28. Dwa lisy
W głębokiej, wilgotnej piwnicy jednego z budynków należących do salwadorskiego kartelu narkotykowego zapanowała cisza. Kilka osób, które nie opuściły cel, przysłuchiwało się rozmowie.
Na hasło "Qi Rong" uratowany niewysoki mężczyzna podszedł do Hua Chenga i także ukucnął.
– Słyszałem to imię. Jak wyciągali stąd mojego przyjaciela. Tamtym przejściem. – Wskazał zamknięte drzwi. – Jeden z tych wytatuowanych krzyknął "Qi Ring usmaży cię żywcem, jak przyprowadzimy go ze wszystkimi kończynami".
Nie kontynuował, co działo się później. Nie musiał, aby wszyscy zrozumieli. Nawet, jak Hua Cheng uważał, że wymierzenie sprawiedliwości sprawiłoby mu ogromną przyjemność, wiedział, że powinni najpierw znaleźć klucze do kajdan i wydostać się stąd. Wiele przetrzymywanych osób było w ciężkim stanie, w tym także Pei Xiu i Pei Ming.
*
W innej części miasteczka strzały z pistoletów i karabinów nie ustępowały. Xie Lian w masce lisa omijał wszystkie pociski, jakby już wcześniej wiedział, gdzie polecą. Prawdą było, że nie potrafił przewidzieć przyszłości, ale jego wyostrzone zmysły i niebywały refleks nigdy go nie zawodziły, pozwalając na ucieczkę. Kluczył na boki, odskakiwał, biegł między pozostawionymi na ulicy pojazdami. Ciągle był w zasięgu wzroku napastników, ale starał się zachować odpowiednią odległość, dając sobie czas na reakcję. Nawet na chwilę nie mógł być nieuważnym i pozwolić na postrzelenie, bo wtedy plan wydostania asystentów Yushi Huang mógłby się nie powieść, a po to właśnie tutaj przybyli.
Skoczył w prawo i ukrył się za krawędzią budynku. Ołów odbijał się od ściany przy jego ramieniu, ale poza odłupywaniem tynku i cegieł, jemu nic się nie stało. Ruoye okrążył budynek i, lecąc nisko nad ziemią, podciął nogi najbliżej stojącym mężczyznom. Zrobił to tak szybko, że zanim wylądowali tyłkami na twardej ulicy, on był z powrotem w rękawie u Xie Liana. Ich współpraca odbywała się bez słów. Lata przebywania ze sobą i zmagania się z różnymi problemami, w różnych sytuacjach nauczyła ich rozumienia się jak najlepsi przyjaciele, którymi byli. Choć Ruoye to "zaledwie" kawałek materiału, ich wzajemny szacunek do siebie i zależność wskazywały, że żadnemu nie przeszkadzało, iż jeden z nich nie ma ludzkiej postaci. Może było wprost przeciwnie. Może właśnie dlatego, że biała wstęga nie była człowiekiem, pozwoliło to Xie Lianowi zaufać mu całkowicie, czego od lat starał się nie robić.
Dopiero niedawno wiara w dobre intencje "kogoś" pojawiły się na nowo, a razem z nią różne emocje, o które nawet sam siebie nie podejrzewał.
Zdobył kilka sekund spokoju, więc skupił się na odnalezieniu mężczyzny, który lubował się w czerwieni i posiadał niesfornego lisa. Nić więzi z żurawiem, którego miał przy sobie, była cienka, ale mocna.
Zbliżał się w jego stronę od północy.
– San Lang...? – wymówił po cichu imię i nagle poczuł ukłucie w karku.
Błyskawicznie uniósł lewe przedramię i zablokował cios, który nadleciał z góry. Wcześniej nikogo w pobliżu nie wyczuł. Pięść cofnęła się i druga już leciała w stronę jego głowy. Zrobił pół kroku w tył, jakby chciał uciec, ale sam ruszył w przód, opuszczając ostrze miecza w dół i celując w ciemną postać pięścią zaciskającą się na rękojeści. Musnął nią ramię, ale nie wystarczająco mocno, by odrzucić napastnika. Ten natomiast uniósł stopę i wymierzył silne kopnięcie.
Xie Lian doskonale władał mieczem, ale potrafił całkiem dobrze radzić sobie także w walce wręcz. A przynajmniej tak uważał, dopóki nie zaskoczyła go ta osoba.
Świetnie odpierała jego ciosy, przewidując kąt i miejsce uderzenia, a także kontrowała. Minęło stulecie, kiedy ostatni raz toczył tak zacięty i wyrównany pojedynek.
A przecież nie miał na niego czasu.
Nadal czuł oddech gangów za plecami, niespodziewanie znajdując się w impasie. Ruoye pozostawał na ramieniu, gotowy do obrony swojego pana, ale nie zamierzał mu przeszkadzać. Na razie trwał tam, ciasno owinięty o napinające się co chwilę mięśnie.
Ułamek sekundy nieuwagi spowodował, że maska na jego twarzy przesunęła się, ukazując oblicze i w tej samej chwili pięść przeciwnika znieruchomiała tuż przy jego otwartej dłoni, którą zamierzał pochwycić i pociągnąć, aby go wywrócić.
– Hua Xie?
Xie Lian także zawahał się z kolejnym uderzeniem, słysząc to imię. Obaj patrzyli na siebie, pozwalając na przyjrzenie się dokładniej swoim twarzom.
Osoba przed kultywującym wyglądała jak niespełna dwudziestoletni młodzieniec. Był wyższy od niego, o włosach gęstych, kręconych i kruczoczarnych jak obecna noc, związanych wysoko na głowie, które powodowały, że wydawał się jeszcze wyższy. Jego harde spojrzenie nie miało w sobie strachu, a tak samo czarne jak włosy brwi uniósł w zaskoczeniu i niedowierzaniu. Miał na sobie krzykliwy pomarańczowy T-shirt odsłaniający umięśnione ramiona, wytarte, jasnoniebieskie jeansy i Conversy.
Opuścił pięści, uśmiechając się z dzikością, robiąc jeszcze jeden krok w przód, choć już bez żadnych oznak wrogości lub chęci zaatakowania. Xie Lian nadal był czujny, lecz w postawie chłopaka było coś przyjaznego, jakby wcześniejsza wyczuwalna chęć mordu zniknęła tak szybko, jak dziś z nieba spadła błyskawica.
– Hua Xie? – powtórzył. – Prawda, że to ty?
Nie uzyskał odpowiedzi, więc nie przestawał mówić.
– Widziałem twoje zdjęcie. Mój shixiong* mi pokazał. Jesteś przyjacielem Hua Chenga?
shixiong* – nauczyciel/mistrz
Dopiero na to imię Xie Lian opuścił gardę. Przesunął z powrotem maskę na twarz i oparł się plecami o ścianę budynku.
– Na "jeden", biegnij za mną – polecił i nic więcej nie tłumacząc, odliczył: – Jeden.
I wybiegł na ulicę.
Nie miał czasu zastanawiać się, czy nieznana osoba też ruszyła. Krzyki i odgłosy strzałów znów rozbrzmiały jak grzmoty, a kule zaczęły świszczeć koło jego głowy.
Wbiegł za budynek po drugiej stronie ulicy. Zaraz za sobą bardziej poczuł niż usłyszał, że nie jest sam. Zerknął w tył i zobaczył tego samego chłopaka. Nie przestając biec, skręcił w bok i minął kolejnych kilka domów, po czym wyłonił się zza rogu, lustrując okolicę. Ścigający go przestępcy rozpierzchli się na różne strony, ale nadal większa ich część pozostała na drodze.
Dziwny chłopak był tuż przy nim, dlatego mając chwilę czasu, przekręcił ku niemu głowę, pytając:
– Na jakim zdjęciu mnie widziałeś?
– Hua Cheng wysłał je mojemu nauczycielowi, żeby zrobił dla ciebie paszport.
– Yin Yu?
– Blisko. – Zaśmiał się. – Jestem jego uczniem, Quan Yizhen.
– To ty jesteś obecnym mistrzem szczytu Qi Ying?
– Tak! – odparł uradowany. – To właśnie ja. Czy ty też o mnie słyszałeś?
– En, od Hua Chenga, ale nic nie wspominał, że się tu zjawisz.
– Bo nie wiedział. – Wychylił się zza krawędzi budynku i też ciekawie rzucił okiem na nadchodzących mężczyzn z tatuażami na twarzach. W ciemności były ledwo widoczne. – Yushi Huang nic nie chciała nam zdradzić, ale shixiong wyśledził ją, więc wiedział, że jeśli wy i ona będziecie w tym samym miejscu, to coś się święci. No i He Xuan także przyleciał do Salwadoru. Za nic nie mogłem tego przepuścić!
– Co przepuścić?
– No jak, bitwy! – rzekł, szczerząc się z prawdziwą radością i podekscytowaniem. – Cyrk jest fajny, ale brakowało mi pojedynków, a tu chcieliście wszystko zgarnąć dla siebie. To naprawdę nie fair.
– To nie jest zabawa, to...
– Wiem, wiem – przerwał mu i położył dłoń na ramieniu, poklepując. – Odciągasz ich uwagę od Hua Chenga. Ratuje Ban Yue i Pei Xiu, prawda? Pomogę ci, po co masz robić to sam?
Nie czekając na odpowiedź, podskoczył i złapał dłońmi za krawędź dachu. Podciągnął się bez trudu i stanął tak, aby było go lepiej widać z drogi. Ostatni raz wesoło uśmiechnął się do Xie Liana i rzucił mu niegłośne "Ta błyskawica na początku była ekstra!", po czym obrócił się do nadciągających ulicą ludzi.
– Hej, señoritas*! – krzyknął łamanym hiszpańskim. – Zabawimy się w aligatora i chwileczkę**?
señoritas* – panie (hiszp.)
** – pierwotnie słowa Quan Yizhena miały brzmieć "Zabawimy się w kotka i myszkę?" Jednak przez słabą znajomość języka hiszpańskiego pomylił kota (gato) z aligatorem (gator) oraz mysz (ratón) z chwilką (rato), więc wyszło co wyszło ;)
Mężczyźni spojrzeli po sobie, a potem przeklęli pod nosem i wycelowali lufy broni w górę na dach. Chłopak zeskoczył i pędem ruszył w ich kierunku. Zaskoczenie dało Quan Yizhenowi przewagę całych dwóch sekund, które wykorzystał, aby znaleźć się bezpośrednio przed najbliżej stojącym opryszkiem. Niewidoczny cios padł tak szybko, że zanim upadł na ziemię stracił przytomność. Po przebudzeniu godzinę później nie wiedział, co dokładnie się stało. Równie szybko i niespodziewanie pokonanych zostało jeszcze kilku, aż reszta otrząsnęła się z szoku i zaczęła strzelać.
Młody i prawdopodobnie pozbawiony zmysłu o nazwie "chęć przetrwania" i bez piątej klepki chłopak zamiast uciekać, i to szybko, przechylał ciałem w jedną i drugą stronę, podskakiwał, robiąc salta w tył, w przód, w bok. Dostrzegając przerwę w strzelaniu na przeładowanie broni, zwinnie odbijał się od asfaltu i atakował. Włosy jak gęsta grzywa wydawały się łatwym celem, ale żaden nie został nawet muśnięty przez przelatujące blisko kule. Jego twarz była pogodna, choć skupiona, kąciki ust uniesione, nozdrza poruszały się przy każdym wdechu, a w ciemnych oczach odbijały się twarz tych, co za chwilę leżeli bez świadomości na drodze, tworząc stale powiększającą się ścieżkę, którą podążał ów niezwykły młodzieniec.
Xie Lian obserwował go z podziwem. Dawno nie widział osoby tak szalonej, a jednocześnie tak płynnie walczącej i uderzającej z niebywałą precyzją. Żadne jego trafienie nie było krytyczne i wszystkie osoby na ziemi pozbawił jedynie przytomności. Jednocześnie jego niepohamowana żądza bicia się była widoczna już od pierwszej chwili, kiedy wymienili ze sobą ciosy. W tamtym momencie nie powstrzymywał się, a jego mordercze intencje dotarły do Xie Liana od razu. Gdyby nie ogromna ilość walk, które wcześniej stoczył i wykształcenie w sobie czegoś w rodzaju szóstego zmysłu, nie obroniłby się już na samym początku i byłby martwy lub z poważnymi ranami wewnętrznymi. W każde wyprowadzenie pięści i kopnięcie Quan Yizhen wkładał część krążącej w nim energii, przez co nabierały prawdziwej śmiercionośnej mocy.
Cieszył się, że są po tej samej stronie i nie będzie musiał z nim nigdy walczyć.
Widząc, jak radzi sobie z wrogiem, nie miał oporów, by się oddalić i pozostawić wszystko w jego rękach. W przeciwieństwie do niego chłopak wybrał konfrontację zamiast ucieczki, lecz ta metoda zwrócenia na siebie uwagi, była tak samo skuteczna.
Poza tym Xie Lian chciał jak najszybciej spotkać się pewną osobą i dowiedzieć, czy plan się udał.
Zatoczył szeroki łuk i przeskakując z budynku na budynek skierował się na północ.
Po kilku minutach w oddali dostrzegł mały, jasny punkt. Zwolnił i pozwolił Fangxinowi powrócić do ciemności. Dookoła miecza cały czas gromadziła się energia, którą wrażliwy kultywator mógł namierzyć nawet z kilometra. Mężczyzna wolał pozostać jak najdłużej anonimowy.
Przyspieszył kroku. Srebrny motyl unoszący się nad jednym z dachów mógł należeć tylko do jednego człowieka, którego obecność Xie Lian sam także wyczuwał.
Zatrzymał się dopiero pod znanym owadem i wyciągnął w górę dłoń. Magiczna zjawa sfrunęła w dół i przysiadła na palcu wskazującym. Wraz z nią od tyłu uderzył w niego ciepły powiew wiatru i jeszcze cieplejsza sylwetka przylgnęła do jego pleców. Wstrzymał powietrze, dostrzegając przez dziurki w masce długie, jasne palce, a po nich całą dłoń, która łapie za jego knykcie i przyciąga wraz z motylem nad własny bark. Ruoye zacisnął się na ciele, a jedna końcówka wysunęła zza kołnierza, ale tak jak jego pan, nie atakował i nie próbował nikogo zatrzymać.
Xie Lian przekręcił głowę i dojrzał łagodny profil uśmiechniętego reportera, który patrzył na motylka. Otworzył usta i dmuchnął w niego, a ten rozbił się na srebrny pył rozwiany przez wiatr. Pod szyją miał gumkę od swojej maski, która przesunięta była na tył głowy.
– Gege tęsknił za San Langiem? – zapytał, a jego uśmiech stał się jeszcze większy. Puścił dłoń, a Xie Lian obrócił się do niego przodem. – Biegłem do ciebie, ale nie spodziewałem się, że uda nam się spotkać w połowie drogi i Gege także będzie chciał mnie odszukać.
Stali tak blisko, że niższy mężczyzna musiał zadzierać głowę, aby swobodnie patrzeć w czarne oczy. Również zdjął maskę. Przycisnął ją do piersi, ale przez ich bliskość prawie dotykała obu ciał jednocześnie. Mimo to żaden z nich nie odsunął się.
– En, szukałem cię – przytaknął zgodnie z prawdą. – Twój przyjaciel mnie zastąpił i doradził, żebym wrócił do ciebie.
Hua Cheng starał się nie przyznać jak słowa "wrócił do ciebie" przyjemnie zabrzmiały w umyśle.
Prawie... jakby coś nas łączyło.
Położył dłoń na jego przedramieniu, które zakrywał czarny obcisły materiał.
– Przyjaciel? – zapytał.
– Młody mistrz szczytu Qi Ying wraz ze swoim shixiongiem.
Ciemne brwi uniosły się w wyrazie zaskoczenia.
– Obaj są tutaj?
– Spotkałem tylko Quan Yizhena, ale dał mi do zrozumienia, że przybyli do Salwadoru we dwójkę – wytłumaczył. – Bardzo... ciekawa i nieco ekscentryczna z niego osoba.
Jeden z kącików ust reportera uniósł się wyżej.
– Powiedziałbym, że jest postrzelony i ma bzika na punkcie walk.
– Cóż, to zauważyłem. – Xie Lian także się uśmiechnął. – Ledwo parowałem jego ciosy.
– Zaatakował cię? – Palce mocniej zacisnęły się na ręce.
– Myślał, że jestem jednym z tamtych, ale jak zobaczył moją twarz, od razu mnie rozpoznał.
– Nie zrobił ci krzywdy? – Bez zastanowienia podciągnął czarne rękawy, szukając na śnieżnobiałych bandażach śladów krwi. Odetchnął z ulgą, kiedy nie dostrzegł nic niepokojącego.
Xie Lian cicho zachichotał i uniósł wzrok, by mogli spojrzeć w swoje oczy.
– Jeszcze nie zardzewiałem, by dać się tak łatwo zaskoczyć – orzekł, nie ukrywając rozbawienia, ale też starał się brzmieć uspokajająco. – Poza tym Ruoye zawsze jest w gotowości, by w decydującym momencie mnie ochronić. Skutecznie strzegł mnie tyle lat, więc dobrze poznał moje słabe strony i luki w obronie.
– Hmm, coś czuję, że Gege ufa ludziom za bardzo. Tak jak na przykład mi teraz. Może to moją osobę powinien zaatakować i to już nie raz, ale Gege cały czas go powstrzymuje?
Xie Lian spuścił wzrok między ich ciała.
– Kiedyś ufałem ludziom, tak jak mówisz, San Lang. Teraz... Minęło tyle lat i tyle w moim życiu się wydarzyło, że nie przychodzi mi to tak łatwo. Ale tobie... – zawiesił głos, uświadamiając sobie, co chce powiedzieć.
Popatrzył na przedramię, na którym nadal luźno spoczywały palce. Widział przesuwający się po materiale kciuk, który zatrzymał się i delikatnie nacisnął na ciało.
Uniósł wzrok. Hua Cheng intensywnie mu się przyglądał. Jego usta pozostawały zamknięte, a wyraz twarzy miał poważny.
Xie Lian poczuł lekki dotyk na łokciu, który kierował się w górę ramienia. Nie poruszył się, bojąc nawet oddychać. Palce dotknęły barku, a sekundę później szyi. Potarły ją, aż zrobiło mu się gorąco i po plecach przebiegł dreszcz.
– Cieszę się, że zaskarbiłem sobie przychylność Ruoye i twoją – powiedział, powoli intonując każde pojedyncze słowo.
Opuszkiem gładził szyję i biały materiał – bardzo delikatnie, jakby nie człowieka miał przed sobą, lecz ledwo rozkwitniętym pąk rzadkiego kwiatu.
A potem zrobił coś, na co Xie Lian w ogóle nie był przygotowany. Zniżył głowę i przysunął usta tak blisko jego ucha, że niemal go dotknął, szepcząc tak cicho, że bicie ich serc było już głośniejsze:
– Ja także ufam Gege. Bardziej niż mógłby przypuszczać.
*
Razem wrócili do He Xuana, który zwycięsko zakończył swoją walkę. Rzucił zdobyte klucze jednemu z uwolnionych kultywatorów i przydeptał butem do suchej ziemi kobietę w poszarzałych ubraniach. Do niedawna jej dopasowana wiśniowa koszula oraz czarne spodnie opinające się na smukłym, jędrnym ciele podkreślały zgrabną figurę, lecz teraz... z posklejanymi od wilgoci i kurzu włosami, brudną twarzą, podartymi ubraniami poplamionymi krwią nie wyglądała tak atrakcyjnie.
Była ładna czy nie, dyrygent miał ochotę skręcić jej kark.
Powstrzymywała go jedynie nie tyle prośba Hua Chenga, co pamięć głosów usłyszanych w szpitalu.
Nie było między nimi kobiety.
Jej wyjątkowo mógł darować życie i zostawić dla jakiegoś mistrza szczytu, który sam wymierzy sprawiedliwość. Kary za działanie na szkodę zwykłych ludzi trwały długie lata i nie były tak przyjemne jak nawet przepełnione więzienia w Salwadorze.
Uratowani kultywatorzy po kolei zaczęli otwierać wiążące ich nadgarstki kajdany, lecz miną jeszcze godziny, a nawet dni, zanim wrócą do pełni sił i zregenerują swoje rany.
He Xuan podszedł do jednej z kobiet i zabrał z jej rąk dopiero co zdjęte metalowe obręcze. "Żeńskie" były węższe, a nie chciał ryzykować, że pokonana wojowniczka wyswobodzi się i użyje swojej demonicznej energii na jakimkolwiek innym człowieku. Ciasno zakuł jej nadgarstki na plecach i wyciągnął z kieszeni spodni jedwabną złotą chusteczkę, w którą wytarł dłonie.
Osobą, która była najbliżej He Xuana, okazała się Ban Yue i chwilę później podtrzymując za ramiona dwóch rosłych mężczyzn, szła w stronę Hua Cheng. Wraz z Xie Lianem natychmiast znaleźli się przy niej i zabrali dwa ciężary. Jeden słaniał się na nogach, nawet nie mogąc na nich ustać, drugi stawiał kroki na oślep. Żeby o nic się nie potknąć, podnosił stopy wysoko. Wyglądał komicznie, więc mimo niesprzyjającej wesołości sytuacji mężczyźni spojrzeli na siebie. Na jedną krótką sekundę powaga z ich twarzy zniknęła i posłali sobie uśmiech.
Xie Lian nadal czuł na policzkach rumieniec, a na płatku ucha dokładnie pamiętał gorący oddech i słowa, które paliły go od środka. Z jednej strony był szczęśliwy, ale z drugiej winny, że usłyszał słowa o zaufaniu. Bo przecież wiedział, jak szybko zmieni się nastawienie reportera, gdy wrócą i Yushi Huang mu o wszystkim opowie.
Pochylił głowę, patrząc pod nogi. Mógłby już teraz oddalić się i pójść własną drogą, ale... nadal dałby się łatwo odszukać. E-Ming użył na nim magii, którą mógł zdjąć, ale nie mógł się na to zdobyć sam. Wewnętrzny głos przekonywał go, że nie będzie to dobry pomysł. Wolał, żeby to mężczyzna, któremu chciał pomóc, przerwał ją świadomie, kiedy dowie się o nim najgorszej prawdy.
Na razie nie byli jeszcze bezpieczni, więc musiał zachować czujność i dotrzymać obietnicy, że pomoże uratować asystentów alchemiczki i jej przyjaciela – Hua Chenga.
San Langa – poprawił się – osobę, którą nawet bez niczyjej prośby chciałbym ochronić.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro