Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

27. Odnalezieni

Zejścia do piwnicy nikt nie pilnował. Hua Chenga nie zaatakowano i żadna pułapka się nie uruchomiła, kiedy postawił pierwszy krok na kamiennym schodku. Drugi także.

Po dusznym, ciężkim powietrzu w domu, chłód piwnicy był przyjemny... Byłby, gdyby nie zapach, który mieszał się z kamiennymi ścianami i wilgocią – odór krwi, cierpienia, strachu i braku nadziei. Stan, w którym ludzie wiedzą, że lada chwila umrą i wcale nie będzie to lekka śmierć.

Hua Cheng mimowolnie przełknął, aż jego suche gardło zapiekło. Wierzył, że zdążył na czas, ale nadal nie opuszczało go złe przeczucie. Jakby w piwnicy czaiło się coś złego. Widział w życiu wiele okrucieństw, więc był na nie mentalnie przygotowany, ale atmosfera tego miejsca po prostu przytłaczała.

Schodził głębiej, niż początkowo sądził. Co kilka metrów w ścianie wmontowano żarówki, które oświetlały drogę, ale tylko na tyle, żeby się nie potknąć. Strop był nisko, więc wysoki dziennikarz pochylał głowę. Dla osoby z klaustrofobią zejście na dół byłoby niemożliwe lub nie z własnej woli.

Wejście z przysłowiowym przytupem wiązało się z brakiem anonimowości. Cokolwiek lub ktokolwiek czekał na dole, już o nim wiedział, dlatego nie wysilał się na bycie cicho. Buty na twardej gumowej podeszwie stukały głośno o każdy stopień.

Zobaczywszy u dołu schodów równe podłoże, machnął dłonią i przywołał bezbarwnego motyla, który dla niewprawnego oka był praktycznie niezauważalny. Sam zwolnił, niemal się zatrzymując. Motyl wrócił po kilku sekundach i dopiero wtedy reporter zszedł. Znajdował się w czymś w rodzaju podziemnego bunkra o półkolistym suficie zbudowanym z cegieł, wysokiego na trzy metry i średnicy pięciu. Przed sobą miał metalowe drzwi. Wyraźnie słyszał zza nich zawodzenia i jęki bólu, a lisi instynkt w jego ciele podpowiadał, że to właśnie tu gromadziły się wszystkie negatywne emocje, które zmieniały aurę tego miejsca w mroczną i wywołującą gęsią skórkę. Nie słyszał kroków, bicia, rzucanych obelg lub innych odgłosów świadczących o obecności strażników. Nie uważał, aby pozostawianie jednej kobiety-wojownika miałoby być wystarczającym zabezpieczeniem. Chyba że...

Nacisnął na klamkę i pchnął drzwi. Odór krwi stał się intensywniejszy.

– Nieee! Proszę, nie! – krzyknął ktoś. – Zabijcie nas, ale nie torturujcie...!

– Sss... Zamknij się! – warknęła inna osoba. – Bo zaraz sam cię zabiję.

Hua Cheng przekroczył próg i zapanowała nienaturalna cisza. Znajdował się w dużym pomieszczeniu przypominającym lochy. Naprzeciwko były drzwi, podobne do tych, przez które wszedł, i prowadził do nich dwudziestometrowy korytarz. Po obu jego stronach wstawiono kraty, za którymi stłoczeni byli ludzie. Większość stała, bo nie było miejsca, żeby siedzieć. Leżeli tylko nieprzytomni, a przynajmniej miał nadzieję, że te kilka ciał na podłodze miały w sobie jeszcze choć trochę życia. Cała reszta osób patrzyła na niego ze strachem pomieszanym z ciekawością. Nie zdejmował maski, a oni nie wiedzieli, z kim mają do czynienia i jak się zachować. Prosić o pomoc, czy przecisnąć się do odległego kąta i modlić o bycie niewidzialnym. Była ich tu setka, a może i więcej. Na wylanym betonie pozostało wiele czerwonych śladów, świadczących o tym, co mogło się tu dziać. Jeszcze gorzej wyglądała podłoga za kratami.

– Ktoś jest za tamtymi drzwiami? – zapytał Hua Cheng, wskazując ruchem głowy na przeciwległą ścianę.

– A ty, to niby kto?

– Jeden z Hiszpanów czy tych psycholi?

– Co to za parszywa maska...

– Czego chcesz?

Mówili w różnych językach, ale Hua Cheng rozróżniał je, więc wszystko rozumiał.

– Nie ruszymy się stąd, chyba że z tobą prosto do piekła.

– Dość mamy waszych chorych eksperymentów.

Widział, że każda z tych osób jest w podartych ubraniach i zakuta w kajdany. Domyślił się, że większość, jak nie wszystkie te osoby, znają pojęcie qi oraz jak się jej używa, a stop metalu uniemożliwia im korzystanie z niej.

Im może tak, ale jego nic nie krępowało.

– Jak powiecie mi, czy ktoś jest za tamtymi drzwiami, to was uwolnię. – Przesunął maskę na tył głowy. Powaga na twarzy kazała zastanowić się uwięzionym, czy naprawdę jest jednym z wrogów.

Nie miał zamiaru ryzykować wyswobodzenia ich, dopóki nie przekona się, że w chaosie, jaki powstanie, ktoś nie będzie chciał wsadzić mu sztylet między żebra.

– Hua Cheng...? – usłyszał ciche pytanie z prawej strony i musiał zapomnieć na chwilę o swoim bezpieczeństwie. Przybył tu w jednym celu. I właśnie ten cel był bardzo blisko niego.

Machnął dłonią, kierując skumulowany strumień energii na ciężką kłódkę i bez zwłoki podszedł do krat. Najbliżej stojący odsunęli się, na ile pozwalał im ścisk, w obawie, że może jest to kolejna pułapka, aby dać im nadzieję.

Reporter otworzył drzwi i utkwił wzrok w przestraszonym mężczyźnie.

– Ruszajcie się. – Głową wskazał na wyjście, które przed chwilą sam przekroczył. – Tylko nie idźcie na górę. Nadal jest tam jeden z waszych strażników.

W ciszy i patrząc nadal z wątpliwościami, po kolei zaczęli opuszczać swoje więzienie. Niektórzy szli o własnych siłach, inni byli niesieni, ale każdy był brudny i wyglądał, jakby niewiele mu brakowało do omdlenia lub utraty zmysłów. Byli wyczerpani fizycznie i psychicznie.

Kiedy połowa wyszła, w końcu ukazała się mu właścicielka głosu, która wymówiła jego imię.

Wszedł do środka.

– A my?! A my?! – zaczęli wołać ludzie z drugiej celi.

Hua Cheng niedbale uniósł dłoń, z której wyleciał srebrny, połyskujący motyl. Trzepocząc skrzydełkami, powoli pofrunął do kolejnej kłódki i zniknął w dziurce od klucza. Zamek od razu się otworzył.

W tym czasie on podszedł pod ścianę i przykucnął przy poszukiwanej dwójce asystentów.

– Jesteście cali? – zapytał, patrząc na parę.

Ban Yue wyglądała na bardzo zmęczoną. Światło było tylko w korytarzu, lecz nawet w cieniu widział poszarzałą twarz i mętne oczy, jakby nie spała od wielu dni, widząc rzeczy, o których niełatwo zapomni, bojąc się zamknąć powieki. Jej podarte w wielu miejscach ubranie, popękane usta z odrobiną zaschniętej krwi, siną szyją i ochrypłym głosem, którym go zawołała, powodował, że zacisnął pięść, powstrzymując się, aby nie odszukać wszystkich osób odpowiedzialnych za jej stan i odesłać na tamten świat – dwa metry pod ziemię lub jeszcze głębiej.

Nie mógł tego zrobić. Nie w tej chwili.

Pei Xiu przedstawiał się jeszcze gorzej. Pół leżał, pół siedział, próbując się uśmiechnąć, ale grymas ten wyglądał upiornie. Nic nie mówił, nawet sam nie podnosił zakutej dłoni, którą Ban Yue trzymała w zakrwawionych palcach i delikatnie pocierała. Miał siniaki oraz krwawe rany na twarzy i torsie. Ktoś pozbawił go górnej części ubrań. Oddychał ciężko, ale był przytomny.

Obok nich leżał jeszcze jeden mężczyzny. Choć na pierwszy rzut oka, nie można było rozpoznać jego płci. Twarz była tak opuchnięta, że oczy całkowicie przesłaniała nabrzmiała, sina skóra. Pomimo tragicznego wyglądu twarzy, wydawał się uśmiechać. Poprzecinana długimi ranami klatka piersiowa była umięśniona, z widoczną pod poszarpaną, ale nadal trzymającą się na ramionach koszulą, która kiedyś prawdopodobnie była koloru niebieskiego. Teraz miała tak wiele wsiąkłej w nią krwi, że niełatwo było wychwycić w czerwieni oryginalną barwę. Powoli przesuwał opuszkami palców po napiętym brzuchu i najdłuższej z licznych ran – z jednego jej końca na drugi. Nic nie mówił i nawet nie jęczał z bólu, który musiał odczuwać.

Hua Cheng powrócił spojrzeniem na kobietę, zastanawiając się, czy łańcuchy są tak samo mocne jakie sam miał przed laty.

– Gdzie prowadzą te drugie drzwi? – zapytał kolejny raz.

Najłatwiej było znaleźć osobę posiadającą klucze i zabrać je. Miał ogromną nadzieję, że nie po dobroci.

– Dokładnie nie wiem – odparła cicho. – Kiedy kogoś tam zabierali, już nie wracał.

Hua Cheng zrozumiał przekaz.

– Myślę, że prowadzą do innego budynku. To chyba tak jak podziemny labirynt – tłumaczyła. – Ludzie krzyczeli, ale ich krzyki stawały się coraz odleglejsze... – Zacisnęła palce na trzymanej dłoni. – Naszym szczęściem było, że nas nie chcieli zabić. Wprost powiedzieli, że będziemy im potrzebni do "czegoś innego".

– Oni?

– Ludzie, którzy mówili po hiszpańsku i "ci" drudzy.

Nieznajomy mężczyzna, którego twarzy była w opłakanym stanie mruknął coś, a potem otworzył usta i zapytał:

– Jesteśmy w Salwadorze?

Ban Yue i reporter spojrzeli na niego.

– En – odparł Hua Cheng i z kolei on zadał pytanie koleżance: – Wiedzieliście, gdzie was przetrzymują?

– Nie – odrzekła od razu, przymykając powieki. – Byliśmy cały czas nieprzytomni, aż nie otworzyliśmy oczu tutaj, w tych celach.

– A ty, skąd wiedziałeś? – Głos reportera był zimny jak stal, a on sam gotowy, by jednym ruchem pozbawić go głowy.

Usta mężczyzny uniosły się jak w uśmiechu.

– Umiem słuchać – odparł bez większego entuzjazmu. – Raz, jeden z Hiszpanów wspomniał nazwę jedzenia "pupuasy", a innym razem słyszałem kłótnię narwanej dwójki. Wspomnieli nazwę MS13. Dodając jedno do drugiego i słysząc innych, jak opisują ich, jako "ludzi z tatuażami na twarzy", odpowiedź mogła być tylko jedna. Salwador, kraj najniebezpieczniejszych gangów na świecie. Ponadto byłem tu kiedyś i jadłem pupuasy. Są całkiem smaczne. – Westchnął. – Zjadłbym teraz jednego. O tak, najchętniej w kobiecym towarzystwie. Nie miałbym nic przeciwko, gdyś to nawet była ty, Ban Yue. – Dziewczyna drgnęła. – Dobrze usłyszałem twoje imię? Nie widzę cię, ale po głosiku poznaję, że musisz być filigranową delikatną kobietą, z małym biustem, która... – Zamilkł, czując na obolałych policzkach zaciskające się palce. Ale nawet wtedy nie jęknął. Wręcz uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Przestań pieprzyć, bo...

– Puść go, Hua Cheng. – Ban Yue położyła dłoń na jego przedramieniu i zwróciła się bezpośrednio do skutego mężczyzny. – Ja też wiem, kim jesteś, Pei Ming. I przepraszam, ale nie będę mogła ci towarzyszyć w żadnym obiedzie.

– Pei Ming? – zapytał reporter.

Zabrał rękę i uważniej mu się przyjrzał. Cóż, twarz w niczym nie przypominała twarzy mężczyzny, którą widział na zdjęciach w Internecie i na okładkach gazet. Ale kilka przedstawiało go bez koszuli, pozującego do męskich czasopism z artykułami "Idealna rzeźba" lub "Jak w miesiąc zrobić taką klatę?" i gdyby zmyć krew, poczekać, aż znikną siniaki, ich torsy byłyby podobne.

Powrócił do jego twarzy. Nadal gościł tam uśmiech. Jakby leniwy i pewny siebie. Zadowolony, choć stan jego ciała powinien go martwić.

Tylko silny wojownik mógłby sobie na to pozwolić... Nawet na żartowanie lub rozmawianie o kobietach... – przeszło mu przez myśl.

Zwłaszcza wspomnienie o "kobiecym towarzystwie i biuście" przeważyło. Wiedział, że ma przed sobą najprawdziwszego Pei Minga, choć nie w pełni formy i o ciele modela na pierwsze strony gazet. Chyba że byłoby to czasopismo o najdziwniejszych deformacjach twarzy lub "naturalnych maskach na Halloween".

Na chwilę zostawił słynnego kierowcę wyścigów Daytona i zapytał dziewczyny:

– Wiesz, po co was porwali?

– En. – Przełknęła. – Wiem.

Patrzyli na siebie dłuższą chwilę. Wzięła głęboki oddech i zaczęła opowiadać.

– Słyszałeś kiedyś od naszej shifu* o demonicznej kultywacji? – Kiwnął głową. – A o rafinacji pigułek, które mogłyby przyspieszyć ten proces?

shifu* – nauczyciel/mistrz

– Masz na myśli przyspieszoną kultywację, a do tego tę zakazaną?

Nawet Pei Ming wydawał się tym zaintrygowany, bo jego twarz obróciła się ku rozmawiającej dwójce.

– Tak. – Ledwo słyszalny szept opuścił jej usta. – Nie jestem tego całkowicie pewna. Kiedyś rozmawiałyśmy z mistrzynią o podobnych praktykach i debatowaliśmy we trójkę, jak można tego dokonać. Oczywiście nigdy nie podjęlibyśmy się tego, ale każde z nas uważało, że jest to możliwe.

– Gdyby... – zaczął mówić Pei Xiu i kaszlnął, wypluwając jasnoczerwoną krew. Ban Yue wytarła mu usta. – Gdyby zebrać wystarczająco dużo złej energii, urazy, żalu, smutku, cierpienia i wszelkich negatywnych emocji i za pomocą odpowiednio skomplikowanej pieczęci skumulować ją i zamknąć w czymś...

– Jak na przykład w pigułce – dokończyła za niego. Przymknął powieki i wyczerpany pozwolił jej kontynuować. – Gdyby ktoś potrafił to zrobić, to mógłby sztucznie, ale w krótkim czasie zdobyć niewyobrażalną siłę.

– Hm – mruknął Pei Ming, opierając tył głowy o ścianę – to musiałby być ktoś z silną wolą, kto nie poddałby się destrukcyjnej mocy demonicznej energii. Nie wiem, czy ktoś miałby na tyle sił i umysł zdolny tego dokonać.

– Nie jest to niemożliwe – dopowiedziała Ban Yue.

– To nie moja specjalizacja, ale pewnie masz rację.

– Zbierając ją od ludzi z dużymi pokładami qi wszystko byłoby możliwe.

– Czy to nie znaczyłoby... masowych zabójstw?

– Wysysanie energii w takich przypadkach... zawsze kończy się śmiercią ofiary. Ponadto im silniejsze emocje się wywoła w takiej osobie, tym więcej energii się wyciągnie.

– Po to nas więżą bez jedzenia i wody? Po to od tygodnia traktują nas jak zwierzęta, poskramiając nas tym żelastwem – Pei Ming uniósł obie dłonie i głośno zadzwonił łańcuchami – by nas złamać, a potem jeszcze bardziej krzywdzić i co? Żeby nas zabić na najbardziej wymyślne sposoby? Dobrze to rozumiem?

Dziewczyna kiwnęła głową.

– Cholera, odpowie mi ktoś? Przez tę opuchliznę nawet nie widzę, z kim rozmawiam.

– En. Jest tak, jak mówisz.

Kultywator wypuścił z płuc powietrze i zamknął usta. Dobrze przypuszczali z Yushi Huang, że chcą ją ściągnąć tu nieczystą zagrywką, ale okazało się, że sytuacja jest jeszcze poważniejsza. Ktoś chce wykorzystać qi i posiąść niewyobrażalną, destrukcyjną siłę.

– Nie wiem, dla kogo pracują, kto byłby na tyle szalony, aby zjeść, to co "wyprodukują", ale wiem, kto byłby do tego zdolny. – Błysk złości zagościł w jej spojrzeniu, a tak jak jej mentorka, nie była osobą często pokazującą emocje. – Jedyna osoba, która jest najbliżej poziomu naszej mistrzyni, choć od zawsze stoi po tej ciemnej stronie, tworząc wszelkiego rodzaju trucizny i pałając się niedozwolonymi alchemicznymi praktykami.

Między nimi zapanowała cisza, która jeszcze bardziej podkreśliła nienawiść dziewczyny do tego człowieka, którego imię nawet nie chciało przejść przez jej gardło.

– Qi Rong. Szalony alchemik, który wieszał ludzi na hakach, by z ich krwi przesiąkniętej bólem i strachem tworzyć śmiercionośne mikstury. Był pierwszym uczniem naszej mistrzyni i to on kiedyś próbował ją zabić.

* * *

W stolicy Salwadoru odbywał się koncert nad koncertami. Shi Qingxuan grał od godziny, a jego zapał nie mijał. Wyglądało wręcz na to, jakby dopiero się rozgrzewał. Przejmujące i czyste jak biel świeżego śniegu dźwięki wydostawały się ze starego instrumentu pod wpływem wyćwiczonych palców młodego skrzypka.

Uśmiechał się, robiąc dwa kroki w lewo, trzy w prawo i okręcając się na pięcie. Już na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, jak bardzo kocha muzykę i grę, jak potrafi oddać swoje emocje, jak wczuwa się w każdą nutę, pojedynczy ton, jak przesuwa smyczkiem, wydobywając nawet ten cichutki i ledwo słyszalny dźwięk, by zaraz uderzyć w struny z nową mocą. Jakby wznosił się i opadał, jakby płynął na fali muzyki, dając się jej całkowicie porwać.

Yushi Huang myślała, że nawet na chwilę nie uwolni się z uporczywej nerwowości, która nie chciała ją opuścić. Z jej twarzy nic nie można było wyczytać. Pilnowała, żeby lekki uśmiech także nie schodził jej z ust, ale umysł uparcie podstawiał "czarne" scenariusze.

Jeśli Hua Cheng tam poszedł, to na pewno ich uratuje – wmawiała sobie.

Ułożyła się wygodniej w fotelu i kiedy Shi Qingxuan zaczął grać, nagle wszystkie troski opuściły jej umysł. Chłopak stojący kilka metrów przed nią ubrany w biało-zieloną koszulę i eleganckie stalowe spodnie na kant już od pierwszych zagranych nut porwał ją niczym wicher i na resztę wieczoru zamknął jak w oku cyklonu.

Szyja po lewej stronie pod szczęką lekko swędziała. Bardzo delikatnie, jakby przeszłość została zapomniana i zagrzebana w plątaninie wspomnień. Potarła to miejsce opuszkami palców i uśmiechnęła się do skrzypka. Natychmiast odwzajemnił tę radość i zaczął grać z jeszcze większą pasją.

Tak. Przeszłość, to tylko przeszłość.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro