37. Mistrz szczytu Qi Ying zawsze pełen wigoru
Po kilku minutach stania prawie bez ruchu trójka mężczyzn zobaczyła, jak podłoga nabiera normalnego, szarego koloru, a czerń cofa się do pokoju, który pierwotnie miał stać się klatką dla dwójki przebywających w nim kultywatorów. Bez dalszego zwlekania Hua Cheng wyszedł na główny korytarz i stanął w miejscu. Całą podłogę pokrywały ciała skorup, które, upadając, rozbijały się i teraz wyglądały prawie jak ścieżka z trupów, ale bez śladów krwi. Ruoye przeleciał nad jego głową, a Quan Yizhen wysunął się zza mężczyzny i jęknął zmarkotniały.
– Ktoś zabrał mi całą zabawę!
Jego umęczony i zrezygnowany głos rozchodził się echem, kiedy biegł, rozkopując w prawo i w lewo rozczłonkowane ciała, tworząc wąskie przejście. Mruczał kolejne słowa niezadowolenia, a jak trafiał na głowę, to zgniatał ją butem, aż nieprzyjemnie chrupało. Za chłopakiem ruszył dziennikarz, a na końcu Yin Yu, nic nie komentując, tylko ciekawie chłonąc widok, jaki miał przed oczami. Cokolwiek myślał, wyglądał na najspokojniejszego z ich trójki.
Gege nic nie jest – powtarzał w myślach reporter. – Gege jest silny, jego miecz jest niezwykły, a Ruoye nie mógłby zostać z nami, wiedząc, że jego panu dzieje się coś złego.
Mimo słów pocieszenie, które kłębiły się w jego głowie, nie potrafił całkowicie pozbyć się myśli, że coś jednak nie było w porządku. Obaj zostali zamknięci w tej dziwnej barierze, obaj na pewno czuli to samo, ale Xie Lian był w stanie przebić się przez ten mrok, tylko po to, by go uspokoić. W ciemności nie istniała temperatura, zmysł dotyku, jakby byli zawieszani w nicości. Jak więc zdołał odczuć ciepło i te kilka znaków na dłoni? Chłód miecza był nienaturalny, a wypełzający z niego mrok przerażał jego samego. Jakie umiejętności posiadał mężczyzna, że był w stanie go sobie podporządkować i okiełznać tak wielką moc?
Nadal mało o nim wiedział, a potrafił go zaskakiwać w najróżniejszych sytuacjach.
Opanowany w chwilach zagrożenia, lecz uroczo nieśmiały, gdy byli blisko siebie. Nieświadomy ukrytych intencji, lecz jednocześnie prawie ślepo ufający najdziwniejszemu zachowaniu. Silny, choć wyglądający krucho. Gotowy do poświęceń nawet dla nieznajomych. Posiadający własne poczucie sprawiedliwości, które oszczędza wroga. Wrażliwy na krzywdę.
Co oznaczały bandaże na jego rękach? Czym był ten smutny uśmiech? Co wywoływało ból w jego spojrzeniu?
Chciał to wszystko wiedzieć i wymazać zło z jego przeszłości.
Najpierw jednak pragnął tylko go zobaczyć i przekonać się o jego bezpieczeństwie.
Przyspieszył, wymijając Quan Yizhena i pierwszy znalazł się w progu krwawego pokoju, gdzie szalony naukowiec praktykował swoje demoniczne badania. Zdążył zobaczyć, jak Ruoye kończy owijać się wokół miecza, a potem broń rozpływa się w powietrzu, zamieniając w czarną mgiełkę.
Dłoń Xie Liana drżała i wyglądała na zaczerwienioną, ale widział ją tylko kilka sekund, bo zaraz Ruoye owinął się między palcami i objął swoim ciałem także całe przedramię.
Zanim pomyślał, jego ciało samo się poruszyło. Maska lisa Xie Liana przesunęła się na bok, więc widział wszystko: bladą twarz mężczyzny, który na jego widok delikatnie się uśmiechnął, jego szczęśliwe oczy, jakby naprawdę był zadowolony, że może go zobaczyć całego i zdrowego, niewielką strużkę potu na skroni i kroplę krwi na wardze.
Przesunął na tył głowy własną maskę i w pięciu dużych krokach znalazł się przed niższym kultywatorem. Górował nad nim, a przez szalejące emocje wydawał się jeszcze większy, straszniejszy, z mocno zaciśniętymi w linię ustami i wzrokiem utkwionym w jego oczach.
Zamknął powieki, próbując się uspokoić i biorąc kilka głębokich wdechów. Miał ochotę powiedzieć głośno, że nie wybaczy mu, jak będzie się narażał na niebezpieczeństwo sam i że ma pozwolić jemu zrobić to za niego, bo też potrafi sobie radzić z najróżniejszymi problemami. Prawie wykrzyczał, że się strasznie martwił i na chwilę serce mu stanęło, jak go teraz zobaczył...i był zły, i szczęśliwy, że nic poważnego się nie stało, choć wygląda na zmęczonego.
Zdusił to w sobie, bo Xie Lian wydawał się być naprawdę szczęśliwy. Sam bardzo dobrze rozumiał to uczucie. Wiedząc, że mężczyzna jest cały, w jego sercu rodziło się przyjemne ciepło.
Uniósł powieki spokojniejszy. Jasnobrązowe oczy nadal patrzyły na niego intensywnie. Jak na pewno nie powinny, bo to dawało mu nadzieję...
Jednakże kim był, by tego nie wykorzystać? Przecież był lisem. I to on powinien kusić i omamić, a nie osoba przed nim.
Podniósł dłoń i delikatnie wytarł nadgarstkiem odrobinę krwi z jego wargi. Wyżej, brzegiem czarnej koszulki przesunął po mokrej skroni. Nie spuszczał wzroku z powiększających się czarnych źrenic. Dostrzegł, jak wstrzymuje oddech, a uśmiech przygasa. Twarz staje się poważniejsza, zaskoczona, oniemiała.
– Nie można spuścić z Gege wzroku nawet na chwilę – zaczął mówić lekko zachrypniętym od niedawnych emocji głosem. – Nie zdążyłem zareagować pierwszy, a Gege ratuje życie moje i innych. – Wziął jego dłoń, którą Ruoye owinął swoim ciałem i przytknął do własnego policzka, przytrzymując na nim. – Gege, Gege, Gege – powtarzał, kładąc czoło na jego barku. – Jesteś naprawdę niesprawiedliwy.
Palce Xie Liana okazały się lodowate i nawet biały jedwabny materiał nie mógł tego ukryć. Reporter ogrzewał je własną dłonią oraz ciepłem rozgrzanego policzka. Opuszki poruszyły się i z policzka przesunęły na szyję i kark. Do jednej dłoni dołączyła kolejna, która objęła go i przyciągnęła bliżej.
Tym razem ramiona nie były tak delikatnie jak w wynajmowanym mieszkaniu. Trzymały go ciaśniej, przyciągały mocniej, a szept przy uchu wcale nie należał do opanowanego człowieka.
– Dobrze, że nic ci nie jest, San Lang.
– Gege... – odpowiedział zduszonym głosem, przytykając usta do początku jego szyi i przytulając go do piersi.
Xie Lian nie wzdrygnął się, nie odepchnął go. Przywarł jeszcze bardziej, nawet tego nie analizując. Ani zachowania mężczyzny, ani swojego. Po prostu czuł potrzebę bliskości.
To było coś czego chcieli obaj.
– Grzejecie się po tym piekielnym chłodzie? – Wesoły głos Quan Yizhena dobiegł do nich sekundę przed tym, jak dwa ciężkie ramiona zawiesiły się na szyjach dwójki kultywatorów i pociągnęły je w bok do młodego, pełnego gorąca ciała. – Pomogę, bo rozruszałem się trochę po skopaniu wszystkich marionetek! – To mówiąc, przywołał więcej energii, która teraz parowała z jego ciała, jakby naprawdę zamierzał ich ogrzać... Choć bliżej temu było do "ugotowania" ich żywcem.
Nie odskoczyli od niego od razu, nawet jak zaczął parzyć. Najpierw sami spojrzeli na siebie i, jak często robili, a czego im bardzo brakowało, uśmiechnęli się do siebie – szczerze i z radością.
Xie Lian pierwszy klepnął Quan Yizhena po plecach.
– Mistrz szczytu Qi Ying ma naprawdę niewyczerpane pokłady energii – powiedział z uśmiechem.
– Już mówiłem, żeby mówić do mnie po imieniu. Zwłaszcza przy moim pierwszym mistrzu – dodał i doskoczył do mężczyzny, który ostatni wszedł do pomieszczenia. – To mój shixiong i poprzedni mistrz Qi Ying, dlatego tym bardziej mów do nas po imieniu, bo jak powiesz "mistrz", to nie zawsze wiadomo, o którego z nas chodzi.
– Yin Yu – przedstawił się, przyglądając uważnie nowo poznanemu mężczyźnie. – Jak wspomniał Quan Yizhen, nie bądźmy zbyt oficjalni. Tym bardziej teraz, kiedy działamy wspólnie.
Hua Cheng odsunął się, robiąc miejsce. Mężczyźni podali sobie dłonie, lecz zanim to się stało, reporter dostrzegł, jak biały materiał wsuwa się w głąb ciała i ukrywa pod koszulką, a potem końcówka wystaje przy szyi. Pozostawał dyskretnie czujny.
– Xie Lian – rzekł i od razu sprostował: – Hua Xie to fałszywe imię, którego użyliśmy na czas podróży. Bardzo przepraszam, że nie byłem z wami do końca szczery.
– Miło mi cię poznać, Xie Lianie. Nie ma o czym mówić. Sami posługujemy się różnymi tożsamościami. Nie jest to dla nas nic nowego, że ktoś używa nawet dziesiątek pseudonimów – odparł uprzejmie Yin Yu i bez nuty fałszu lub przesady. – Hua Cheng ciągle zmienia tożsamości. – Przesunął wzrok na niego. – Podróżując po krajach toczących ze sobą wojny, na jednej granicy dostaje się "wilczy bilet" i nie można legalnie podróżować do innych. Dlatego trzeba zmieniać nazwiska. W naszych czasach jest to całkiem zrozumiałe.
– Rozumiem. Praca reportera też ma swoje małe tajemnice i kruczki, o których wiele osób nie zdaje sobie sprawy.
– Nie nauczyłem się tego w jeden dzień. – Hua Cheng mrugnął mu okiem w odpowiedzi. – Minęło kilka lat, zanim znalazłem najlepsze rozwiązania, a Yin Yu bardzo mi w tym pomógł.
Były mistrz szczytu Qi Ying przywitał się jeszcze z dziennikarzem i dopiero wtedy przeszli do ważniejszej sprawy – dla której się tu wszyscy znaleźli. Yin Yu opowiedział, co stało się na zewnątrz, czyli o ataku na nich, pomocy Ruoye i, niestety, niepowstrzymaniu zamaskowanego kultywatora, który zabrał strażniczkę. Pokrótce wyjawił, jak znaleźli się w Salwadorze i dlaczego. Nie miał uwag, że oboje zachowali informacje dla siebie. Sprawa dotyczyła alchemiczki i jej asystentów, więc rozumieli, że kobieta nie chce narażać osób postronnych, a Hua Cheng na pewno też przyłączył się do niej nie bez małych problemów i słuchając jej odmowy. Yushi Huang zawsze wolała okazać pomoc niż ją otrzymywać. Jej bezinteresowność przywodziła na myśl prawdziwą matkę opiekującą się dziećmi. Często "dziećmi" silniejszymi od niej, lecz jej to nie przeszkadzało.
Kiedy mężczyzna przedstawił sytuację z zamachowcem na drodze wjazdowej do San Salvadoru, Hua Cheng nerwowo się poruszył, ale słysząc, że kobieta sama sobie z nim poradziła, odetchnął. Za to atak na Shi Qingxuana i pojawienie się Mistrza Błyskawic całkowicie go zaskoczyło, aż uniósł brwi.
– Co ON miałby tutaj robić? – zapytał. – Przecież nie wtrąca się do świata ludzi.
– To prawda – odparł Yin Yu. – Też nie wiem, co się stało.
– Legendarny Mistrz Błyskawic. Ten, który ustala zasady.
– Ustalił je dwieście lat temu i nie tylko on – delikatnie wtrącił się do rozmowy Xie Lian. – Spotkali się na terenie Czarnych Wód i wraz z ich mistrzem oraz Mistrzem Ziemi Ming Yi wprowadzili Noblesse oblige. Od tego czasu nic się nie zmieniło i nie doszło do żadnej katastrofy, która kazałaby znów najsilniejszym się zebrać i wprowadzić kolejne zmiany, aby ludzie byli bezpieczni.
– En – potwierdził jego słowa były mistrz.
– Nigdy nie widziałem tego całego Mistrza Błyskawic. – Quan Yizhen przez chwilę obchodził pomieszczenie, przyglądając się różnym przedmiotom i przy okazji rozkopując kilka skorup, które dostały się do środka, ale słysząc, o czym rozmawiają, podszedł do mężczyzn. – Słyszałem, że jest bardzo silny.
– Podobno niewielu go widziało, ale każdy zna jego imię oraz wie o kronice, którą prowadzi.
– Myślicie, że są tam jakieś informacje, o których wie tylko on? – zapytał, biorąc z podłogi walające się sztuczne udo i roztrzaskał je o ścianę pośrodku pieczęci. – Coś jak... jak na przykład: kto naprawdę zabił Bruce Lee lub czy ten cały Orwald zabił amerykańskiego prezydenta Keneddy'ego?
– Chyba masz na myśli "Oswalda" – poprawił go Yin Yu.
– Tak, tak, o tego mi chodziło.
Yin Yu nie zastanawiał się długo nad odpowiedzią.
– Mistrz Błyskawic przez lata był neutralnym obserwatorem. Podobno zawsze pisał o wydarzeniach, które widział na własne oczy i nigdy nie ulegał zapewnieniom innych, choćby byli samymi królami lub cesarzami. Przez to jego kronika nie zawiera wszystkich danych, ale za to wszystko, co tam zapisał, jest prawdą.
– Nieźle, koleś musi się nieziemsko nudzić, skoro lubi obserwować i pisać, a nie walczyć – rzucił chłopak, podchodząc do drzwi, które pierwotnie chciał wybrać Xie Lian, aby wyjść. Teraz znajdował się tam stos "zwłok". – Gdyby pobył trochę w moim towarzystwie, to bym go rozruszał i, kto wie, może wcale nie okazałby się tak silny, jak o nim mówią?
Trójka mężczyzn spojrzała po sobie z uśmiechem. Ruszyli za Quan Yizhenem, który siłą własnych mięśni robił im przejście w ciasnym i zatłoczonym korytarzu.
W czasie kiedy szli zbudowanym przez gangsterów tunelem, dziennikarz opowiadał, co znaleźli w pracowni. O pudełeczku prawdopodobnie na nasączoną demoniczną mocą pigułkę, ze znakiem ognia na dnie oraz o pieczęciach, które widzieli w pomieszczeniu i dał własny szkic Yin Yu. Mężczyzna zapewnił, że zajmie się tym jak najszybciej, bo sam jest bardzo ciekawy, skąd Qi Rong mógł się dowiedzieć o tak skomplikowanym wzorze. Przeczytał w swoim życiu niejeden księgozbiór o tematyce mudr, symboli, pieczęci, ale ta wyglądała mu na jakąś własną interpretację. Jakby stworzył ją jakiś znawca, który musiał poświęcić lata na testy i dopracowywanie jej do obecnego stanu.
Wychodząc na powierzchnię i przed drzwi jednego z domostw, aż zmrużyli oczy. Zdziwiony reporter spojrzał na zegarek i stwierdził, że byli pod ziemią prawie dwie godziny. Właśnie minęło wpół do siódmej rano i słońce już jasno świeciło nad drzewami. Yin Yu kilka minut wcześniej zasugerował, żeby wrócili do stolicy i spotkali się z innymi w miejscu, o którym też wspomniał Yushi Huang oraz He Xuanowi. Każdemu to pasowało.
Wcześniej jednak postanowili upewnić się, że uratowani kultywatorzy dadzą sobie radę sami. Na szczęście byli tak liczną grupą, w dodatku trzymającą się blisko siebie i z każdą mijającą godziną powracającą do zdrowia i pełni sił, że podziękowali za ratunek i zapewnili, że nic im nie będzie. Yin Yu ustalił z nimi, że po przyjeździe salwadorskiej policji nie wspomną o nich, tłumacząc się brakiem przytomności.
Rozstali się w przyjaźni, z ponownymi podziękowaniami za pomoc i życząc sobie powodzenia. Było pewne, że żadna z tych grup nie może czuć się w pełni bezpieczna, ale łatwiej jest bronić się lub walczyć, kiedy nie jest się samemu. Uratowanych była ponad setka, więc dwa gangi razem wzięte, a nawet pojedynczy kultywatorzy musieliby być bardzo silni, aby zaatakować.
Dwójka mężczyzn w lisich maskach i dwójka w chustach zakrywających twarze lasami przedostała się do zachodniej części San Salvadoru, a stamtąd mieli już blisko do ich celu – starego teatru, który stał zamknięty w mało zaludnionej części miasta i często wykorzystywano go przez przyjeżdżające grupy muzyczne, trupy aktorów lub cyrkowców. O tym miejscu Yin Yu i Quan Yizhen wiedzieli już wcześniej, ponieważ zdarzyło się im odwiedzić San Salvador z występami i właśnie tu nocowali. Zorganizowanie noclegu także nie przyniosło Yin Yu większego problemu. Przewidując, że będą musieli się zatrzymać w nierzucającym się w oczy budynku, wpłacił pieniądze za wynajem teatru już poprzedniego dnia. Dzięki temu mogli tam przebywać całkiem legalnie. Nie przejmowali się patrolami policji, których w całym kraju było bardzo dużo, mając prawo do sprawdzania "niepewnych lokali", gdzie gangsterzy mogli zajmować pustostany i tam pomieszkiwać lub ukrywać narkotyki.
Teatr był wystarczający do ugoszczenia pięćdziesięciu osób. Jego architekt przyczynił się do zbudowania także kina, które mieściło się zaledwie trzydzieści metrów od niego i obecnie również nie było używane. Niewątpliwie była to jedna z mniej udanych inwestycji burmistrza San Salvadoru. Przynosiła dochód tylko w pierwszych latach od powstania, więc potem ją zamknęli. Pomiędzy budynkami, pięć metrów nad ziemią, biegł łącznik, którym można było się poruszać, bez konieczności wychodzenia na zewnątrz. Kiedyś na ścianach były szyby, ale wybito je i miasto nie wstawiło nowych, więc miał tylko podłogę z grubej blachy, na niektórych odcinkach dach z blachodachówki i metalowy szkielet utrzymujący całą konstrukcję. Dwudziestoletni teatr posiadał kilkadziesiąt pokoi zaaranżowanych do noclegu, pomieszczenia gospodarcze, podłączenie wody i prądu, więc w pełni nadawał się do zamieszkania, choć nie oferował wielu udogodnień, jak na przykład klimatyzacji lub choćby wiatraków oraz ciepłej wody. Jednak nie było to istotne dla osób, które się tam teraz znalazły.
Przekraczając główne drzwi do teatru, wchodziło się najpierw do ciemnego przedsionka, ale już stamtąd było słychać krzyki zawodu.
– Nie zgadzam się, Maestro! Nie to zaplanowaliśmy na dziś! – Ewidentne rozpoznali osobę, gdyż ciężko pomylić Shi Qingxuana z kimkolwiek innym. – Już prawie siódma, a przecież tak zachwalałem tamtego muzyka Yushi Huang! No i gdzie są Xie Lian i Hua Cheng! Już powinni dawno być, bo jak się nie pospieszymy, to cały koncert...
Mężczyźni weszli do szerokiego korytarza, a wtedy stojący kilka metrów od nich na lewo przed He Xuanem młody mężczyzna o czekoladowych włosach, obrócił do nich twarz i dokończył:
– ...Przepadnie!
Bez zastanowienia, zaczął do nich iść, a coraz szybsze kroki zmieniły się w bieg, aż rzucił się na Xie Liana, prawie pozbawiając go oddechu i mocno uściskał. Miał na sobie śnieżnobiałą odprasowaną koszulę i granatowe, wpadające w czerń spodnie. Cały pachniał słodkim płynem do kąpieli, a jego włosy przy samej głowie były jeszcze lekko wilgotne.
Mężczyźni ponad głową skrzypka wciśniętą w pierś Xie Liana spojrzeli po sobie, a He Xuan jak zawsze cały odziany w aksamitną czerń przymknął na chwilę oczy i wytłumaczył:
– Jest niepocieszony, że nie zobaczymy dziś tego podrzędnego występu przy op...
– Wcale nie podrzędnego! – Zaniósł się skrzypek i obrócił ku niemu wzrok, nadal jednak przyklejony do niższego mężczyzny, który, nie wiedząc co zrobić, odwzajemnił gest.
Było widać, jak dyrygent na końcu języka ma słowa "Nie sprzeczaj się ze mną", ale ostatecznie podszedł do nich i w milczeniu skinął głową, choć oczy mu błysnęły, kiedy jego wzrok padł na Yin Yu oraz Quan Yizhena. Nic więcej nie mówiąc, złapał swojego podopiecznego za pas, jednym krótkim ruchem odciągając go i samemu biorąc na ręce, jak małe dziecko.
– Maestro! – Piszczał wysokim głosem. – Puść mnie! Nie przystoi, żeby tak...
– To teatr. – Dwoma słowami ukrócił jego wrzask. – Jeśli nie mają tu instrumentów, to ja nie jestem Maestro, więc uspokój się i poszukajmy sali muzycznej.
Shi Qingxuan w sekundę zapomniał o wszystkim, uśmiechając się szeroko i, o dziwo, uciszając. Po kilku krokach zniknęli za drzwiami, a z drugiej strony korytarza z kolejnych wyszła Yushi Huang. Twarz miała zmęczoną, ale uśmiechała się, jakby coś ciężkiego zdjęto z jej barków. W końcu drodzy jej asystenci zostali uratowani, a przed nią właśnie stał przyjaciel, więc czuła ogromną ulgę.
Otworzyła usta, żeby się przywitać, gdy niespodziewanie wzrok zatrzymała na czymś za plecami czwórki przybyłych, a niski, męski, donośny głos pierwszy rozbrzmiał w ciszy:
– Witajcie, czy znajdzie się miejsce dla jeszcze jednej osoby?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro