcucha.
Wypuść mnie! Nie zamierzasz tu chyba zginąć i nigdy więcej nie przytulić...
Tak. Jeśli chciał przeżyć, miał ostatnią szansę, żeby się stąd wydostać.
Przegryzł dolną wargę, głęboko zatapiając w niej trzeci ząb.
Wiedział, że nie ma innego wyjścia. Tylko skorzystanie z mocy swojej drugiej połowy mogło mu teraz pomóc. Miał obowiązek, a wróg był lepiej przygotowany niż się spodziewał. Unieruchomili jego, więc na pewno tak samo spróbują dopaść He Xuana i Quan Yizhena, a także towarzyszącego im młodego skrzypka i...
Gege.
Zacisnął szczękę mocniej. Czekał, aż kropla z wargi skapnie na jego rękę.
Jeszcze chwila, jeszcze sekunda...
Czarne buty pojawiły się tuż przed nim, a twarda podeszwa przesłoniła mu widok własnej dłoni i nacisnęła na nią, wgniatając w odłamki twardego podłoża.
– Mój pan ciebie oczekuje. – Usłyszał nad sobą zimny, spokojny damski głos.
Końcówka srebrnego łańcucha opadła na ziemię. Dokładnie widział grube ogniwa. Jego szyi dotknęło coś lodowatego i poczuł ucisk w gardle...
Panikę, że jest już za późno.
Nagle całe prawe przedramię zrobiło się gorące i wypełniła je energia. W jednej chwili rozprzestrzeniła się na całe ciało, otaczając go całego. Każde nieprzyjemne i wiążące uczucie zniknęło: ból, ucisk, wrażenie miażdżenia. Poczuł tę znajomą i tak dobrze rozpoznawaną już qi należącą do Xie Liana.
Talizman pozostawiony na nim przed wyjściem.
Kobieta gwałtownie odskoczyła, nie puszczając łańcucha, na którego końcu dostrzegł szeroki kajdan. Był większy i szerszy od tych, które widział niedawno w lochu z uwięzionymi kultywatorami.
Przypominał obrożę.
Przez otaczający go tłum przebiegło głośne sapnięcie zdziwienia. Kącik ust Hua Cheng uniósł się w grymasie nieszczerego uśmiechu.
Starł z przegryzionej wargi krew i narysował we wnętrzu prawej dłoni niewielki wzór pieczęci. Przyłożył ją powoli do piersi. Wziął głęboki wdech, przepraszając i dziękując w duchu Xie Lianowi za pomoc. To już kolejny raz. Jego dług wobec niego tylko rósł, a on coraz bardziej oddalał się od potencjalnej wygranej. Nawet nie miał pojęcia, czego mogłaby ona dotyczyć, ale samo współzawodnictwo, robienie czegoś "wspólnie", choćby uczestnictwo w tej zabawie, pozwalało im się zbliżyć jeszcze bardziej.
Po tej nocy i świadomym pocałunku na pewno łączyło ich już więcej, niż kiedykolwiek sobie wymarzył.
Dlatego musiał wrócić do niego za wszelką cenę. Nie mógł tu przegrać.
Pomyślał, że to pierwszy raz od bardzo dawna, kiedy zdradzi się ze swoją drugą naturą. Czy się bał? Bardziej bolało go ujrzenie cierpienia na twarzy Xie Liana po przebudzeniu ze snu niż cokolwiek innego, co dotyczyłoby jego samego.
Gege nas zaakceptował, więc pokażmy, że zasługujemy na jego szacunek! – krzyczał podekscytowany E-Ming. Sam reporter czuł, jak energia demona się w nim budzi i zaczyna krążyć po ciele. – Zaakceptował jako demon!
I jako człowiek – dodał reporter.
Powoli zaczął odsuwać rękę od splotu słonecznego, a demoniczna energia podążała zaraz za nią, jakby ją z siebie wyciągał. Miała postać czarnej mgły, która zaczęła otaczać jego ciało, ale skupiała się przy piersi, gdzie powoli formowało się coś mrocznego. W świetle księżyca srebrna rękojeść nabierała upiornego blasku. Poniżej zatopione w niej czerwone oko żarzyło się głęboką nienawiścią i pragnieniem zniszczenia.
Wszyscy w promieniu kilkudziesięciu metrów wyczuli nieprzyjemne wibracje i odsunęli się na większą odległość. Ling Wen uniosła brwi w zdziwieniu, lecz szybko zrozumiała, co ma przed oczami.
Najprawdziwszego demona, a raczej człowieka, który korzystał z jego mocy.
Tylko raz miała styczność z ich gatunkiem i była świadkiem, jak jej pan kończy ten plugawy żywot, ale demon przed nią był potężniejszy, aż jej ciało zadrżało. Oczywiście nie mógł być silniejszy od Pana, ale nie była pewna, czy pięćdziesiątka pozostałych jej tu ludzi zdoła go powstrzymać, pochwycić lub zabić.
Jej czyny były podyktowane logiką i chłodną kalkulacją. W tej sytuacji nie widziała realnych szans na zwycięstwo, ale nie mogła się tak łatwo poddać.
Dała znak dłonią, żeby wzmocnić pieczęcie. Nawet, jak jakimś cudem się z nich wyrwał, musiał poświęcić dużo energii. Bez względu na to, czy był mistrzem szczytu, demonem, czy miał w sobie tylko jakąś część demona, jej powinnością było spróbować. Jeśli się nie uda, po prostu oceni jego siłę i będzie mogła przedstawić zdobyte informacje w zamku.
Zrobi wszystko, aby jej pan triumfował.
Wskoczyła na jeden z kominów, których w okolicy było kilka i obserwowała, jak czarna mgła w końcu się rozprasza, a w dłoni wysokiego mężczyzny o czarnych, długich włosach tkwi teraz srebrny bułat. Jego zakrzywione ostrze i srebrna rękojeść z wtopionym w niego szkarłatnym okiem było żądne krwi. A takie samo tkwiło w prawym oczodole u mężczyzny, świecąc morderczym blaskiem.
W tej chwili skierowane było w górę i patrzyło wprost na nią.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro