Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2. Pomarańczowa łuna na granatowym niebie

Z Eemshaven w Holandii, w pobliżu którego mężczyzna mieszkał, wyruszył wprost do Hamburga. We wszystkich mediach w Europie huczało o miejscu prawdopodobnego zamachu terrorystycznego, gdzie podłożono bomby i zniszczeniu uległa cała hamburska filharmonia, stając się miejscem wiecznego spoczynku i grzebiąc tysiące niewinnych ludzkich istnień.

Położona prawie na wodzie ogromna budowla płonęła. Mężczyzna widział gęste kłęby dymu i liżące nocne niebo płomienie, będąc jeszcze wiele kilometrów od miasta. Nie zajmował się takimi sprawami na co dzień, ale jego znajomy wiedział, że wraca do domu, do Holandii, więc będzie miał blisko. Dlatego był pierwszą osobą, do której zadzwonił.

Zaparkował swoje Volvo przy taśmach policyjnych i wysiadł z klimatyzowanego wnętrza. Był środek lata, więc rozpiął ostatni guzik czerwonej koszuli i zawiesił na szyi identyfikator, chowając cienką tasiemkę pod kołnierzyk. Z kieszeni wyciągnął notes i ołówek, szybko nanosząc na białe kartki roboczy szkic obrazu, jaki miał przed oczyma. Jego ruchy były szybkie i pewne, jakby robił to nie pierwszy raz.

Po chwili schował notes, sięgnął do wnętrza samochodu po aparat i dopiero zamknął drzwi, ruszając przed siebie. Obserwował całe otoczenie, które w blasku ogromnego pożaru nadawało okolicznym budynkom i wodzie pomarańczowy kolor.

Widok był imponujący.

Niestety w negatywnym tego słowa znaczeniu. Wkoło panował prawdziwy chaos. Ludzie krzyczeli, płakali, syreny wyły, a policja, straż pożarna i karetki pogotowia mnożyły się, próbując pomóc jak największej liczbie ocalałych. Sanitariusze opatrywali rannych, którym nie udało się dostać do wnętrza. Mieli niebywałe szczęście, że nie zdążyli wykupić pierwszych biletów ani nie byli na tyle majętni lub wpływowi, aby dostać je na czarnym rynku po bardzo wygórowanej cenie.

Szczęście i pech łatwo zamieniają się miejscami, zwłaszcza gdy najmniej się tego spodziewamy.

Jeden z policjantów gestem dłoni zatrzymał zbliżającego się mężczyznę.

– Nie ma przejścia – powiedział po niemiecku.

– Zostałem tu zaproszony przez kogoś od was – odparł mężczyzna również po niemiecku, pokazując swój identyfikator.

Nie była to odznaka Landespolizei czyli niemieckiej policji. Zalaminowana mała karta w innym języku nic człowiekowi w mundurze nie mówiła.

– Zakaz wstępu – powiedział, chcąc go szybko spławić.

W tym samym momencie podszedł do nich jeden z prowadzących sprawę zamachu w Elbphilharmonie detektywów, który położył uspokajająco dłoń na ramieniu policjanta i spojrzał na jego stopień.

– On może przejść, sierżancie – powiedział z naciskiem.

Mężczyzna z aparatem fotograficznym skinął głową i minął zdziwionego funkcjonariusza policji. Wymienili się z detektywem krótkim uściskiem ręki i przywitali, po czym podążyli w kierunku tego, czym była teraz ogromna filharmonia – sięgającym nieba kolosem ognia, jakiego nie widuje się często w swoim życiu.

Aparat został wyjęty z pokrowca i pstryknięto nim kilkadziesiąt zdjęć prawie jedno za drugim. Obaj mężczyźni stanęli tak blisko płonącej budowli, jak się dało, nie przeszkadzając pracującym w pocie czoła strażakom. Zachowali bezpieczną odległość, jednak nawet tu czuli gorące powietrze pożaru, które smagało ich twarze, aż przymykali powieki.

– Prawdziwa katastrofa – powiedział detektyw, patrząc na ogień.

– Najprawdziwsza – przytaknął Holender. – Wiadomo, czyja to sprawka?

Ich rozmowa przebiegała w języku niemieckim.

– Nie. Żadna organizacja nie chce się przyznać do ataku.

– Dziwne... – stwierdził cicho. – Takie zniszczenia, tysiące ofiar, a nikt się tym nie szczyci.

– Prawda? – zapytał oficer z przygasłym uśmiechem. – Też tak uważamy i tym bardziej nas to martwi. Nie mamy punktu zaczepienia. Inne kraje Europy już na pewno zwołują posiedzenia w celach prewencyjnych, ale dla tych ludzi... – patrzył smutnym wzrokiem na wściekłe płomienie trawiące mury i kruszące szkło – jest za późno.

Gdyby ktoś przyjrzał się uważnie, zobaczyłby, jak zajmują się poszczególne kondygnacje największej sali. Jak fotele płoną, drewno rozpada się w żarze, jak instrumenty topią się, zbijając w masę odpadów, a ludzkie ciała stają się czarne i zwęglone. Zapach piekła i śmierci dolatywał do ich nozdrzy, aż poruszali nimi, zastanawiając się, na jak długo jeszcze to nieprzyjemne wspomnienie z nimi pozostanie.

– Widział pan już coś takiego wcześniej, Hua Cheng? – zagadnął niemiecki policjant w randze detektywa.

Pytany sięgnął pamięcią lata wstecz, gdy podróżował po świecie, odwiedzając wszelkie pola bitew, przemierzając obszary, na których trwały wojny, strefy, gdzie nie można było wchodzić, miejsca egzekucji niewinnych i każde inne, gdzie ludziom działa się krzywda.

– Śmierci tylu ludzi naraz, w jednym miejscu... nigdy – skłamał.

Nie chciał straszyć mężczyznę, jak wygląda prawdziwe ludzkie piekło na ziemi.

– Tak myślałem. Ja też nie. – Obrócił się do niego przodem i poprosił: – Pana pracodawca zapewnił mnie, że w tej dziedzinie ma pan ogromne doświadczenie i może podzielić się swoimi przemyśleniami.

Hua Cheng patrzył w ogień, na jasne niebo, na otoczenie i na Łabę, w której odbijał się płonący budynek. Chciał odpowiedzieć, że bardzo chętnie, ale coś przykuło jego uwagę. Jakiś ruch na falującej tafli, choć równie dobrze mogło mu się to tylko wydawać.

Zmrużył oczy i odezwał się:

– Tam ktoś jest. W wodzie.

*

Dwie, zdawało się, ledwo żywe osoby wyłowiono kilka minut później. Jakie było zdziwienie wszystkich, gdy okazało się, że są to członkowie orkiestry Czarne Wody – założyciel i jednocześnie dyrygent He Xuan oraz najlepszy skrzypek – Shi Qingxuan. Byli w samym centrum pandemonium, gdzie nikt nie miał prawa przeżyć. A oni byli tylko nieprzytomni, w nadpalonych ubraniach i przemoczeni.

Po krótkich oględzinach sanitariusze odrobinę zmienili diagnozę – pierwszy skrzypek był nieprzytomny, natomiast koncertmistrz spał – głośno chrapał i przy każdym wydechu wypuszczał z siebie alkoholowe opary... Przyglądająca się temu lekarka uśmiechnęła się, a inni otaczający nosze odetchnęli z ulgą. Dwóch mężczyzn cudem uniknęło śmierci i choć nikt nie mógł dać temu wiary, to dwa bijące serca były tego najlepszym dowodem.

Jedynie Hua Cheng nie podzielał ich entuzjazmu. Patrząc na ocalałych, mrużył oczy i zaciskał wargi w cienką linię. Delikatne mięśnie po obu stronach żuchwy uwydatniły się, lecz na chwilę tak krótką, że nikt z obecnych tego nie dostrzegł. Natychmiast przywołał swój normalny, poważny wyraz twarzy i spojrzał na spoczywający na lewym nadgarstku zegarek.

Zgodził się przyjechać, ale nie zamierzał spędzić tu całej nocy.

Jeszcze raz obrzucił uratowanych mężczyzn badawczym spojrzeniem i podszedł do detektywa. Przedstawił mu kilka pomysłów grup, które mogłyby stać za tym atakiem. Jego praca w dużej mierze skupiała się na zbieraniu informacji o podobnych sprawach, dlatego doświadczenie i wiedza, jakie nabywał latami, teraz także się przydawały.

Rozmawiali kwadrans, po czym wymienili się z detektywem wizytówkami i podziękowali sobie wzajemnie za pomoc.

Półtorej godziny później jechał na lotnisko w Hanoverze. W drodze użył systemu głosowego w notebooku do napisania wyczerpującego sprawozdania dla osoby, która go tu sprowadziła. W pierwszym odruchu nie zamierzał przyjmować zlecenia, ale obiecano mu, że wystarczy, iż zrobi kilka zdjęć i przekaże zdobyte informacje dalej, a szef wszystko dopracuje z redakcji. Nie mieli akurat nikogo w Niemczech ani w pobliżu, a on, chociaż był reporterem wojennym, powinien być tym zainteresowany.

Musiał to teraz przyznać – sprawa naprawdę była ciekawa, lecz nie z powodów, o których każdy normalny człowiek mógłby myśleć i nie zdjęć, które jutro ukażą się na pierwszych stronach gazet w całym kraju. Jak często bywało – jego pracodawca miał nosa jak pies myśliwski, by zwęszyć sensację. Gdyby tylko nie zobaczył tego zdjęcia w swojej sypialni, na pewno zostałby w Hamburgu dłużej i czekał, aż jedyni ocalali się ockną. Chciał przy tym być, słyszeć, jak odpowiadają na pytania i sam zadać im kilka.

Ale nic nie było ważniejsze od osoby, jaka na niego czekała wiele kilometrów od Europy. Po drugiej stronie globu. Jeśli użyłby niekonwencjonalnych metod, zjawiłby się tam szybciej, lecz tym razem nie mógł. Jego zadanie wymagało subtelności, przejścia przez standardową kontrolę i otrzymania odpowiednich dokumentów przy lądowaniu. Biurokracja czasami go wykańczała, ale było w niej też coś dobrego. Będzie miał czas, żeby ochłonąć, pozbierać myśli i przygotować się psychicznie.

Po wysłaniu do redaktora wszystkich informacji o tragedii, do której doszło w Hamburgu, z podręcznym bagażem udał się na miejsce odprawy.

Wszystko mogło poczekać. Każda kolejna gorąca historia, wojna, każdy atak terrorystów, fanatycznych wyznawców... Dosłownie wszystko, ale nie osoba, którą odnalazł...

Którą ktoś pozwolił mi odnaleźć po tylu latach bezowocnych poszukiwań.

Miał nadzieję, że się dowie, co skłoniło tego człowieka do zatrzymania się niemal na krańcu świata i co działo się z nim przez te wszystkie lata.

Jak żył od tamtego dnia?

Dnia najkrwawszej masakry w dziejach ludzkości.

Wojny Czterech Królestw.

* * *

Jego noc była krótka. Im bliżej celu się znajdował, tym szybciej przeskakiwały godziny na zegarze. Leciał w przeciwną stronę niż zachodzące słońce, więc wkrótce po wzbiciu się na pułap dziesięciu tysięcy metrów przywitał go kolejny dzień.

Wylądował po godzinie osiemnastej czasu japońskiego. Odbył konieczną do jego pracy odprawę paszportową, otrzymał wpis w paszporcie i pojechał specjalną linią kolejową do Tokio. Mógł wynająć samochód, ale wtedy nie dałby rady dokończyć kilku artykułów przez notebooka i dlatego tak samo wybrał najszybsze połączenie Shinkansenem do Osaki, a stamtąd podmiejską koleją dalej. Podczas podróży nie tracił ani minuty, dopinając niedokończone sprawy i tym samym całkowicie wyłączając się ze swojej głównej pracy. Na jak długo? Tego nie wiedział, ale na pewno na tyle, ile będzie trzeba.

Nie zamierzał niczego poganiać, bo nie chciał zniszczyć dawnej więzi. Nawet nie wiedział, czy nazwanie tego "więzią" było właściwe. Latami szukał tego człowieka i zbierał o nim wszelkie informacje. Patrząc z boku, można było odnieść wrażenie, że ma obsesję na jego punkcie, ale on niewielu osobom cokolwiek zawdzięczał, a temu mężczyźnie – życie. Jednak nigdy nie udało mu się spotkać go ponownie i chociaż podziękować. Wydawał się duchem, za którym gonił. Mimo to ciągle wierzył, że kiedyś go odnajdzie.

Może właśnie teraz i tu, gdzie zadzierał głowę wysoko w górę, na atramentowe niebo?

Wybierał najszybsze środki transportu publicznego, ale pod Górę Koya-san i tak dotarł późną nocą. O tej porze nie kursowała już elektryczna kolej, która zabrałaby go na szczyt w pięć minut, ale nie przejął się tym. Ruszył pieszo.

Z opiekunem jednej z buddyjskich świątyń umówił się, że będzie czekał na niego przygotowany nocleg. Mógł więc dotrzeć na miejsce nawet nad ranem, zanim mnisi się obudzą na pierwsze modlitwy. Przypomniał siebie topografię tego miejsca, a także rozmieszczenie budynków na szczycie. Wspinał się na ten najwyższy spośród ośmiu, ale i tak znajdowało się tu kilkadziesiąt świątyń – mniejszych i większych, więc musiał skupić się na odnalezieniu właściwej i nie zaburzyć snu mieszkańców. Pozwolenie gaijinowi na pozostanie w świętym miejscu wiązało się z szeregiem zobowiązań oraz zakazów, a hałasowanie i przeszkadzanie innym mnichom na pewno należało do tych drugich.

Ciągle się zastanawiał, czy naprawdę spotka osobę. Na odwrocie fotografii, którą znalazł w mieszkaniu, były zapisane współrzędne geograficzne i wskazywały one to miejsce. Nawet jeśli okaże się to zastawioną na niego pułapką, już się nie wycofa. Od początku nie zamierzał.

Był środek lipca, więc miał niebywałe szczęście, że nie padało. Lato w Japonii różniło się od tego znanego Europejczykom – było bardzo upalne, wilgotne i obfitowało w ulewne deszcze. W obecnym czasie mało turystów z zagranicy przebywało na wyspie. Przyjeżdżali tu na wiosnę – na święto Kwitnącej Wiśni – hanami oraz na jesień, czas czerwieniących się liści japońskich klonów – momiji. Z tego powodu miał nadzieję, że mnisi pozwolą mu pomieszkiwać na ich górze tyle, ile zechce, oczywiście pracując. Na szybko wymyślił najlepszy powód, dla którego mieliby się zgodzić i z kolegą pracującym w National Geographic umówił się na napisanie reportażu. Czas na to miał nieograniczony, lecz zamierzał skończyć go szybko, aby w spokoju robić to, po co tu naprawdę przybył.

Był w końcu reporterem, nieważne, że wojennym, ale nadal uważano go za dziennikarza jak innych.

Prawie nad ranem stanął przed drzwiami jednego z mniejszych przyświątynnych budynków i wyjął kartkę z drzwi na której napisano dużymi, wyraźnymi literami "Hua Cheng". Odkąd wysiadł z samolotu, cały czas próbował wyczuć zagrożenie, ale dotąd było spokojnie.

Zanim wszedł do środka, postawił na otaczającym budynek drewnianym podeście torbę, a na niej przenośny komputer, aparat fotograficzny oraz smartfon. Usiadł na polerowanym drewnie i oparł przedramiona o kolana, łącząc dłonie ze sobą. Spuścił głowę w dół i zamknął oczy, stabilizując oddech i bicie serca. Skupił się całkowicie na otoczeniu, próbując wychwycić najmniejszy szelest.

Mnisi spali, a nocne zwierzęta przemierzały leśne ścieżki lub przecinały niebo, lądując na gałęziach i poruszając liśćmi. Noc była niezwykle cicha, a w przeciwieństwie do dnia, chłodna oraz rześka.

Do odpoczywającego i nasłuchującego mężczyzny doleciał inny dźwięk, jakby dochodzący z bardzo daleka. Odgłos gniecionego papieru. Hua Cheng znał go całkiem dobrze, gdyż na początku swojej kariery hurtowo wyrywał i zgniatał kartki z notesu, które lądowały w śmietniku. Tu jednak odgłos był krótki, a po nim nastała całkowita cisza. Zastanawiało go, co to może być i dlaczego ktoś nie śpi o tej godzinie. Buddyjscy mnisi wstawali wcześnie rano. Podejrzewał, że podobnie jak w innych krajach – o czwartej. W tej chwili dochodziła trzecia, więc nikt nie pozwoliłby sobie zabrać cenne godziny odpoczynku.

On sam dopiero przyjechał. Nie mógł postąpić głupio i pójść w kierunku źródła hałasu. Najpierw poprosi o oprowadzenie po całym terenie, dowie się o każdej panującej tu zasadzie i mnisich zwyczajach. Za dnia rozejrzy się tam, gdzie będzie miał oficjalny dostęp, a w nocy odrobinę nagnie zasady. Nie wcześniej i na pewno nie teraz, gdyż był tu w gościach, w pracy. Mnisi, choć byli pomocni i przyjacielscy, potrafili być też uparci i odmówić mu pobytu. To także mógł znieść, potajemnie przychodząc na górę każdej nocy. Jednak wolał zobaczyć jego w świetle dnia i żeby on też go zobaczył. Był niemal pewien, że nie zostanie rozpoznany i nie będzie go pamiętał, ale nie miało to znaczenia.

A potem?

Nie miał pojęcia. Informacja o nim wyszła tak nagle, że jeszcze dobrze sobie tego nie przemyślał. Był ciekawy, co tutaj robi, jakie okoliczności sprawiły, że się tu znalazł i dlaczego teraz ktoś specjalnie chciał doprowadzić do ich spotkania. Co niby na tym zyska? Z drugiej strony: co się kryło za latami, kiedy natrafiał tylko na ślady poszukiwanej osoby, małe strzępki informacji, ale zawsze zjawiał się na miejscu za późno? Ostatnimi laty pozostawała w stagnacji, jakby zapadła się pod ziemię, a teraz nagle miał ją podaną na przysłowiowej tacy.

I on po tę tacę sięgnął bez zawahania, siedząc teraz na największej wyspie Japonii, najwyższym szczycie kompleksu świątynnego Koya-san, nadal nie dowierzając, że w końcu jego poszukiwania lada chwila się skończą.

Westchnął z uśmiechem na ustach i uniósł oczy ku czystemu, granatowemu niebu usłanemu milionem gwiazd.

Czy ty także patrzysz teraz w górę i widzisz ten wspaniały widok co ja?

Wierzył, że tak właśnie jest.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro