Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

5. Wiadomość zza oceanu

Pożegnał się z mnichem i wrócił do pokoju. Jak największy skarb ściskał kartkę papieru, z której wprawne dłonie stworzyły pięknego żurawia o długiej szyi.

– Co oznacza papierowy żuraw? – zapytał, zanim się rozeszli.

– W Japonii żurawie origami składamy, by spełniło się nasze życzenie, a jeśli tworzymy je dla kogoś, to modlimy się o zdrowie i szczęście dla tej osoby. Te, robione przez naszego brata, podobno spełniają marzenia, które trzymamy głęboko na dnie naszych serc. Proszę samemu sprawdzić.

Hua Cheng myślał o tych słowach, kiedy brał kąpiel, a potem kiedy jadł posiłek.

Nie znał zbyt wielu japońskich wierzeń i tradycji, ale porównując je do Chin, w których się urodził, to aby przynieść bogactwo lub szczęście, a zabrać z ziemi troski i problemy, ludzie puszczali w niebo lampiony.

Może to działa na podobnej zasadzie?

Po śniadaniu z prezentem na kolanach usiadł na skraju drewnianego podestu okalającego budynek, bosymi stopami dotykając źdźbeł trawy. Znów miał na sobie "domową" yukatę i ponownie nie przejmował się ciasnym jej związaniem i zasłanianiem całego ciała. Słońce jeszcze grzało, ale powietrze było suche i powoli nadchodził wieczorny chłód. Bardziej przypominało to upragnione letnie ciepło, gdzie w przeciwieństwie do nagrzanych słońcem nizin, tu naprawdę było przyjemnie.

Z jakiego powodu tworzysz te małe dzieła sztuki? – pomyślał, podnosząc ptaka na wysokość oczu i przyglądając się mu przenikliwym wzrokiem.

Tak jak lis, nie wyczuwał od niego żadnej energii, jakby został stworzony przez wiatr, a człowiek nie przyłożył do tego nawet ręki. Papier był cienki, ale wytrzymały, a wszystkie zagniecenia idealne.

Jak osoba bez zmysłu wzroku, tylko dzięki dotykowi własnych palców mogła tak perfekcyjnie go wykonać? To była druga niewiadoma. Może po prostu zrobił ich tak dużo, że intuicyjnie wiedział, jaki mają kształt? To by znaczyło, że tworzył je od dawna.

Przypomniał sobie wczorajszy kosz i dzisiejszy. Oba były zapełnione niemal w całości. Zakładał, że mieściły około dwieście pięćdziesiąt, może trzysta sztuk. To znaczyłoby, że na ich tworzenie przeznacza bardzo dużo czasu.

Czas, który taka osoba jak ja teraz marnuję, bo zamiast działać, snuję domysły.

Odłożył żurawia obok siebie i podciągnął stopy w górę, zakładając jedną na drugą. Chciał pomedytować, zanim spędzi godziny na zadręczaniu się swoim tchórzostwem, ale... co powiedział mu starszy mnich? Żeby niczego nie popędzał i aby dziś odpoczął?

Naprawdę to rozważał. Nie dlatego, że uważał, iż ma rację, ale jego przyjaciółka często powtarzała, że warto czasami posłuchać drugiej osoby, zwłaszcza kiedy sami dokładnie nie wiemy, co zrobić. To tak, jak mówi się o polepszeniu wyobraźni – podobno dobrze jest zrobić coś na opak, pisać drugą ręką, wybrać inną drogę do domu, pójść nad rzekę lub spotkać się i posłuchać nieznajomych ludzi – zmiany każą naszemu umysłowi popracować trochę inaczej, a nie przeć utartym szlakiem przed siebie.

Może i takiego korespondenta wojennego, jakim był Hua Cheng, życie nauczyło wierzyć tylko w siebie i swoje umiejętności, ale tym razem chciał pójść za radą tego człowieka, mając nadzieję, że kolejnego dnia będzie lepiej i że dostanie kolejną szansę.

Ale w jaki sposób miał się teraz uspokoić i przestać myśleć? Dziś go spotkał. Widział, że naprawdę żyje na tej górze i jest niedaleko. Nie był dokładnie taki jak kiedyś, ale to nadal ta sama osoba. Co miało zmienić, że nie mówił, nie mógł usłyszeć jego głosu lub go zobaczyć? Ciągle był tak samo silnym człowiekiem jak w przeszłości, co do tego miał pewność, gdyż nikt słaby nie uśmiecha się beztrosko i nie godzi ze swoim losem, potrafiąc dostosować do ograniczeń, jakie ma jego ciało.

Mei Nianqing ma rację co do niego.

Z zewnątrz mógł się wydawać niedoskonały, ale wnętrza nikt nie zobaczy, jeśli mu na to nie pozwoli. A Hua Cheng dobrze pamiętał, że już w przeszłości wypełniała go dobroć i potężna moc. Nie sądził, aby się to zmieniło.

Przed laty taki był, więc teraz tym bardziej musiał. Uśmiechał się, nie poddawał i nie stracił wiary, więc tym pokazał prawdziwą siłę – kiedy potrafił się zaadoptować, zaakceptować siebie takim, jaki jest. Nie szedł na łatwiznę, a dodatkowo cały czas coś robił dla innych.

Dziś przez własną głupotę stracił okazję, by samemu się o tym przekonać, dlatego obiecał coś sobie.

Więcej się nie zawaha.

Jeśli będzie mógł być w jego pobliżu choćby kilka dni, godzin, chwil, może zdoła w końcu odpuścić. Pogodzić się, że mu nie podziękuje lub znajdzie sposób na odwdzięczenie się za podarowanie szansy, by mógł żyć swoim własnym życiem, a nie dla idei innych.

Ponadto zaczął się zastanawiać jeszcze nad czymś. Jeśli mężczyzna nie widział, nie słyszał, nie mówił od lat, to jak wyglądało jego życie? Co czuł, będąc uwięzionym w bezdennej ciemności, gdzie nie docierał dźwięk i światło? Gdzie był całkiem sam.

To musiało się stać niedawno. Mei Nianqing wspominał o dziesięciu latach, lecz on sam nie mógł trafić na ślad o nim od około trzydziestu. Coś w tym przedziale czasu stało się złego, na tyle, że zrezygnował z normalnego życia na rzecz spokojnej egzystencji. Choć bez podstawowych zmysłów.

Hua Cheng zrezygnował z medytacji, wyjątkowo posłuchawszy sugestii mnicha. Położył się na futonie, a do piersi przytknął żurawia, nakrywając go dłonią i naiwnie myśląc o życzeniu. Nie miał nic do stracenia.

Proszę, nie odwróć się ode mnie, gdy ponownie się spotkamy.

* * *

Następnego dnia rano padało. Nie pamiętał, kiedy zasnął i czy kiedykolwiek przespał całą noc bez budzenie się na najmniejszy szmer. Miał przyjemny sen. Nie mógł sobie przypomnieć o czym, ale otwierając oczy, czuł się wewnętrznie lżejszy i przepełniony nadzieją.

Dioda w jego telefonie migała, więc odblokował telefon i przeczytał wiadomość. W swoim życiu zaufał tylko dwóm osobom. Pierwszą był mężczyzna nazwany przez mnichów "Hua Xie", a drugą – osoba będąca nadawcą SMS-a, której imię widniało na wyświetlaczu jako nadawca.

Gdy doczytał wiadomość do końca, od razu usiadł i oddzwonił. Nie zamierzał tracić czasu na pisanie.

Jego połączenie odebrano już po pierwszym sygnale.

– Nic ci nie jest? – To było pierwsze, o co zapytał.

– En – odpowiedziała osoba po drugiej stronie. Oboje mówili w języku chińskim. – Ze mną wszystko w porządku.

Rozmówczynią była kobieta o głosie spokojnym i przyjemnym dla ucha. Jej ton od zawsze był jednakowo cichy i powolny. Nigdy się nie denerwowała, nie wpadała w panikę i nie unosiła. Znała życie i nie raz dotknęła ją krzywda, ale nawet wtedy potrafiła myśleć logicznie i wybierać najlepsze rozwiązania. Hua Cheng pomyślał, że gdyby była tu z nim, na pewno by mu pomogła. W tej chwili znajdowała się daleko, na innym kontynencie i mimo wiadomości, która wywołała w nim zaniepokojenie, ona wydawała się nieporuszona, jakby rozmawiali o przygotowaniu wywaru z suszonych ziół na ból gardła.

– Kto was zaatakował? – dopytał.

Wiadomość tekstowa była krótka i nie zawierała szczegółów.

"Porwali Pei Xiu i Ban Yue. Nie zdążyłam z pomocą".

Wspomnianych dwoje było asystentami oraz przyjaciółmi kobiety.

– Niestety jeszcze nie wiem, ale to prawdopodobnie nikt, z kim przyszło nam się zmierzyć – odparła. – Ktoś nowy, lecz wystarczająco silny, by poznał moje słabości i idealnie je wykorzystał. Dlatego podejrzewam, że to ktoś taki jak my, kto żyje długo, może dłużej od nas. Musiał mieć czas, aby przestudiować nasze zwyczaje i umiejętności.

Hua Cheng milczał, przeszukując każdy zakamarek pamięci mogący im pomóc.

– Nie jesteś u siebie – stwierdziła bez zdziwienia. – Słyszę śpiew ptaków i deszcz.

– En. Nie jestem.

– Jeśli to bezpieczne miejsce, to zostań tam. Na pewno polują też na ciebie.

– Nie sądzę – zastanawiał się głośno – nie jestem mistrzem jak ty czy inni.

Kobieta zaśmiała się. Krótko i cicho.

– Nie musisz nim być – powiedziała. – Posiadasz siłę przewyższającą niejedną osobę noszącą tytuł mistrza. Nie bądź skromny, Hua Cheng. Nie musisz. Dlatego uważaj na siebie, gdziekolwiek jesteś.

W tym temacie nie podzielał jej zdania. Był nikim ważnym. Zarówno w tym świecie, jak i świecie kultywacji.

– Co z Ban Yue i Pei Xiu? – zapytał, nawiązując do wiadomości tekstowej.

– Jeszcze nie wiem, ale się dowiem. Zniknęli, ale nasza więź nadal się nie zerwała, więc żyją. Coś po prostu ją zakłóca.

– Ale nie jest to coś, czego Wielka Alchemiczka Yushi Huang nie mogłaby odkryć.

– Wolę określenie "Czcigodna Uzdrowicielka".

– Jakkolwiek bym cię nie nazwał, nie ma na świecie lepszej od ciebie – dodał, po czym już całkiem poważnie zapytał: – Kto jeszcze został zaatakowany?

Oboje zdawali sobie sprawę, że napastnicy nie byli zwyczajnymi ludźmi. Musieli znać świat kultywacji, a więc byli tacy sami jak oni.

– Zapewne nie o wszystkich słyszałeś i ja tak samo, ale wiem jeszcze o trzech. – Hua Cheng wstał i zaczął rozwiązywać swoje szaty, a w tym czasie Yushi Huang wymieniała: – Pei Ming, He Xuan oraz Quan Yizhen. – Na wspomnienie imienia "He Xuan" zatrzymał się ze ściąganiem yukaty. Tymczasem znajoma kończyła: – Quan Yizhena poznałeś w przeszłości, ale teraz razem ze swoim shixiongiem pracują w cyrku, jako akrobaci.

– W cyrku? – zapytał z niedowierzaniem i rozbawieniem. – Przecież to chłopak, który został stworzony do walki, do kultywacji i rozwijania się w tym kierunku.

Co ten młody miałby robić w cyrku?

– To Yin Yu stwierdził, że powinien spróbować czegoś ciekawego – wytłumaczyła. Yushi Huang znała się z opiekunem Quan Yizhena od lat. – Dziś podczas spektaklu mieli wypadek. Występują w pokazach akrobatycznych bez siatki zabezpieczającej i asekuracji. Ktoś przed wyskokiem Quan Yizhena z huśtawki zmniejszył jej długość i chłopak nie dosięgnął wyciągniętych dłoni Yin Yu.

– Na oczach ludzi nie mamy prawa pokazać swoich umiejętności, a przynajmniej zawsze staramy się robić wszystko, by nie odkryto naszego świata.

Była to jedna z podstawowych zasad, której przestrzegali wszyscy kultywatorzy i osoby znający prawdę o istnieniu qi, magii, pieczęciach, talizmanach czy posiadaniu ponadprzeciętnej siły. Kultywujący nie mogli sobie pozwolić, by ktoś zobaczył ich korzystających z umiejętności znanych tylko wąskiej grupie ludzi. Za wszelką cenę starano się uniknąć zdemaskowania. Jeśli nieodpowiednie osoby dowiedziałyby się, że "niemożliwe" może być w zasięgu ręki, że nieśmiertelni żyją obok, że siłę możemy czerpać z natury lub poprzez medytację i specjalny trening można siać postrach wśród innych, jak bardzo ta wiedza mogłaby zaszkodzić ludzkości?

Narazić niewinnych.

Władza w nieodpowiednich rękach zawsze przynosiła więcej złego niż dobrego. Ginęły narody, całe państwa były równane z ziemią, a ludzie cierpieli latami.

W takich przypadkach wojna byłaby nieunikniona. A najgorsza trwałaby pomiędzy światem kultywatorów, a zwykłymi mieszkańcami Ziemi. Zapanowałby kompletny chaos podsycany jeszcze mediami, które mogłyby manipulować ludzkimi umysłami, wpływając na ich światopogląd i narzucając przekonania.

A zabicie tysięcy w hamburskiej filharmonii zwiastowało, że druga strona nie zawaha się zatrząsnąć całym światem.

– Dokładnie – potwierdziła alchemiczka.

Hua Cheng w samych bokserkach poszedł do łazienki.

– I jak skończył się ten wypadek w cyrku? – zapytał.

– Szczęśliwe. Quan Yizhen ma niebywały refleks i w ostatniej chwili zrobił w powietrzu niepełne salto w przód i Yin Yu zdołał pochwycić jego wyciągniętą nogę.

– Widownia na pewno oniemiała i nikt nie pomyślał, że to było nieplanowane – wywnioskował, patrząc na szczoteczkę do zębów, którą przeczesał opuszkiem kciuka. – Prawie tak, jakby nie chcieli nic mu zrobić, ale sprawdzić, na co go stać. W końcu z jego mocą przeżyłby bez problemu, tylko jak wytłumaczyłby się potem tym, że nie zginął? Szczęściem? – Zaśmiał się pod nosem. – Sprytne. Bardzo sprytne z ich strony i subtelne. Zupełnie przeciwne do zrównania z ziemią całej Elbphilharmonie.

– Widziałeś to?

– En, płonącą filharmonię. Z pierwszej ręki – odparł bez uśmiechu. – I widziałem też jedynych ocalałych. Podobno "cudem", choć teraz już wiem, czyja to zasługa.

Od początku coś mi w nim nie pasowało. Ale sądziłem, że to zbyt duży zbieg okoliczności... że prędzej starałby się ukryć, niż jawnie informować, kim jest...

– Jak zawsze przyciągasz najgorsze katastrofy – powiedziała spokojnie Yushi Huang, lecz z wyczuwalną w głosie wesołością.

– Taki mój los – rzekł gorzko. – Ale dzięki temu tak dobrze odnajduję się w każdym państwie, gdzie trwa wojna. Wpadam akurat na największe i najzacieklejsze walki.

– Zaiste, prawdziwy szczęściarz. Tym razem ci się upiekło – pochwaliła.

– Tym razem... – Popatrzył na odbicie swojej twarzy w małym lustrze. Prawe oko jarzyło się mocną czerwienią. Tak głęboką, jakby wlano tam kwarc i pośrodku umieszczono okrągłą grudkę węgla, który nadawał oku jeszcze straszniejszy wygląd.

Zamknął powieki i otworzył je ponownie. I jedno, i drugie oko było jednakowo czarne i mroczne.

– Tym razem – powtórzył – mam coś ważniejszego do zrobienia. Znacznie ważniejszego.

*

Rozmawiali jeszcze kilka minut, wymieniając się informacjami. Nie powiedział, gdzie dokładnie jest, ale wspominał, że nie ruszy się stąd, jeśli nie załatwi swoich spraw, więc niech i ona nie szuka swojej pary asystentów sama i poczeka na niego. Pomoże jej później, a na razie niech zdobędzie dokładne informacje. On w tym czasie spróbuje zdobyć swoje.

Ale najpierw muszę ponownie się z nim zobaczyć.

Łatwiej powiedzieć niż zrobić, gdyż nawet lisie wyostrzone zmysły nie potrafiły nic wyczuć. Tym razem musiał się zdać tylko na siebie. Uzbrojony w rzekomy talizman przynoszący szczęście – białego żurawia schowanego pod materiałem czerwonej yukaty, zaraz po śniadaniu i prysznicu wyruszył na kolejny spacer po kompleksie świątyń.

Nie miał planu, gdyż nawet z nim nie mógłby nic przewidzieć. Od samego początku powinien wziąć na to poprawkę. Za to miał własny umysł, który po długim śnie się rozjaśnił, jak obecny dzień, gdy po deszczu w końcu pojawiło się słońce. Dziś postanowił pójść całkowicie na "spontan" – zmierzał tam, gdzie go nogi niosły, nawet się nad tym nie zastanawiając.

I okazało się to lepsze, niż przewidział.

W zachodniej części płaskowyżu świątynnego zboczył z głównej drogi. Nowa ścieżka była wyłożona kamieniami, lecz wyglądała na mniej uczęszczaną. Krzewy rosły tu gęsto i mech piękną mocną zielenią pokrywał większą część pni oraz prawie całe rzeźby Buddy. Powietrze było bardziej wilgotne i dusiło intensywnym roślinnym aromatem.

Pośród śpiewu ptaków oraz szelestu własnych ubrań ocierających się o ciało i roślin usłyszał niepasujący do miejsca znajomy już szelestu papieru. Pojawił się nie wiadomo skąd nagle i tak samo szybko znikł. Hua Cheng wytężył słuch, a nawet stanął w miejscu, nie ruszając się, lecz drugi raz go nie usłyszał. Było to dziwne i w jakiś sposób niezwykłe, że słyszał go w swoim pokoju i tu, kilometry od niego. Jakby dźwięk przemierzał przestrzeń.

A może... słyszał to tylko we własnej głowie?

Nie, był przekonany, że nie. Kontynuował wędrówkę, ciekawie rozglądając się po bardziej dzikim otoczeniu.

Po prawie godzinie w morzu intensywnej zieleni dostrzegł ruch. Coś większego niż zwierzę i w ciemnych kolorach. Odznaczało się na tle lasu i Hua Cheng od razu pomyślał o tej osobie. Szedł, nie spuszczając wzroku z czarnej plamy, aż w końcu nabrała kształtu człowieka. Jego serce poruszyło się niespokojnie w piersi, lecz tym razem był przygotowany na konfrontację i zachował spokój. Dwie drogi biegły niedaleko siebie, z każdym metrem zbliżając się i w pewnym momencie łącząc.

Hua Cheng zwolnił kroku, pozwalając osobie w czerni pierwszej znaleźć się na rozdrożu. Zamiast pójść dalej, jak przewidywał, mężczyzna przystanął. Gdy reporter podszedł bliżej, zszedł z kamienistego podłoża na wilgotną ściółkę. Obrócił głowę w jego stronę i uśmiechnął się krótko, raz kiwając głową. Hua Cheng automatycznie odpowiedział na ten gest, przypominając sobie mnicha i jego zachowanie. Poprzedniego dnia on także dziękował mu zwyczajnym pochyleniem głowy, jakby miał przed sobą osobę widzącą.

Mężczyzna już zaledwie będący kilka metrów przed nim uśmiechnął się szerzej. Jego usta ciągle były zamknięte, lecz policzki uniosły się ku czarnej szarfie na oczach. Skórę miał jasną, jakby nieczęsto przebywał na słońcu. Blada szyja mająca swój początek pod czarną szatą wydawała się przez ten kontrast kolorów jeszcze bielsza. Ubrany był dokładnie tak, jak dobę wcześniej, z takim samym uczesaniem i w sznurowanych sandałach na stopach, w jakich chodzili mnisi. W dłoniach, których część wystawała z obszernych rękawów, trzymał brązowy gliniany imbryczek.

Reporter nie miał pojęcia, czy przejść obok niego obojętnie i obserwować z daleka, czy zatrzymać się. Dotąd nie udało mu się wymyślić idealnego sposobu na nawiązanie z nim kontaktu. Nawet nie wiedział dokładnie jakiego.

Na szczęście, to osoba w czerni pomogła mu podjąć decyzję. Dwukrotnie stuknęła w brzuszek dzbanka. Hua Cheng zatrzymał się.

Stali przodem do siebie, w całkowitej ciszy. Ta chwila mogła zmienić wszystko. Ważyła na losie ich obu i przyszłości.

Poprzednio pojawił się Mei Nianqing, lecz teraz, w centrum gęstego lasu, nikt im nie przeszkodzi lub pomoże Hua Chengowi podjąć decyzję.

Każdy boi się konfrontacji, zwłaszcza takiej, o której myślimy przez całe nasze życie. Której wyczekujemy i dopracowujemy, by była najlepsza, chcąc wywrzeć na drugiej osobie jak najlepsze wrażenie.

To spotkanie różniło się od wyobrażeń Hua Chenga i dlatego nie mógł się pozbyć tlącego się w nim niepokoju.

Chwila całkowitego bezruchu i oczekiwania przedłużała się, ale nie była niezręczna. Jeden z nich nie mógł mówić, ale drugi także potrafił milczeć latami. Obaj byli ludźmi cierpliwymi.

Co Hua Cheng mógł teraz zrobić, aby wszystko zmienić? Nic trudnego – wystarczyło zmniejszyć dystans między nimi i wyciągnąć dłoń, a przede wszystkim zrobić w końcu krok naprzód.

Krok, na który się czekało dwieście długich lat.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro