Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

3. Góra spokoju i papierowe żurawie

Mnisi obudzili się dokładnie o czwartej rano i zaczęli swój dzień od modlitwy oraz medytacji. Dwóch duchownych zaraz po porannym obrządku wyszło ze świątyni i udało się na wschodnią część góry, by przywitać swojego gościa. Przystanęli przed budynkiem, w którym znajdował się wyznaczony mu pokój i spojrzeli na wejście do części mieszkalnej. Przy trzech stopniach prowadzących na niewielki drewniany podest stała równo ułożona para butów, a w drzwiach nie było zostawionej poprzedniego dnia wiadomości. Świadczyło to o przybyciu ich gościa, ale także, że zna japoński zwyczaj pozostawienia obuwia "zewnętrznego" poza budynkiem. Obcy w Japonii zawsze byli traktowani przez pryzmat nieznajomości kultury, dlatego poznając gaijina, który respektował chociaż jej podstawy, odczuli ulgę. Bardzo dobrze świadczyło to o mężczyźnie i na pewno w przyszłości oszczędzi wielu możliwych nieporozumień, z jakimi czasami mierzyli się podczas goszczenie ludzi z Zachodu.

Latem nie było wielu przyjezdnych, więc jedna osoba nie absorbowała ich za bardzo, tym bardziej obeznana z panującymi zasadami. Będą mogli w spokoju medytować i oddać się swojej rutynie.

Nie słysząc, by obcy kręcił się po pokoju, oddalili się i postanowili przyjść o umówionej porze śniadania, czyli o szóstej.

W tym samym czasie Hua Cheng w dalszym ciągu nie mógł zasnąć. Leżał z drugiej strony budynku przy otwartych przesuwanych drzwiach prowadzących na gęsty zielony las. Nawet jeśli mnisi już nie spali, na świętej górze panował niesamowity spokój. Czuć było czystą energię, która tu krążyła i przynosiła namiastkę harmonii – symbiozy ludzi, zwierząt oraz natury. Dawno nie był w takim miejscu. Jego zawsze wyostrzone zmysły, napięte ciało oraz analizujący wszystko umysł powoli się wyciszały. Jakby płynął na pojedynczej małej fali, przemierzając ocean w bezchmurny, słoneczny dzień.

Znów pojawił się szelest papieru, lecz on już tego nie zarejestrował. Świadomość oddalała się od ciała, pozostawiając je, aby nabrało sił na to, co czeka go w przyszłości. Usnął, wyobrażając sobie, że leży zamknięty w ciepłym uścisku, słysząc szybko bijące serce i spokojny głos, powtarzający "Nie bój się, już nic ci nie grozi".

Wierzył w to i w każde inne słowo, które usłyszał w przeszłości. Dlatego był tu teraz i znajdzie sposób na odpłacenie się za otrzymaną dobroć.

*

– Mei Nianqing.

Mnich w dwuczęściowej szacie, w połowie szafranowej, w połowie czarnej przykrywającej prawe ramię wraz z połową piersi przywitał się uniesieniem dłoni prostopadle do piersi i skinięciem głowy.

– To ze mną ustalał pan szczegóły naszej współpracy – dodał, uśmiechając się z łagodnością.

– Hua Cheng. – Również kiwnął głową na powitanie. – Bardzo się cieszę, że zgodził się pan pomóc. – Spojrzał na niego, zastanawiając się nad czymś i zapytał: – A może powinienem mówić "brat"?

Mężczyzna, którego wiek trudno było określić, miał ogoloną głowę, a jego jasnoniebieskie inteligentne oczy patrzyły zza szkieł w cienkiej żyłkowej oprawce.

– Jak panu jest wygodniej – odparł.

Hua Cheng nie zastanawiał się długo.

– Pozostanę przy "panu" – zdecydował. – A czy byłoby wścibskie, gdybym zapytał, co osoba urodzona w Chinach robi w buddyjskiej świątyni w Japonii?

Mei Nianqing nie wydał się tym pytaniem zdziwiony.

– Drogi buddy są niezbadane, a ja tylko podążam za jego głosem. Gdziekolwiek mnie poprowadzi, tam się udaję.

To była bardzo ogólnikowa odpowiedź, która nic nie tłumaczyła, ale nie spodziewał się po mnichu innej. Zapytał więc o panujące na Górze Koya zasady. Nie chciał przez przypadek jakiejś złamać. Co innego z tymi, które przekroczy świadomie.

Gościom podawano posiłki dwa razy dziennie. Tylko wegetariańskie. To mu nie przeszkadzało. W ciszy potaknął. Zapytał, czy są jakieś miejsca, gdzie nie powinien przebywać. Nie był buddystą, więc poproszono go jedynie, aby nie wchodził na oddzielony od reszty teren klasztoru, gdzie mnisi spali, jedli, dokonywali obrządków czystości i wspólnie się modli.

– Czy nie będzie dla was zanadto zajmujące i problematyczne, jeśli poproszę o przewodnika i zapoznanie mnie z tym miejscem?

Mei Nianqing odpowiedział po krótkiej chwili:

– Ależ nic podobnego. Pan przyjechał tu, aby pokazać światu niezwykłość Koya-san, więc zaszczytem dla mnie będzie osobiście panu towarzyszyć i odpowiedzieć o naszym domu. – Trzymał dłonie schowane w obszernych rękawach, lecz teraz wyciągnął jedną i wskazał ścieżkę. – Zapraszam nawet teraz.

Ruszyli bez żadnego pośpiechu, który tak często zauważa się w dużych miastach, gdzie liczona jest każda minuta i zysk, jaki można by było uzyskać. Na szczęście tu jedynym "popędzaczem" byłoby ewentualne zdążenie pod zadaszenie przed nadciągającą burzą. Jednak na razie się na to nie zapowiadało. Ranek był słoneczny i już robiło się parno.

– Czy posiłek był wystarczający? – zapytał Mei Nianqing.

– Oczywiście. W sam raz i bardzo smaczny.

– Mamy taką zasadę, iż w razie potrzeby goście zawsze mogą dobrać dodatkową porcję ryżu. Wiemy, że większość osób nie jest przyzwyczajona do kończenia posiłku, kiedy ich brzuchy nie są pełne.

Gdyby te słowa powiedziała inna osoba, nie buddysta, Hua Chenga wyczułby w tonie drwinę lub pogardę. Ludzie nie mieli umiaru w jedzeniu, piciu, zdobywania majątku i w wielu innych aspektach życia. Nie skupiali się na tym, co ważne, ale na zaspokajaniu swojej próżności. Jednak słowa Mei Nianqinga brzmiały, jakby doskonałe rozumiał ludzi. Nie potępiał ich za to, jacy byli, nie próbował nauczyć wstrzemięźliwości na siłę. Jego droga buddy wiodła przez medytację i akceptację.

– Nie ma takiej potrzeby – rzekł Hua Cheng, patrząc na mnicha. – Śniadanie było idealne i niczego w nim nie brakowało.

Buddysta ponownie delikatnie się uśmiechnął. Nie powracali więcej do tematu jedzenia. Opowiadał za to o świątyniach, których razem z budynkami towarzyszącymi było ponad sto, pagodach, kamiennych kapliczkach, a nawet uczelni znajdującej się na terenie świętej góry. Nim się obejrzeli, słońce świeciło już wysoko na niebie i nawet otaczające ich zewsząd drzewa nie dawały wytchnienia.

– Na Koya-san jest nieco chłodniej niż na dole, lecz nadal upalnie.

– En – potwierdził Hua Cheng, związując wysoko długie czarne włosy, aby jego spocony kark nieco ostygł.

– Jeśli łazienka w pana pokoju będzie niewystarczająca, aby należycie się odświeżyć, to mamy także większą łaźnię. Jest niedaleko pokoju, więc wskażę drogę, gdyby zechciał pan skorzystać. To miejsce przeznaczone tylko dla mężczyzn. Samo źródło jest na tyle duże, że wychodzi też na zewnątrz. Jeśli będzie pan potrzebował więcej prywatności, proszę się nie krępować i odpocząć tam wieczorem.

Hua Cheng był zaskoczony tą propozycją. Zaufanie mu i pozwolenie na kąpiel, kiedy inni mnisi będą już spali, było dużym ustępstwem i nagięciem zasad.

– Nie jestem nikim wyjątkowym, aby zasłużyć na tak duży przywilej.

– Nie musi pan być wyjątkowy, aby spróbował się u nas zrelaksować, zażywając kąpieli na łonie natury.

Przystanęli w miejscu, skąd wyszli, w pobliżu przydzielonego reporterowi osobnego pawilonu.

– Niedługo podamy drugi posiłek – poinformował. – Wodę znajdzie pan w pokoju. Proszę pić jak najwięcej, aby się nie odwodnić.

Hua Cheng popatrzył na drzwi swojego tymczasowego lokum i ostatni raz powrócił do mnicha.

– Bardzo dziękuję za oprowadzenie, udzielenie wyczerpujących informacji oraz za pomoc, jaką uzyskałem.

– Przyjechał pan tu w jakimś celu. Działania Buddy zawsze prowadzą do uzyskania harmonii w sercu i duszy. Mam nadzieję, że właśnie tu, na Koya-san odnajdzie pan spokój i odpowiedzi na wszelkie pytania.

Po tych słowach ukłonił się i odszedł.

Dziennikarz patrzył za nim, aż zniknął za zakrętem kamiennej ścieżki i drzewami. Nie rozumiał jego ostatnich słów, ale był już pewny, że to nie on zostawił zdjęcie na korkowej tablicy i nie on go tu sprowadził.

Buddyści to rzeczywiście ciekawi ludzie – pomyślał i wrócił do pokoju porządnie się wykąpać i zjeść obiad.

*

Zdając sobie sprawę, że to jego ostatni posiłek tego dnia, nie spieszył się z jego spożywaniem. W końcu był na miejscu, nie mógł więc popędzać tego, co i tak było nieuniknione.

Nadal nie wiedział, jak powinien się zachować, kiedy się spotkają. Oczywiście był ciekawy wszystkiego, co dotyczyło osoby, dla której przemierzył pół świata, ale nie mógł tak od razu wypalić z czymś głupim. Tylko tego brakowało, by go czymś przestraszył lub zniechęcił do siebie. Może spróbuje z nim porozmawiać jak z innymi mnichami żyjącymi na świętej górze i przeprowadzi z nim wywiad? Przecież po to tutaj był – aby opisać dla brytyjskiego czasopisma, jak żyją mnisi buddyjscy na Górze Koya-san w prefekturze Wakayama w Japonii.

Odkąd wylądował na Honsiu był tylko zwykłym dziennikarzem piszącym o niezwykłości tego miejsca, więc nie powinno brzmieć to podejrzenie.

Na zbliżający się wieczór zaplanował ponowny spacer, a robienie zdjęć do artykułu na kolejny. Niestety, późnym popołudniem zaczęło padać i wcale nie wyglądało na to, aby szybko miało przestać. Jeśli wierzyć japońskim zapowiedziom meteorologicznym dopiero następnego dnia powinno być bezchmurnie. Jego przeczucie mówiło, że tak będzie, ponieważ japońska prognoza pogody sprawdzała się bardzo często.

Nie mając aktualnie nic pilnego do zrobienia, usiadł na tatami na skraju pokoju przy otwartych na oścież przesuwnych drzwiach. Jak większość mebli w tym budynku – były bambusowe, z małymi papierowymi okienkami. Nigdzie na świecie nie spotkał społeczeństwa, które nie bałoby się mieszkać w takich warunkach. Nie było tu zamka, nie było klamek, a wystarczył mocny podmuch wiatru, aby ta prowizoryczna ochrona rozpadła się jak domek z kart. A jednak, właśnie tu jego warte miesiące pracy sprzęty wydawały się być bezpieczniejsze niż we własnym domu.

Wyprostował nogi, plecy oparł o drewno drzwi, a twarz skierował na zewnątrz, patrząc na padający deszcz i spływającą z dachu prawie ciurkiem wodę. Nie było zimno. Powietrze nadal wydawało się parne i duszne. Chyba jeszcze gorsze niż przed deszczem.

Po prysznicu przebrał się w zwiewną czerwoną yukatę, obwiązując się czarnym, wąskim pasem i teraz jego nogi od kolan w dół były gołe, a pierś tylko w połowie zakryta materiałem. Nie przejmował się tym. Miał pewność, że nikt nie będzie zaglądał do jego pokoju, a tym bardziej nie podejdzie żaden mnich. Ci wszyscy ludzie w pomarańczowych oraz pomarańczowo-czarnych szatach mieli zaprogramowaną każdą minutę dnia, a kontakt z obcymi, tym bardziej przeszkadzanie im, były ostatnimi rzeczami, jakie mogliby zrobić.

Góra Koya nie była opustoszała, mieszkało tu tysiące ludzi, lecz czasami wydawała mu się tak cicha, jakby znajdował się tu sam. Podobał mu się ten spokój, który pozwalał odpocząć wszystkim zmysłom. Siedząc, nie mając w tym żadnego celu, patrząc i słuchając jednostajnego szumu deszczu, pomyślał, że mógłby polubić to miejsce. A może już je polubił, łącznie z mnichami i ich łagodnością. Było w nich coś magicznego, aż przez chwilę prawie zapomniał, w jakim celu tu przybył. Tak dawno nie odpoczywał i nie otaczała go natura, że dał się temu porwać i zatracić w chwili, która mogłaby się ciągnąć w nieskończoność.

Podniósł się z siadu i uklęknął pomiędzy dwoma skrzydłami drzwi, dokładnie pośrodku. Opadł pośladkami na stopy, połączył dłonie, układając je luźno na udach i zamknął oczy. Uspokoił oddech, wyciszył się, odcinając umysł od pracy, jaką zobowiązał się wykonać, od obecnego ciała, od ludzi w promieniu wielu kilometrów, a otworzył na las. Na siłę bambusowych drzew, na każdy pojedynczy liść, w którego uderzała kropla deszczu, na unoszącą się parę z nagrzanego wilgotnego podłoża, na źdźbła trawy, które przyjmowały w siebie wilgoć i mech, któremu deszcz dawał życie. On sam stał się deszczem, dotykając i spływając. Odżywiając i zmywając. Jego zmysły wychwytywały każdy ruch, każdy oddech, źródło ciepła i dźwięk.

Dawno tego nie robił. Tak dawno, że zapomniał, jakie to wspaniałe uczucie połączyć się z lasem. Jak bardzo go pobudzało i dodawało sił. Drugie ja tęskniło za tym. Latami uwięzione w tym ciele.

Teraz pozwolił mu wyjść.

Spomiędzy jego dłoni wyleciał jeden motyl, a po nim kolejne. Zazwyczaj były jasne, jakby chciały oświetlać drogę, lecz w tych okolicznościach musiał zmienić ich naturę, ukrywając ich piękno pod lekkimi, bezbarwnymi skrzydłami. Owady zakotłowały się przed nim, zbijając w jednym miejscu, a po chwili nabrały kształtu. Spomiędzy nich wysunęła się pokryta gęstym białym futrem łapa, po niej długi pysk, kolejna łapa i sterczące na głowie uszy. Nieduże lecz o podłużnym ciele zwierzę i dość krótkich łapach z puszystym grubym ogonem otrzepało się, ziewnęło z przeciągłym jękiem i usiadło przed mężczyzną. Przypominające lisa stworzenie patrzyło na Hua Chenga jednym okiem czerwonym jak karmazyn, drugim złotawym, choć jego czarna źrenica była nienaturalnie duża. Strzygł uszami, lecz poza tym nie ruszał się, czekając na instrukcje.

– E-Ming. – Głos reportera był lekko zachrypnięty. Patrzył na białą magiczną istotę lewym okiem, prawe mając mocno zaciśnięte. – Bądź dziś moimi oczami.

Lis ziewnął jeszcze raz i polizał futro na piersi.

– Nikt nie może cię zobaczyć – dodał, a zwierzę cicho mruknęło wysokim tonem, jakby się zaśmiało, w następnej zaś chwili rozmyło w powietrzu.

Powieka Hua Chenga na powrót opadła, a on sam westchnął cicho. Miał nadzieję, że tym razem lisi demon będzie grzeczny i czując wolność, nie napsoci.

E-Ming poruszał się szybko i bezszelestnie. Nie był widoczny dla zwykłych ludzi, a osoby, które posiadały większe ilość energii qi mogły wychwycić jego delikatną aurę, tylko gdy bezpośrednio ich dotknął. Był niczym zjawa błąkająca się po świecie lub jak posłaniec, przemierzający tysiące kilometrów na jednym oddechu. Teraz nie spieszył się, prostując zastałe kończyny i wyciągając grzbiet. Cieszył się swoją formą i z chęcią wydłużałby czas swojego istnienia w nieskończoność, ale nie był nieposłuszny. Czasami zanadto lekkomyślny i energiczny, ale zawsze wypełniał swoje zadanie. Teraz miał tylko obiec teren całego Koya-san i osiem szczytów. Nic prostszego.

Po pół godzinie spokojnego truchtu dotarł już prawie z powrotem do pawilonu, gdzie nocował Hua Cheng. Zwolnił krok, rozglądając się ciekawie na boki. Przebiegał tędy na samym początku, ale teraz energia była lekko zaburzona. Przepływała inaczej. Przystanął, wyłapując zmianę i pobiegł w prawą stronę. Jego nos uniósł się. Przez padający deszcz wyjątkowo trudno było mu znaleźć odpowiednią ścieżkę. Wszystko nasączone było qi.

Machnął ogonem, oczyszczając najbliższą okolicę z energii wydobywającej się z ziemi, roślin oraz deszczu i spokojnie przeszedł jeszcze kilkadziesiąt metrów. Robiło się już ciemno i natknął się na kilku mnichów w słomianych kapeluszach, którzy zapalali świece w niskich kamiennych latarniach z dwóch stron głównej ścieżki, ale żaden go nie wyczuł.

W końcu przystanął pod jednym z drzew i z głową przy ziemi zbliżył się do rozłożonej i bokiem ustawionej czerwonej parasolki. Cała pachniała deszczem, ale tylko nim. Jakby żywa istota jej tu nie pozostawiła, gdyż nie spowijała ją żadna energia. Obszedł parasol i zobaczył, co ochraniała – niewielki pojemnik, przykryty białym materiałem. Delikatnie, by nie pozostawić śladu, uniósł zębami róg i ciekawie zajrzał do środka. Kosz był jasnobrązowy ze sprasowanego bambusa, pociętego w paski i poprzeplatanego na kształt dużej misy z rączką.

E-Ming zastrzygł uszami, podniósł głowę i czmychnął z powrotem. Jego pan wzywał go natychmiast do siebie.

Nie był specjalistą w dziedzinie ludzi, ale wiedział jedno: ani parasolka, ani koszyk nie miały na sobie śladów ludzkiej energii. Dziesiątki białych papierowych żurawi, które wypełniały całe wnętrze pojemnika, również.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro