4. Uwięziony w mroku
Tej nocy Hua Cheng ponownie nie mógł zasnąć. Gdy zrobiło się całkiem ciemno, a deszcz w dalszym ciągu nie ustępował, położył się na futonie i patrzył w sufit. Po odnalezieniu przez E-Minga czerwonego parasola i kosza pełnego żurawi origami natychmiast go przywołał i sam tam poszedł. Niestety na próżno. Będąc jeszcze daleko od swojego celu, dostrzegł, jak do parasola podchodzą dwaj mali mnisi i zabierają oba przedmioty. Nie mógł ich zatrzymać i zapytać, kto je zostawił. To byłoby przekroczeniem uprzejmości buddystów, a dopóki nie odnajdzie osoby, dla której się tu znalazł, dopóty za wszelką cenę będzie chciał tego uniknąć.
Wrócił do pokoju z niczym, ale w głębi duszy czuł, że jest bliżej osiągnięcia swojego celu niż kiedykolwiek wcześniej.
Między światem, który otacza nas na co dzień, a tym, którego nie widać gołym okiem, istnieje ogromna przepaść. Pierwszy składa się ze zwykłych ludzi, którzy nie wiedzą o krążącej w nich energii, a drugi z tych, którzy są tego świadomi i lepiej lub gorzej umieją nią manipulować. Osobami, które są ponad tym, nazywa się mistrzami. Oni potrafią dokonywać rzeczy niemożliwych, pokonać przeciwnika, kiwnąwszy zaledwie małym palcem, a nawet przecinać góry i żyć wieki. Są niezwykle silni, a jednocześnie bardzo inteligentni. Całe stulecia poświęcili na studiowanie sztuki walki, medytowanie lub poznawanie tajemnic ludzkiego ciała, ucząc się także je przekraczać. W skrajnych przypadkach takie indywidualności mogły stać się niebezpieczne, gdyż potrafiły całkowicie ukryć swoją prawdziwą tożsamość i wtopić się w tłum zwykłych ludzi.
Hua Cheng podejrzewał, że to z tego ostatniego powodu teraz nie odnalazł śladu po człowieku, który stworzył ptaki origami. Z drugiej strony nie znał jeszcze nikogo, kto potrafiłby oszukać lisie zmysły, więc może to wcale nie człowiek stał za żurawiami, lecz jakaś nieznana mu istota?
– Papierowe żurawie – powiedział na głos, do siebie.
Zastanawiał się, co oznaczają.
Dzieci dobrze wiedziały, kto je złożył, bo specjalnie po nie przyszły. Może powinien obserwować to miejsce kolejnego dnia i zobaczyć na własne oczy, kim jest ta osoba? Czy to mógł być on?
Odkryje to prędzej czy później.
O ile przestanie padać – dodał tylko w swoim umyśle i zerknął w bok na czarny las, który nadal zalewały potoki z nieba.
Dotknął pasek od zegarka na lewym nadgarstku i spojrzał na fluorescencyjne wskazówki. Dochodziła druga w nocy. Nie był zdziwiony swoją bezsennością. Gdyby miał pełną swobodę ruchu, nie siedziałby bezczynnie, gapiąc się w sufit lub ciemność nocy.
Wziął głęboki oddech i przekręcił się twarzą do wilgotnego wiatru. Zamknął oczy i zaczął sobie wyobrażać, co zrobi, kiedy się spotkają. Czy uda się im chociaż porozmawiać? Ciekawiło go, co robił tu, na Koya-san, chyba w ostatnim miejscu, które przyszłoby mu do głowy, aby go szukać. Latami przemierzał pola walk i konfliktów, wojen i wojskowych koszar, tymczasem miałby się tak bardzo pomylić i spotkać go w tej oazie spokoju? To zbyt nieprawdopodobne, aby było prawdziwe, ale nawet jeśli stracił tyle czasu, kręcąc się, gdzie wcale nie musiał, narażając się na ataki i niezliczone niebezpieczeństwa, nie potrafił się teraz nie uśmiechnąć. Bo przecież w końcu i tak zdoła go chociaż zobaczyć na własne oczy.
Usnął pogrążony we wspomnieniach, nim zdążył usłyszeć, jak kilka minut później kawałek papieru znów jest niszczony i odsyłany w nicość.
*
Już następnego dnia miał okazję się przekonać, że prognozy pogody w Japonii naprawdę przewiduje się z wysokim prawdopodobieństwem. Rano obudził go głośny śpiew ptaków, a promienie słońca, które lądowały na zamkniętych wejściowych drzwiach, sprawiały, że pokój wypełniała jasność, jakby był na zewnątrz.
Reporter otworzył leniwie oczy, napotykając znajomy widok zielonych drzew oraz krzewów i samoistnie się uśmiechnął. Zamknął ponownie oczy i przekręcił się na plecy. Po kolejnej dłuższej chwili wstał i poszedł sprawdzić, czy jedzenie czeka na niego pod drzwiami. Nie zawiódł się. Mnisi byli tak punktualni, aż zastanowił się, czy potrzebują budzików, jeśli kiedykolwiek zdarzy się im zasnąć później niż o ustalonej godzinie. Strzelał w ciemno, że nie.
Umył się, zjadł, sprawdził aparat fotograficzny i kartę pamięci, zabrał dodatkową baterię, obiektyw, wodę mineralną i w yukacie, którą dostał od mnichów do poruszania się na dworze, poszedł wykonać swoją pracę.
Godzinami spacerował tymi samymi ścieżkami, którymi poprzedniego dnia oprowadzał go starszy mnich. Robił zdjęcia i zatrzymywał się przy kapliczkach, kamiennych schodach z omszałymi kamiennymi bramami lub posągami i wszędzie tam, gdzie natura powoli wkradała się w pozostałości dzieł ludzkich rąk. Natomiast widok z gór pięknie oddawał urok Japonii – zielonej i jeszcze w tak wielu miejscach dzikiej.
W swoim życiu często podróżował, zwiedził wszystkie kontynenty i potrafił porozumiewać się w większości językach, ale naprawdę na palcach jednej ręki mógłby zliczyć, ile razy natknął się na tak harmonijne miejsce. Znał różne świątynie, szczyty emanujące mocą, gdzie medytowali bardziej uzdolnieni i wyczuleni na energię ludzie, ale Koya-san była jedyna w swoim rodzaju.
– Co cię sprowadziło do miejsca takiego jak to? – zapytał na głos, rozglądając się dookoła.
Stał na szerokim, niskim kamiennym stopniu. Promienie słońca przedzierały się przez szerokie pnie drzew, przez gęste zielone liście, padając na jego twarz i mech, który pokrywał większą część wiekowych cyprysów. W jednym świetle wszystko wydawało się nabierać barw. Radośniejszych, całkowicie innych niż widzianych poprzedniego pochmurnego dnia.
Zaśmiał się, myśląc, że chyba stał się miękki przez zbyt dużą dawkę pozytywnej energii, która go cały czas otaczała. Opuścił aparat, pozwalając mu zawisnąć swobodnie na pasku na szyi i spojrzał na wąską ścieżkę wijącą się między gęstymi krzewami.
W oddali mignął mu cień.
Zamarł, jego twarz stała się poważniejsza, a źrenice rozszerzyły się, chcąc wyłapać jak najwięcej szczegółów.
Coś czarnego i szybkiego, nie wywołując najmniejszego szmeru, pojawiło się nagle w zasięgu jego wzroku i zniknęło. Wydawało się mu, że kierowało się w stronę małego cmentarza, więc niewiele myśląc, i on tam poszedł.
Nie skręcił na wąską ścieżkę, a wybrał zejście schodami. Liczył na to, że spotkają się w dole, gdzie ich drogi, jeśli dobrze przewidział, powinny się przeciąć. Nie miał pewności, że to osoba, której szukał, ale nie spotkał jeszcze mnicha, który nie miałby na sobie całej lub w połowie szafranowej szaty. A ta, którą widział, była całkowicie czarna.
Jak na zdjęciu.
Przypomniał sobie tę łagodną twarz, której nigdy nie mógł wyrzucić z pamięci i przyspieszył kroku, tylko odrobinę, aby go nie przestraszyć i nie wywołać zakłopotania. W końcu on sam był tu obcy, tylko gościem, nieznajomą osobą. Cokolwiek stało się w minionych latach, z jakiegoś powodu poszukiwany mężczyzna był tu – z dala od zgiełku cywilizacji, z dala od ludzi, od normalnego życia, od własnego kraju, od... wojen.
Zatrzymał się kilkanaście metrów przed drogą, która łączyła się z jego własną. Tyle czekał na to spotkanie, a teraz wahał się. Jak nigdy. Jego serce biło mocno, aż czuł ucisk w piersi. Strach wypełniał jego płuca i coraz trudniej mu było oddychać.
– Uciekaj. – Przywołał w pamięci odległe, lekko zatarte przez upływ czasu wspomnienie. – Uciekaj, ile masz siły w nogach – powtarzał mu mężczyzna w bieli, patrząc w jego oczy, które i w niego się wpatrywały, bojąc się poruszyć.
To były inne czasy, inna rzeczywistość, on sam był inny. Miejsce, w którym się znajdowali, wypełniały krzyki i hałas, ból i cierpienie. I tylko jedna osoba spośród setek tysięcy trzymała jego chudy nadgarstek, przemawiając tak spokojnie i z takim ciepłem, jakby byli tu sami, a świat nie walił im się na głowę.
– Nigdy nie oglądaj się za siebie, bo przewrócisz się o to, co masz przed sobą. – Uśmiechnął się łagodnie. – A masz wspaniałą przyszłość.
Nie oglądał się na to, co go goniło i chciało dopaść. Nigdy. Dlatego był tu i teraz. Dlatego nadal istniał.
Dzięki temu człowiekowi.
W końcu zrobił kilka kolejnych kroków, przywołując na napiętą twarz coś w rodzaju uśmiechu. Delikatnego, lecz na nic lepszego nie mógł się zdobyć. Zobaczył osobę stojącą przy jednej z bram, jak schyla się i kładzie na mchu koszyk. Bambusowy przedmiot był taki sam, jaki widział poprzedniego dnia dzięki E-Mingowi i domyślił się, co jest w środku.
Mężczyzna wyprostował ciało i lekko przechylił głowę. Jego długie brązowe włosy spływały po plecach wzdłuż czarnych szat aż za pośladki, a z tyłu głowy spleciony miał kok, który trzymał część włosów. Zaraz pod nim ciasno związane w supeł końcówki czarnej szarfy mieszały się z brązem.
W gardle Hua Chenga pojawiła się uporczywa gula, która rosła z każdą sekundą, jaką wpatrywał się w tego człowieka. Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale zamknął je równie szybko.
Osoba przed nim nie widziała.
Czarny kawałek długiego materiału zakrywał jej oczy. Wyglądała tak samo jak na fotografii, ale Hua Cheng dotąd nie dopuszczał do siebie myśli, że coś mogłoby się stać z jej wzrokiem.
I właśnie z powodu szarfy, która nie pozwalała mu widzieć, nie chciał go przestraszyć swoim głosem. Jeśli by się zobaczyli, udałby zaskoczenie i skinął głową w geście niezobowiązującego pozdrowienia. Obecnie nie było to możliwe.
Wycofał się. Wolał to, niż podbiec do niego i zalać falą cisnących się na usta pytań: o przeszłość i o to, co mu się stało, bo właśnie to chciał teraz zrobić. Z całej siły zdusił w sobie to pragnienie. Zacisnął pięści i powieki, powtarzając w myślach "co u diabła to wszystko oznacza?"
Za plecami usłyszał podwójne głuche stuknięcie, a przynajmniej tak mu się wydawało. Nie przystawał. Coś stuknęło głośniej. Trzykrotnie. Tym razem ciekawość wygrała i odwrócił się. Mężczyzna nadal stał w tym samym miejscu co poprzednio, ale zwrócony do niego przodem. W dłoni trzymał mały kamień i postukiwał nim o kamienną bramę. Dwa razy, a za chwilę trzy. Hua Cheng nie rozumiał, w jakim celu to robi. Jeśli usłyszał jego kroki, mógł zawołać. Choć może tak jak i on nie chciał go przestraszyć, wołając "Hej, jest tu ktoś? Odezwij się!"
– Pan Hua Cheng? – usłyszał z prawej strony znajomy głos i zobaczył schodzącego po stopniach mnicha Mei Nianqing.
– Dzień dobry – przywitał się, pochylając lekko głowę i starając się przywrócić sobie lekki ton oraz zwyczajny wyraz twarzy.
– Dzień dobry, czy dzisiejszy dzień upływa panu przyjemnie?
Postanowił porozmawiać z mnichem, bo może dzięki temu zdoła nawiązać kontakt z osobą, która nadal była niedaleko.
– Nadzwyczaj przyjemnie. Pogoda jest idealna do robienia zdjęć. – Wskazał aparat zawieszony na szyi. – Uwieczniłem dziś chyba większość kapliczek po tej stronie góry.
– Bardzo się cieszę, że wszystko układa się dla pana pomyślnie. Budda nic nie robi bez celu. Może dziś chmury się rozstąpiły, by ukazać naszą Koya-san w pełnym pięknie?
Hua Cheng odetchnął i uśmiechnął odrobinę szerzej.
– Z pewnością tak właśnie jest.
Stuknięcia znów się powtórzyły, a mnich przeniósł wzrok na osobę za jego plecami. Uśmiechnął się jeszcze cieplej i ruszył w jej kierunku. Minął zaskoczonego reportera i podszedł do kamiennej bramy. Nic nie mówiąc, zabrał koszyk i pozdrowił mężczyznę uniesioną dłonią, w której pojawiły się koraliki modlitewne i opuścił głowę w geście szacunku. Ku zdziwieniu Hua Chenga osoba przed nim uśmiechnęła się i także opuściła głowę niżej.
Mei Nianqing powrócił do Hua Chenga, chowając buddyjską malę* głębiej w rękawie, natomiast drugi mężczyzna odszedł wąska ścieżką w las.
mala* – buddyjskie koraliki modlitewne, podobne do katolickiego różańca
– Czy ta osoba też jest mnichem? – zapytał Hua Cheng, odprowadzając go dyskretnie wzrokiem i siląc się na mówienie zwyczajnym, pozbawionym emocji głosem.
Mei Nianqing stanął przy nim i także zadał pytanie:
– Czy pozwoli mi pan odprowadzić siebie do części mieszkalnej? Odpowiem po drodze.
Hua Cheng niczego bardziej nie pragnął, niż dowiedzieć się wszystkiego o tym człowieku, dlatego nawet przez myśl mu nie przeszło, aby odmówić.
Ruszyli powoli. Mnich wydawał się nigdzie nie spieszyć. Co jakiś czas oglądał się na mijane kapliczki i kamienne latarnie albo uśmiechał, słysząc ptasi śpiew.
Poprawił uchwyt na trzymanej bambusowej rączce koszyka i zaczął mówić:
– Ten mężczyzna, którego spotkaliśmy, nie jest mnichem. Mieszka tu z nami, ale nigdy nie przyjął święceń.
– Jest osobą świecką jak niektórzy z miasteczkach poniżej gór i pomaga klasztorowi?
– Również nie – odparł. – Można powiedzieć, że jest naszym ważnym gościem, choć wszyscy traktują go, jakby mieszkał z nami od zawsze i był jednym z nas.
– Czy on... – ciężko mu było o to zapytać, ale musiał się upewnić – nie widzi?
– Nie widzi – potwierdził poważniej mnich.
Hua Chengowi wydawało się, że ich tempo marszu się zmniejszyło.
– Nie słyszy. Nie mówi – kontynuował. – Budda zesłał go do nas, aby odnalazł spokój.
Mimo że starał się zachować opanowanie, Hua Cheng czuł, że sprawia mu to coraz większą trudność.
– Czy od początku był... taki? – Przez chaos w jego głowie, nie mógł zebrać myśli i brzmieć delikatniej. – Co mu się stało? – zapytał niemal szeptem.
Mei Nianqinga zdziwiło to pytanie. Nie spodziewał się po reporterze aż takiego zainteresowania przypadkowym mężczyzną. Zerknął na niego, zastanawiając się, co je wywołało. Hua Cheng był wyższy od niego, jego twarz poważna i skupiona, a nieruchomy wzrok utkwiony w drogę. Zaciskał usta i wyglądał, jakby coś go trapiło i intensywnie o tym myślał. Jeśli to ta osoba spowodowała u niego taką zmianę i wyciągnęła prawdziwe emocje, to nie chciał tego pozostawić całkowicie bez słowa.
Lecz ile mógł powiedzieć, nie naruszając czyjejś prywatności? Był ascetycznym buddystą, ale też człowiekiem. Porzucił większość emocji i wszelkie cielesne przyjemności, ale potrafił wyczuć, kiedy ktoś ma dobre zamiary, a kiedy złe. Dzięki dziesiątkom lat przebywania wśród najróżniejszych osób stał się nie najgorszym obserwatorem. Z tego powodu postanowił podzielić się z nim częścią swojej wiedzy.
W końcu Budda miał swoje własne plany, a on tylko niósł jego naukę i nie zamierzał niczemu oraz nikomu stawać na drodze.
– Pierwszy raz zobaczyliśmy go pewnego styczniowego poranka – zaczął opowiadać, chwytając pod połami szat swoją malę. – Klęczał przy posągu Buddy. Przyszedł tu piechotą, boso, przez zaspy śniegu, odziany tylko w ledwo trzymające się na jego ciele szaty, które kiedyś z pewnością były białe. Wyglądał niczym duch, blady, chudy. Myśleliśmy, że zamarzł w tej pozie, ale gdy wyczuł naszą obecność, od razu wstał. Otrzepał kolana, pozdrowił ukłonem i poszedł dalej.
– I nie pomogliście mu? – spytał Hua Cheng, niekontrolowanie podnosząc głos.
– Nie możemy nikogo do niczego zmuszać – odparł swobodnie, nie zwracając uwagi na tę głośną uwagę, przez którą wiele osób mogłoby poczuć się urażonym. – Ofiarujemy pomoc, gdy zachodzi taka potrzeba, ale jeśli ktoś sam tego nie chce, nic nie robimy na siłę – wytłumaczył tym samym tonem. – Ludzie z Zachodu mogą pomyśleć, że nie mamy serca, ale nasza wiara kieruje się innymi zasadami.
Hua Cheng wiedział o tym, tylko... gdy chodziło o tę jedną osobę, jego umysł stawał się nagle pusty. Nie myślał logicznie.
Nie słysząc innych pytań lub oskarżeń, mnich kontynuował:
– Starsi z nas są przyzwyczajeni do widoku osób wybierających własną drogę życia, jaka by ona nie była – tłumaczył. – Czy usłana płatkami kwiatów, czy ostów i cierni. Młodsi natomiast jeszcze działają pod wpływem emocji.
Przez szkła swoich okularów patrzył na niewielki posąg Buddy usytuowany na kamiennej kolumnie.
Uśmiechnął się, a potem obrócił głowę do towarzyszącego mu mężczyzny i wyjaśnił:
– Dwóch pięcioletnich chłopców pobiegło za nim i przyprowadziło z powrotem.
Dla dzieci chyba zawsze miał miękkie serce – pomyślał reporter, słuchając słów buddysty i poczuł, jak niewidzialne ramiona oplatają go dookoła piersi. – W końcu mnie też uratował.
Nawet, jeśli wiedział, że jestem potworem.
– To było prawie dziesięć lat temu – mówił dalej. – Od tego czasu praktycznie nic się nie zmieniło. My od wieków żyjemy na tej górze w zgodzie z naturą i przekazanymi nam naukami Buddy. Przybysz w kulturze japońskiej zawsze będzie obcym, ale ten mężczyzna, choć może wyglądać tak niedoskonale, dla nas jest prawdziwym i niezastąpionym bratem. Proszę nigdy na niego nie patrzeć, jak na osobę mającą ułomności – poprosił łagodnie, choć tym razem w jego tonie pobrzmiewała moc i przekonanie co do głębokiej wiary we własne słowa – nie traktować inaczej niż nas. Może nie widzi, ale doskonale wyczuwa otaczające go przedmioty i ludzi. Może nie słyszy i nie mówi, ale większość z nas milczy całymi latami, oddając się medytacji. Poza tym, czy nie nawoływał pana stukaniem o bramę?
Gdy mnich to powiedział, Hua Cheng przystanął.
– Mnie? – zapytał niepewnie, patrząc z zaskoczeniem na rozmówcę, który także się zatrzymał i obrócił przodem do niego.
– Nikogo innego tam nie było, tylko pan. Proszę mi wierzyć, że istnieją nieskończone możliwości, by porozumiewać się bez słów.
Wraz z usłyszeniem tego stwierdzenia reporter uświadomił sobie, że nie mógł nie przyznać mu racji. Ponadto dziś zachował się dziecinnie i jak ogromny tchórz. Spotkał tego, którego szukał i się wycofał. Spanikował, wmawiając sobie, że jeśli do niego podjedzie, zachowa się niewłaściwie, przestraszy go...
A prawdą było, że to on cały czas się bał. Bał się spotkania, konfrontacji, a nawet zwyczajnej rozmowy, kiedy jeszcze brał taką możliwość pod uwagę. Mając go tak blisko, uciekł, wmawiając sobie, że tak będzie lepiej.
Przecież mogłem... Przecież wystarczyło...
Miał ochotę krzyknąć, uderzyć pięścią w ziemię pod swoimi stopami i wyładować narastającą frustrację. W przeszłości już raz uciekł, a teraz, kiedy był dorosły, nie potrafił nawet odważyć się wyciągnąć do niego dłoni? Bo co? Wahał się, bo go spotkał? Przecież to dla niego tu przyjechał i dla niego gotów był wszystko poświęcić, byle tylko móc go zobaczyć, w najlepszym razie porozmawiać.
Tymczasem okazał się nadal głupim i bojaźliwym dzieckiem.
Czy to dlatego, że zbyt długo tkwił w tym nieskomplikowanym świecie, gdzie łatwo się żyło, miał wszystko na wyciągniecie dłoni i było tak proste, żeby każdy: czy głupi, czy mądry mógł po to sięgnąć? Przesiąkł tym banalnym życiem i teraz, mając niepowtarzalną szansę, by nareszcie spełnić swoje marzenie, uciekł z podkulonym ogonem.
Jeśli się bał, że przestraszy ociemniałego człowieka, mógł powiedzieć jakiś żart lub zwrócić uwagę na pogodę. Jeśli by nie odpowiadał i nie reagował, mógł podejść do niego i lekko dotknąć ramienia. Przecież widział, że to on przyniósł papierowe żurawie i wiedział, że mnisi go znali. To było logiczne, że jeśli brakowało mu zmysłów, to i tak współegzystował z ludźmi na tej górze, więc musiał być przyzwyczajony do tego typu sytuacji... Musiał...
A ja jestem takim tchórzliwym głupcem!
Stał, bijąc się z myślami. Zaciskał pięści, usta, zęby. Poza ucieczką w przeszłości obiecał sobie, że będzie żył tak, aby niczego nie żałować. Obiecał. I schrzanił to.
Nawet nie zauważył, kiedy osoba w pomarańczowo-czarnej szacie podeszła do niego i położyła mu dłoń na szczycie ramienia.
– Wieczorem słońce zachodzi po to, by mogło wstać ponownie rano – rzekł, patrząc mu prosto w ciemne oczy. – Nie zawsze od razu otrzymujemy to, czego szukamy. Czasami muszą minąć godziny, dni, lata. Nawet jeśli myślimy, że to bezsensowne czekanie i tracenie czasu, to przecież z każdą chwilą uczymy się czegoś nowego, co pozwoli nam lepiej wykorzystać tę wiedzę w przyszłości. Proszę nie myśleć za dużo, panie Hua Cheng, i pozwolić nadchodzącej nocy przynieść panu odpowiedzi i wskazać odpowiednią drogę.
Słowa brzmiały tak, jakby Mei Nianqing wszystko wiedział. Od samego początku, ale Hua Cheng był już pewny, że nie on stał za umieszczeniem zdjęcia w mieszkaniu.
To proste – nie wiedział, kim naprawdę jest.
Za to może on sam po prostu pozwalał z siebie czytać jak z otwartej księgi?
Widząc zmianę na twarzy Hua Chenga, mnich zabrał dłoń i złapał za dno koszyka, podnosząc go do góry.
– Proszę wziąć jednego.
Mężczyzna spojrzał do wnętrza na białe papierowe żurawie.
– Najmłodsi rozdają je rano, kiedy idą do miasta po jałmużnę.
Hua Cheng wpatrywał się w równo ułożone ptaki.
– To nasz brat, Hua Xie je zrobił – dodał, jakby to miało zachęcić mężczyznę.
– "Hua Xie"? – zapytał zaskoczony.
– Nie wiemy, jak ma na imię, ale dzieci nie mogły go nazwać inaczej.
– "Kwiaty" i "podziękowanie"? – zapytał, przechodząc na język chiński.
– En – odparł mnich również po chińsku. – Pierwszy raz uśmiechnął się, gdy dostał od dzieci kwiatek. Prawda, że to ciekawy zbieg okoliczności, panie Hua Cheng*?
Hua Cheng* – oznacza Miasto Kwiatów, Kwiatowe Miasto
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro