26. Atak fałszywego lisa
4 godziny przed powrotem He Xuana do apartamentu
Trójka kultywatorów użyła qinggong do szybkiego wydostania się z miasta, przemieszczając się po dachach budynków lub wykorzystując ściany, by zwiększyć swoją szybkość.
Poza terenem zabudowanym zrównali się, ustalając ostatnie sprawy.
– Pójdziecie przodem – zaczął Hua Cheng – a my z E-Mingiem rozłożymy barierę.
Nadal biegli, aby nie tracić cennego czasu i jak najszybciej dotrzeć do miejsca przetrzymywania Ban Yue oraz Pei Xiu. Patrząc z daleka, cała ich trójka wyglądała podobnie – czarne spodnie, koszule i związane długie włosy. Dopiero po bliższym przyjrzeniu można było dostrzec, że jeden z nich wyglądał bardziej elegancko, ale odrobinę niepraktycznie: jedwabna koszulka, odprasowane spodnie garniturowe z czarnym paskiem oraz skórzane półbuty, które tak wypastowano i wypolerowano, że odbijały się na nich blade promienie księżyca.
Mimo to poruszał się zaskakująco płynnie i nie wyglądał, jakby czuł się niekomfortowo. He Xuan prawie zawsze się tak ubierał, więc nawet nie pomyślał, by na dzisiejszy wyjątkowy dzień założyć zwykłą bawełnianą koszulkę lub bojówki.
A co dopiero wysokie wojskowe buty z cholewami.
Po propozycji Hua Chenga nie dopytał, kim jest wspomniany E-Ming. Kiwnął głową, nie zastanawiając się nad tym dłużej. Jego zadanie było proste – wedrzeć się od tyłu i dopaść ludzi odpowiedzialnych za przerwanie koncertu w hamburskiej filharmonii oraz atak na jego osobę. A także narażenie Shi Qingxuana na niebezpieczeństwo. Ustalili na początku, że nie muszą nikogo zabijać, ale dyrygent nie słuchał uważnie. On miał swój pogląd na tę sprawę i załatwi ją po swojemu. Reszta to szczegóły, którymi nie chciał sobie zawracać głowy.
– Może Ruoye mógłby pomóc? – zasugerował Xie Lian.
– Lepiej, żeby został z tobą. Będziecie na sobie skupiać całą uwagę, więc musisz mieć jakiegoś asa w rękawie. I to dosłownie.
Kiedy to powiedział, biała końcówka wysunęła się przy nadgarstku i ciekawie "rozejrzała". He Xuan kątem oka zobaczył to, ale poza rozszerzonymi bardziej źrenicami, nic innego nie zdradziło go z zainteresowaniem.
– Słyszałeś, Ruoye? Mamy ważne zadanie, więc musimy dobrze wypaść.
– Jeśli miałbyś Gege kłopoty, to wyślij go do mnie, zjawię się tak szybko, jak będzie to możliwe.
Xie Lian uśmiechnął się, choć przez ich bieg i panującą ciemność Hua Cheng nie widział go dokładnie.
– Wzajemnie, San Lang. Wy też wyślijcie do mnie E-Minga w razie niespodzianek lub przeszkody, której nie będziecie mogli ominąć.
– En, ale nie licz na to. Nas jest dwóch, więc poradzimy sobie ze wszystkim dwa razy szybciej niż ty i wraz z bezpiecznymi Ban Yue oraz Pei Xiu dołączymy do ciebie.
– Więc będziemy was oczekiwać.
Zatrzymali się na rozdrożu. Jedna ścieżka prowadziła do głównej drogi, a stamtąd prosto do centrum niewielkiej miejscowości, która była ich celem, druga – głębiej w las, którym niepostrzeżenie mogli przedostać się na obrzeża.
– Poczekam, aż obaj odejdziecie przynajmniej pół kilometra – oznajmił reporter. – Telefony, GPS-y, zegarki elektroniczne, radia, telewizory, kamery – wymienił – cała elektronika padnie, więc będziemy działać szybko, żeby nie zdążyli się zorientować i zrobić krzywdę przetrzymywanym osobom. Gege, narób jak najwięcej zamieszania, a ty, He Xuanie, postaraj się zrobić go jak najmniej – powiedział, ale domyślając się, że ta prośba brzmi dla niego abstrakcyjnie, dodał: – Przynajmniej na początku, zanim większość gangów nie wyjdzie ze swoich siedzib i nie skupią się na Gege.
Mężczyzna skinął głową. Kilka minut mógł wytrzymać.
– Powodzenia, San Lang, He Xuanie – życzył Xie Lian im obu.
– Powodzenia, Gege. – Chciał jeszcze dodać, żeby się nie przemęczał i ostatni raz się upewnić, że nic mu nie jest, ale tylko się uśmiechnął.
Rozdzielili się chwilę później. Hua Cheng założył swoją maskę lisa i przywołał E-Minga. Podał mu dwa talizmany i poinstruował, gdzie ma pobiec i je ustawić. Był szybszy od niego, więc miał większą odległość do pokonania. Sam przyczepił jedną z żółtych karteczek do drzewa, maskując ją odrobiną energii i natychmiast udał się w miejsce, gdzie spotkają się z E-Mingiem. Podczas przywołania, prawa powieka ciągle była zamknięta, ale poruszanie się w tym stanie nie sprawiało mu trudności.
Dobiegając, zauważył że z jego prawej strony biały lis także zbliża się do niego. Hua Cheng pochwalił zwierzę i odwołał, po czym odstawił ostatni talizman, które tworzyły idealny kwadrat, zamykając w nim liczącą dziesięć tysięcy mieszkańców miejscowość. Stanowiła ona część gangsterskiej społeczności liczącej w Salwadorze ponad sześćdziesiąt tysięcy osób. Prawie wszyscy w miasteczku przed nim to członkowie dwóch największych gangów w kraju, a także na całym świecie: Mara Salvatrucha zwana także MS-13 oraz Barrio 18.
Nie zwlekał ani chwili. Od razu ruszył do He Xuana. Po drodze myślał o przesiąkniętym bandażu na prawym nadgarstku Xie Liana i momencie, kiedy wyszedł z łazienki.
Uśmiechały się jego usta, ale nie oczy.
Wcześniej nie zauważył, aby trzymanie sztućców sprawiało mu trudność albo butelki, kiedy pił wodę. Przypomniał sobie jego dłoń – ciepłą, szczupłą, z wyczuwalnymi kośćmi i knykciami. Gładka skóra kojarzyła się mu z najwyższej jakości tkaniną. Jedwab? Nie, nawet on nie oddawał tej delikatności.
Coś zaświszczało przy jego uchu i kawałek kory rozprysło się z prawej strony głowy. Hua Cheng odbił się od drzewa i uskoczył kilkanaście metrów w bok.
Był nieuważny, a wróg wcale nie próżnował.
Ustawili zwiadowców – pomyślał, nie zmniejszając tempa.
W tej chwili nie miało większego znaczenia, czy go zobaczą. W końcu żadne urządzenie nie działało, więc zanim ktoś usłyszy o wrogu, on będzie już wracał z dwójką asystentów.
Taką miał nadzieję.
Nagle zatrzymał się, czując, jak powietrze drży. Stanął na suchej ściółce. Nie, to nie tylko powietrze stało się naelektryzowane, ale ziemia także się trzęsła, jakby coś miało zaraz się z niej wynurzyć. Niebo zrobiło się czarne. Podniósł dłoń. Ledwo widział jej jasny zarys. W nozdrzach poczuł charakterystyczny ozon, jakby gdzieś blisko szalała burza. Wtem niebo przecięła błyskawica, lądując w centrum miasteczka, gdzie Xie Lian miał ściągnąć na siebie uwagę gangów.
Reporter zamknął oczy, przywołując niewidzialną nić, którą oznaczył mężczyznę E-Ming. Nic mu nie było, ale znajdował się bardzo blisko miejsca uderzenia pioruna.
Osoba, która strzeliła do reportera krzyknęła coś po hiszpańsku, ale nie zrozumiał jej dokładnie. W przestraszonym tonie wychwycił tylko pojedyncze słowa: "potwór", "kara boska" oraz "modlitwa". Wbrew pozorom mieszkańcy krajów Ameryki Łacińskiej byli głęboko wierzący, co sprzeczało z ich życiem w gangach i zabijaniem. Często nosili łańcuszki, a ich tatuaże, oprócz znaków swoich gangów, przedstawiały Matkę Boską.
Hua Cheng nie czekał na kolejny strzał. Z uśmiechem skrytym pod maską biegł przed siebie.
Nie widzieliście jeszcze prawdziwego potwora.
*
Ruoye leciał przed Xie Lianem, który w masce lisa zakrywającej całą twarz pozostawał całkowicie anonimowy. Już przed miasteczkiem wyczuł wiele ludzkich skupisk energii. Wyminął strażników, którzy patrolowali teren przedmieścia, a potem niezauważony przeszedł wzdłuż głównej ulicy. W dzień gangsterzy spali, aby w nocy prowadzić swoje życie i nielegalne interesy. Musiał się trochę natrudzić, aby do centrum, czyli dużego skrzyżowania kilku ulic, przedostać się bez zwracania na siebie uwagi.
W końcowym etapie biegu pomogła mu niezastąpiona biała wstęga, która otoczyła go i ukryła w niewidzialnej barierze. Widowiskowo przywołał swój miecz – czarny, połyskujący i tak ostry, że mógłby przecinać całe granitowe szczyty – Fangxina. Słynął on ze swojego śmiercionośnego piękna, które hipnotyzowało niczym uczucia młodej kobiety o niezwykłej urodzie, więc dawniej przeciwnicy nigdy nie patrzyli na idealne odbicia własnej twarzy na ostrzu, bojąc się, że pochłonie ich duszę. Xie Lian nigdy nie skomentował tych pogłosek, więc legendy o mieczu stawały się coraz rozleglejsze i bardziej barwne. Razem z Fanxinem w ziemię uderzyła błyskawica, która oślepiła większość osób znajdujących się w promieniu dwustu metrów.
Xie Lian nie mógł bardziej zwrócić na siebie uwagi.
Ta chwila, kiedy nikt nic nie widział, wystarczyła, by Ruoye obezwładnił prawie czterdziestkę ludzi, wytrącając im pistolety oraz karabiny z rąk i szybko jak smagnięcie bicza wrócił do swojego pana. W większości byli to mężczyźni, z ciemnymi tatuażami na twarzach i o łysych głowach. Wkoło rozbrzmiały przekleństwa. Gangsterzy dochodzili do siebie, zastanawiając się, co się właśnie stało.
– Kundle Salwadoru! – rozbrzmiał donośny głos ze skrzyżowania.
Dopiero teraz zwrócili uwagę, że tam, gdzie uderzył piorun, stoi jakaś osoba.
Prawdopodobnie mężczyzna, bo głos nie był kobiecy, ubrany był cały na czarno, pomijając białą twarz.
Nie.
Twarz nie była ludzka. Przypomniała jakieś zwierzę.
Lisa.
Mężczyźni szybko się otrząsnęli. W salwach kolejnych przekleństw podnieśli swoje bronie i wycelowali. W dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto od razu strzelaliby, nie zadając zbędnych pytań i nie wątpiąc w słuszność tego, co robią. Mieli na swoim terenie intruza, więc niezwłocznie należało się go pozbyć.
Ale to był ten jeden przypadek na sto, gdzie nikt nie pociągnął za spust.
Mężczyzna stał w niewielkim rozkroku, swobodnej pozie, opierając wnętrze dłoni o głowicę nagiego miecza, którego końcówka wbita była w ziemię. Jego czarne jak najgłębszy mrok, którego nie rozproszy żaden promień światła ostrze błyszczało złowieszczym blaskiem. Ziemia delikatnie drżała, a ciężkie i wilgotne powietrze utrudniało wzięcie głębszego oddechu. Ciała zaczynały pokrywać się potem, jakby w środku nocy zrobiło się gorąco i zaraz miał lunąć deszcz. Czarna postać w upiornej masce wyglądała, jakby pochłaniały ją płomienie prosto z piekła – kłębiły się pod jego stopami – mroczne, gęste i trawiące wszystko na swojej drodze.
Ale nadal był to przecież człowiek.
Nie mogli się go bać.
Stosował sztuczki, by ich przestraszyć, a ta czarna mgła nie mogła być niczym innym, a dymem po uderzeniu rozgrzanego do 30 000⁰ C pioruna – tak myśleli.
Zwabieni krzykami i błyskawicą ludzie zaczęli pojawiać się coraz tłumniej, reagując dokładnie tak jak ich koledzy. Słowo "koledzy" nie było właściwe. Dwa największe gangi walczyły ze sobą od lat o dominację i wielokrotnie wybijali wzajemnie swoich członków. Dlatego lepiej nadawałoby się tu określenie "tymczasowi sojusznicy".
Jednak w dalszym ciągu poza przekleństwami nikt nie strzelił do nieznajomego.
Xie Lian nie zamierzał stać bezczynnie, kiedy jego zadanie przebiegało tak jak przewidział. Musiał ich jeszcze bardziej rozjuszyć.
Kto go wcześniej nie usłyszał, miał teraz okazję to zrobić, gdyż powtórzył swoje słowa.
– Znienawidzone kundle Salwadoru! – ryknął po hiszpańsku. Niemal słyszał, jak z nerwów zęby Salwadorczyków stukają o siebie i zgrzytają, powstrzymując się przed pociągnięciem za cyngiel. – Przybyłem, bo słyszałem, że łasicie się u stóp policji. Pies ciągnie do psa, ale wy w przeciwieństwie do nich potraficie tylko skomleć o ochłapy i to, co spadnie ze stołu. Chowacie się w norach i macie odwagę wyjść tylko w nocy. Jak szczury.
Może i Xie Lian nie umiał tak dobrze i odpowiednio przeklinać, jak wielu współczesnych ludzi, ale w swoim życiu nauczył się jednego – nikt nie lubił, jak stawiało się go naprzeciw największemu wrogowi, który podcina skrzydła i trzyma ich pobratymców miesiącami w niehumanitarnych warunkach. Gangi były okrutne, ale salwadorska policja nie była święta. Przepełnione więzienia, to problem, z którym zmagali się od lat i znaleźli rozwiązanie – umieszczanie przestępców stłoczonych jak kurczaki na farmie w zamkniętych klatkach, na środku placu policyjnego, jedynie z dostępem do wody. Jedzenie dostawali tylko od odwiedzających, a sanitariaty... mogli o nich pomarzyć.
Dlatego jego słowa zadziałały lepiej niż samo widowiskowe pojawienie się przed nimi. Teraz nikt już nie wstrzymywał się przed wycelowaniem w białą głowę czarnej postaci i strzeleniem.
Po przemówieniu minęła tylko sekunda ciszy, a po niej rozpoczął się prawdziwy armagedon.
Xie Lian już był trzy metry obok i biegł wzdłuż głównej ulicy. Prawie wszyscy zaczęli strzelać jednocześnie, kilka osób zawyło głośno, przeklinając, kiedy kule trafiły ich zamiast w intruza. Xie Lian większość pocisków omijał, a kiedy grad stawał się tak gęsty, że bez używania magicznych technik i pieczęci, nie mógłby mu umknąć, błyskawicznie siekał mieczem na lewo i prawo i biegł dalej. W przypływie szału nikt nie zauważył w jego ruchach i szczęściu, że nie został trafiony nic nadzwyczajnego – tłumaczyli to sobie złym celem, szybkim biegiem i nieskoordynowanymi ruchami żywej tarczy, do której strzelali.
Zabawa w kota i myszkę dopiero się zaczynała.
Ale kto ostatecznie miał być kotem, a kto myszą?
*
He Xuan nie patyczkował się i atakował każdego, kogo spotkał na swojej drodze. Miał dość siedzenie bezczynnie, a ręce świerzbiły go od chwili, kiedy obudził się w szpitalu. Teraz nie było obok Shi Qingxuana, więc mógł dać upust emocjom. Hua Cheng z Xie Lianem powtarzali mu, żeby nikogo nie zabijał, ale nie wspominali o skutecznym unieruchomieniu, więc szanowany dyrygent nie przepuszczał okazji. Jego okrężna droga do miasteczka charakteryzowała się pozostawionymi co kilkadziesiąt metrów leżącymi ciałami. Każdy z nich żył, po prostu nie będzie mógł się przez jakiś czas ruszać – dopóki go nie poskładają do kupy.
W miejscu wskazanym wcześniej przez Hua Chenga stał wysoki kamienny mur – taki, za którym mogli skrywać poszukiwanych ludzi oraz, co bardziej interesowało He Xuana, ci, którzy stali za porwaniami i atakami na mistrzów oraz inne silne jednostki świata kultywacji.
Miał tu poczekać, ale czy musiał stać jak posąg i wykonywać czyjeś rozkazy?
Przyłożył otwartą dłoń do kamiennej ściany, gdy coś zaczęło boleśnie zaciskać się na jego skroniach. Ciśnienie spadało, jak przed ogromnym sztormem, a on zawsze był wrażliwy na zmiany pogody. Czuł wirujące dookoła mikroskopijne krople wilgoci, które zwiększały tylko ucisk. Złapał za dłoń i wbił mocno palec w miejsce, które pokazał mu Xie Lian. Pomogło, ale nie całkowicie, choć było i tak do zniesienia.
Niebo przecięła biała błyskawica, z dudniącym grzmotem uderzając o ziemię kilkaset metrów od niego.
Teraz nie musiał być nawet cicho.
Odczekał minutę, słysząc ludzi krzyczących i wybiegają w popłochu z budynków. Ponownie dotknął grubego muru i przez opuszki palców wypuścił energię. Jak wąski, nikły strumień wody zaczęła przepływać między szczelinami i cementem wiążącym poszczególne kamienne bloki. He Xuan odsunął się na krok i pchnął lekko ścianę, która jak domek z kart rozsypała się pod jego stopami.
Jeszcze zanim zobaczył, usłyszał z prawej strony równe, głębokie oddechy, a po chwili zobaczył zarys twarzy. W ciemności, jaka nastała, czarny strój całkowicie zlewał się z otoczeniem, ale biała maska już nie.
W jednym skoku Hua Cheng znalazł się przy He Xuanie i spojrzał na ogromną wyrwę w murze.
– Jak wchodzić, to z klasą – zauważył reporter. – Mogliśmy to przeskoczyć.
– Nie było sensu – odparł chłodno dyrygent. – Mur ma kilka metrów, a im wyżej będziemy, tym łatwiejszym stajemy się celem.
A ten drut kolczasty na górze mógłby zniszczyć mi spodnie.
Rozmawiali ze sobą, lekko przeskakując ponad gruzem i lądując po drugiej stronie na suchej trawie.
– A jak wytłumaczysz się ze zniszczenia muru?
– Nikt nic nie słyszał, bo wszyscy pobiegli do Xie Liana, to po pierwsze. A po drugie, niby kto będzie mnie o to pytał? Twój przyjaciel ściągnął na siebie całą uwagę i też nie silił się na udawanie zwykłego człowieka. Wyrwa w murze to igła w stogu siana. Nikt na to nie zwróci uwagi.
– Gege miał trudne zadanie stania się celem numer jeden tego miasta i świetnie sobie z tym poradził – pochwalił Hua Cheng, jakby widoczny z wielu kilometrów błysk i słyszany grzmot wcale nie były takie niezwykłe wśród normalnej ludzkiej społeczności. – Ale nadal myślę, że akurat my powinniśmy unikać zauważenie.
He Xuan zerknął na niego z widocznym powątpiewaniem w słuszność i obiektywność jego oceny.
– Mnie dotąd nikt nie zauważył – oznajmił.
– Widziałem te ciała po drodze.
– Wszyscy żyją.
– Ale sami nie wstaną.
He Xuan strzepnął kurz z rękawa czarnej koszuli.
– Nie wstaną, więc za nami nie ruszą. Prosta kalkulacja i prewencja. Nie lubię, jak ktoś zachodzi mnie od tyłu.
– Żeby tylko się dało – mruknął do siebie.
Obaj zatrzymali się i spojrzeli na budynek po ich lewej stronie.
– To tutaj – powiedział Hua Cheng. – Czuję wiele rodzajów energii.
– A ja słyszę krzyki i płacz.
Mimo tych słów nie ruszyli się z miejsca.
– Jeśli dopiero teraz to wyczuliśmy...
– ...To znaczy, że ktoś właśnie zdjął barierę.
– Pośpieszmy się.
Postawili tylko jeden krok, gdy z budynku wyszła jakaś osoba. Światło padało z jego wnętrza od tyłu, oświetlając postać, a ich delikatnie rażąc w oczy. Miała na sobie obcisły strój, który wraz z chodem zdradzał jej płeć.
Kobieta.
Stanęła przed posiadłością w stylu ranczo i rozłożyła ramiona. Na końcach jej palców pojawiły się ostrza, którymi przecięła powietrze i bez żadnego ostrzeżenia zaatakowała. Mężczyźni odskoczyli na dwie strony. Wybrała He Xuana. Druga osoba była zamaskowana, więc wolała dopaść tego, którego znała.
Mistrza stanowiącego zagrożenie dla ich planu.
– Idź po nich – powiedział He Xuan, między uchyleniem się przed jednym uderzeniem, a stworzeniem wodnych nici, którymi próbował unieruchomić kobietę. Zamierzał wypytać ją o kilka spraw, a do tego potrzebował jej żywej.
Kobieta miała delikatną twarz, owalną, lecz z doskonałymi rysami i proporcjami. Mógłby uznać ją za "dość urodziwą", gdyby nie upiorny uśmiech na jej twarzy i syk wydobywający się z gardła za każdym razem, jak nie trafiała. Syk zawodu. Poza tym poruszała się lekko i z gracją, choć dużo było w tym śmiercionośności, gdyż każdy zamach ręką celował w szyję, by zabić.
He Xuan skupił się na walce, pozwalając Hua Chengowi działać. Przystał na to bez odwracania się za siebie. Wbiegł do budynku. Z zewnątrz wyglądał, jakby miał tylko jedno piętro i poddasze, ale kultywator czuł, że energii jest tu za dużo. Jest za gęsta. Nie zajmował sobie czasu zaglądaniem na poddasze, od razu zaczął szukać piwnicy.
Kopnął jedne drzwi, drugie, trzecie – pomieszczenia były puste. Ktoś tu mieszkał, bo pozostawiono ubrania, w kuchni kubki, pety od papierosów w popielniczce, butelki od piwa, a nawet biały proszek rozsypany na stole, ale bez mieszkańców.
Gege, ściągnąłeś na siebie chyba całe miasto.
Martwił się o niego, a jednocześnie wypełniała go pozytywna energia. Bo nadal czuł naelektryzowane powietrze i to delikatne drżenie w trzewiach. Nawet tutaj docierała moc tego człowieka. E-Ming naprawdę zrobił mu przysługę, odczytując jego skryte pragnienia i łącząc ich niewidzialną nicią.
Ale kto mógłby rozumieć go lepiej niż druga połowa jego duszy?
Pod naporem jego stopy uległy jak kartka kolejne drzwi – tym razem właściwe.
Schody do piwnicy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro