13. Koalicja
"Na twojej starej drodze ten przed tobą jest ostatni, a zarazem pierwszy, któremu pomagasz i któremu pomóc powinieneś" – zaczął czytać Xie Lian.
List owinięty o strzałę, obwiązany trzema cienkimi czerwonymi nitkami opatrzony był jego imieniem. Hua Cheng był ciekawy, co mógł zawierać, ale nie przesadzał ze wścibstwem. Treść nie była przeznaczona dla niego. Podał więc nadal zwinięty w rulon papier i odsunął się na dwa kroki, aby mężczyzna mógł w spokoju zapoznać się z wiadomością.
Choć zaczynała się nie w pełni zrozumiale, kolejnych kilka zdań Xie Lian przeczytał, wstrzymując powietrze i czując, jak coś nieprzyjemnego rośnie mu w gardle.
"Nie przywrócisz do życia ludzi, którzy już polegli, ale nadal możesz zapobiec kolejnym nieszczęściom. Nie musisz ratować wszystkich, nie jesteś Bogiem tylko człowiekiem." – Jedną ręką ścisnął papier mocniej, a drugą rozwijał go dalej. – "Lepiej ochronić jednostkę, niż próbować niemożliwego. Wystarczy, że będziesz żył".
Duże, wyraźne słowa kończyły się w połowie białego papieru, ale widział, że czarny tusz przebija się na zewnątrz, więc na końcu z lewej strony jeszcze coś było. Odwinął całość i dwie niewielkie karteczki upadły na ziemię, widocznie luzem tam umieszczone. Zanim któryś z mężczyzn schylił się po nie, wiatr delikatnie je pochwycił i przesunął za krawędź skarpy.
– Ruoye! – zawołał Xie Lian nadal niezbyt głośno.
Nie wiadomo skąd długi cienki kawałek materiału wyleciał wprost ku podrygującym bezwładnie dwóm białym świstkom. Owinął swoje elastyczne ciało wokół jednego i drugiego, i przyleciał z powrotem do Xie Liana, podstawiając mu oba nad dłoń.
Zaintrygowany Hua Cheng nie mógł oderwać oczu od unoszącej się swobodnie w powietrzu wstęgi. Nie wyglądała jak jakikolwiek nasączony mocą przedmiot, z jakim miał kontakt wcześniej. Poznał, że to właśnie on leżał prawie zawsze zwinięty na stole, ale tak teraz jak i wtedy nic nie wskazywało na to, by był w stanie samodzielnie się poruszać. I w nim także nie wyczuwał energii.
Ruoye powrócił pod szatę, a Xie Lian dokończył czytanie wiadomości. Ostatnia jego część spowodowała, że serce Xie Liana boleśnie zadrżało.
"Odejdź stąd. Jeśli wkrótce tego nie zrobisz, sprowadzisz na mieszkańców góry kłopoty".
Na końcu, przy lewej krawędzi odciśnięty był czerwony okrągły ślad – odcisk palca. Xie Lian przesunął po nim opuszkiem, wyczuwając nierówną fakturę.
Tyle było niewiadomych, że nawet nie miał pojęcia, od czego mógłby zacząć. Spojrzał w bok na zalesione wzgórza, gołe skały, dachy świątyń wystające spomiędzy drzew. Szukał śladu osoby, od której dostał to ostrzeżenie, ale dobrze się ukrywała, bo nic nie wyczuł. Przeniósł też wzrok na osobę, którą uratował.
Tajemniczy San Lang.
Dlaczego pojawił się w takim momencie? Nie sądził, że to on ściągnął go tu podstępem, nie wyczuwał żadnych negatywnych emocji lub kłamstw w jego słowach. Te kilka dni, które spędzili razem, pokazały mu aż nadto, że nie powinien się go obawiać. Jasna, przyjazna aura, nieme rozmowy, delikatny dotyk, ostrożność, z jaką się z nim obchodził, jakby w najmniejszym stopniu nie chciał być dla niego problemem nie były udawane. Miał go za równego sobie, nie zważając na jego ułomność. Zupełnie nieznajomy człowiek traktował go ciepło i przyjacielsko.
Sam pierwszy zaprosił go na herbatę, sam pierwszy zwrócił na siebie uwagę, nikt mu się nie narzucał, dlatego nie mógł go o nic podejrzewać, choć to wszystko było zbyt dużym zbiegiem okoliczności.
I w końcu te mocne, ciepłe ramiona, w których się dziś znalazł... To najbardziej go dziwiło, ponieważ w tym geście było coś znajomego. Ponownie to sobie uświadomił – że nie czuł się przy nim obco. Nie potrafił tego nazwać lub znaleźć we wspomnieniach momentu, w którym mogliby się spotkać, ale takiego człowieka na pewno by zapamiętał. Był za bardzo charakterystyczny.
Pozostawił na razie intencje młodego mężczyzny na potem, a teraz zajął się listem i bambusową strzałą ze specjalnym gwizdkiem zamiast ostrego grotu – to tylko świadczyło, że strzała nie miała nikogo zranić, a jedynie przekazać wiadomość. List był do niego, motyw nadawcy nadal nie do końca zrozumiały, ale nie mógł być to wróg – tego był pewny.
Przyjaciel? – pomyślał, lecz od razu także odrzucił tę możliwość. Nie miał przyjaciół i od dawna z nikim z przeszłości nie utrzymywał kontaktu. Już prawie nie miał z kim.
Zastanawiał się, kto mógł wiedzieć, że tu jest i kim dokładnie jest. Kto wiedział, co zdecydował lata temu i że właśnie w tej chwili będzie mógł odczytać wiadomość? Był tyle czasu obserwowany?
Kto chciałby marnować swoje życie na obserwowaniem mojej żałosnej egzystencji?
Zbyt dużo stało się nagle i nie umiał tego jeszcze uporządkować. Na razie mógł się skupić na tym, co wie na pewno i co ma przed oczami.
Krwawy odcisk palca na głównym dokumencie tak jak i na jednej z małych karteczek dał mu do myślenia.
Musi wiedzieć, co robię – stwierdził po kolejnych kilku chwilach rozmyślania. – Jeśli tak...
– San Lang – odezwał się, a zawołany mężczyzna obrócił się do niego, czekając na dalsze słowa. – Potrzebuję jeszcze kilku minut. Czy bardzo spieszysz się z wyjazdem?
– Nie, mam jeszcze czas. Potrzebujesz w czymś pomocy, Gege?
– Niezupełnie. – Spojrzał na niego, starając się dobrać odpowiednie słowa. – Po prostu chciałbym cię o coś zapytać.
– Śmiało, nie mam nic do ukrycia. – Pomimo wypowiedzenia tych słów, zaczął się zastanawiać, co to miałoby być.
– Nie chciałbym, żebyś źle mnie zrozumiał ani cię do niczego zmuszać, ale czy przez chwilę moglibyśmy być ze sobą całkowicie szczerzy?
Tym razem Xie Lian spoważniał. Hua Cheng tak samo, lecz ponownie przytaknął. Stali półtora metra od siebie, patrząc prosto w swoje oczy. Choć reporter górował wzrostem i wydawał się bardziej śmiały oraz nieustraszony, pod naporem nieugiętego wzroku orzechowych oczu, miękł, niczym nastolatek przed ostrym nauczycielem.
– Jesteś kultywatorem, San Lang?
– En – odparł natychmiast, nie odwracając wzroku i od razu odbijając pytanie: – Gege także?
– Nie uważam, że mógłbyś tego nie wiedzieć, ale tak. Można powiedzieć, że znam ten świat. – Obrócił głowę w stronę głębi zalesionego wzniesienia, na którym byli. – Chociaż pewnie zdążyłeś zauważyć, że odciąłem się od niego – dodał i na jego twarzy znów zagościł lekki uśmiech.
Wypuścił powietrze i wolną dłonią potarł czoło. Potrzebował jeszcze chwili, żeby zastanowić się na swoją sytuacją i ocenić, jaki krok najlepiej wykonać. W którą stronę. Albo w czyją.
– Wspomniałeś, że musisz wyjechać – odezwał się po niespodziewanie długiej minucie ciszy. Mężczyzna potwierdził skinieniem, więc Xie Lian kontynuował: – Czy mógłbyś mi powiedzieć, co się stało albo – wbił w niego wzrok – co się dzieje?
Takiego pytanie Hua Cheng się nie spodziewał. Ale, z drugiej strony, dlaczego był zdziwiony? Nie miał przed sobą zwyczajnej osoby. Miał księcia. Osobę, w której żyłach płynęła szlachecka krew. Może jego królestwo nie istniało i nie wiadomo, co robił przez dwa stulecia, lecz to w niczym nie umniejszało jego inteligencji i spostrzegawczości.
– Moja przyjaciółka potrzebuje pomocy – zaczął Hua Cheng.
Góra Koya była miejscem, gdzie informacje ze świata dochodziły z opóźnieniem albo wcale. Tym bardziej nie mogła o niczym wiedzieć osoba pozbawiona wzroku i słuchu.
Hua Cheng wytłumaczył, co się dokładnie stało w Hamburgu oraz opowiedział o wydarzeniach, jakie miały miejsce w innych częściach świata, o atakach na silnych kultywatorów oraz licznych uprowadzeniach. Powiedział, gdzie się udaje i w jakim celu.
Xie Lian słuchał z uwagą, nie przerywając i w umyśle łącząc wiadomość, którą ściskał w dłoni z tym, co właśnie usłyszał. Jeśli dobrze zrozumiał, jakaś zorganizowana grupa polowała na osoby posiadające wiedzę lub umiejętności w manipulowaniu qi oraz mistrzów tego stulecia. O żadnym z nich nie słyszał, więc musieli być następcami, młodym pokoleniem, lecz całkowicie wtopionym w dzisiejszy czas i żyjącym jak zwykli ludzie. Ten fakt najbardziej go zdumiał. Światowy dyrygent, pracownik cyrku, kierowca na wyścigach samochodowych? Od kiedy mistrzowie świata kultywacji opuszczali swoje szczyty? Może nie interesował się tym od pół wieku albo i dłużej, a połowę tego czasu spędził w swojej własnej ciemni, ale nigdy nie pomyślałby, że świat aż tak się zmieni. Ludzie tak się zmienią.
Na ten fakt nagle się zaśmiał. On nie robił nic, wyczekując swojego końca, a oni po prostu żyli jak każdy zwyczajny człowiek. Dawniej było to nie do pomyślenia.
Świat naprawdę się zmienił.
Tylko ja pozostałem taki sam...
Nie miał nic do stracenia. Nie chciał być prowadzony jak owca na sznurku na rzeź, czyli słuchać wszystkiego, co doradzono mu i zasugerowano w wiadomości, ale zapragnął pomóc osobie, którą miał przed sobą. Obie te rzeczy w większości się pokrywały, więc już był pewny, że ich spotkanie nie mogło być przypadkiem.
Ale nie miało to dla niego większego znaczenia.
Obawiał się tylko, jak daleko sięgnie w przeszłość, by spróbować zrobić coś w teraźniejszości. Nadal nie otrząsnął się po wydarzeniach sprzed lat i to chyba nigdy się nie zmieni.
Spojrzał w niebo, na którego tle leciało małe stado ptaków. Zmierzały na wschód.
– Miałbyś coś przeciwko, San Lang, gdybym zaoferował ci moją pomoc i towarzystwo?
Młody mężczyzna, jeśli był zdziwiony, dobrze to ukrył. Jego ton nadal był lekki i swobodny.
– Oczywiście, że nie, Gege. Byłbym szczęśliwy, mając takiego sojusznika.
– Nie powinienem tu zostawać – oznajmił Xie Lian. – Po tym, co mi powiedziałeś, wiem to już na pewno. To samo napisała osoba, która wypuściła strzałę.
– Napisała, że powinieneś stąd odejść?
– En.
Hua Cheng spojrzał na ściskany kawałek papieru.
Czy to mogła być ta sama osoba, która mnie tu ściągnęła?
– A jeśli to pułapka, Gege?
– Tego nie wykluczam, lecz już ktoś wie, że na Koya-san żyje kultywator. I ma więcej informacji. Nie mogę narażać mnichów na niebezpieczeństwo.
– Uważasz, że to nie twój wróg – bardziej stwierdził niż zgadywał Hua Cheng.
– En. Strzała nie miała na celu zabić któregoś z nas, tylko przekazać informację.
– Stąd gwizdek zamiast grotu.
Skinął lekko głową.
– Tak samo nie zadawałby sobie trudu pisania wiadomości. Dodatkowo wie dokładnie, kim jestem.
– Nasłaliby na ciebie zabójców wcześniej, kiedy nie odzyskałeś jeszcze...
– Wszystkich zmysłów? – dokończył za niego i żartem uzupełnił: – I piątej klepki.
Reporter nie od razu zrozumiał, co mężczyzna ma na myśli, lecz w końcu parsknął i zapytał, unosząc jedną brew:
– Masz Gege na myśli, że kultywator nie powinien uczyć dzieci składania żurawi albo mieć w swojej apteczce plastrów z misiami koala?
– Lubię dzieci – przyznał, śmiejąc się jeszcze głośniej.
– Od razu widać, że zrobiłbyś dla nich wszystko.
– En.
Atmosfera stała się na powrót luźniejsza. Wiele pytań i niewiadomych nadal nad nimi wisiało, ale te najważniejsze zostały wyjaśnione. Poza jedną, która wciąż nie dawała Hua Chengowi spokoju.
Miał tego nie poruszać, czekając na inny moment, ale ten czy późniejszy może niewiele by zmieniły.
– Czy Gege odpowie mi na coś?
Spojrzenie orzechowych oczu było długie i przenikliwe, jakby chciał przewidzieć, o co może chodzić. Cóż, miał swoje podejrzenia, ale i tak przytaknął.
– Czy wszystko w porządku, Gege?
Xie Lian uniósł brwi, a jego kąciki ust uniosły się.
– En. O to chciałeś zapytać, San Lang?
– I jeszcze czy dobrze się czujesz.
– W tej chwili bardzo dobrze.
Czerwona yukata zatrzepotał na silniejszym wietrze, a jej obecny właściciel roześmiał się.
– Co za ulga – powiedział szczerze, co ich obu zaskoczyło, ale po chwili obaj poczuli, jak nerwowe napięcie lekko wzrasta. – Czy odcięcie zmysłów było formą tymczasowej pokuty?
W tym momencie Xie Lian poczuł nieprzyjemny dreszcz, lecz i tak nie przestał się uśmiechać, kiwając na boki głową.
– Pokuta – przemówił – nigdy nie powinna być taka łatwa. Ja nie jestem takim dobrym człowiekiem, za jakiego możesz mnie uważać. – Oczy Xie Liana nie odrywały się od mężczyzny, choć temat nie był dla niego łatwy. – Jesteś naprawdę spostrzegawczy i masz dużą wiedzę, że domyśliłeś się, iż mój stan był moim własnym wyborem, ale niestety, w tym jednym się pomyliłeś. To nie pokuta – zrobił dwusekundową pauzę – ale ucieczka. Nigdy nie byłem silną osobą i jak widać nawet po przeżyciu tak wielu lat, nie potrafię nauczyć się konfrontacji twarzą w twarz z moją przeszłością. Przykro mi, że cię rozczarowałem.
– Ucieczka Gege – zaczął – to nic wstydliwego. – Spuścił wzrok na dłonie Xie Liana, jakby przeszło mu przez myśl złapanie ich i uściśnięcie, ale jedynie podniósł na niego oczy i dokończył: – Ja zacząłem żyć dopiero jak uciekłem od czegoś, co mnie przerażało. Ktoś mi pomógł, ktoś kazał mi biec, ile sił i nie oglądać się za siebie. I zrobiłem to. Dlatego, kto wie, Gege, może tak samo i twoje się zaczęło, kiedy zdecydowałeś się na ten krok? Może przez ten czas, kiedy byłeś prawie całkowicie odcięty od świata, szykowałeś się na swój wielki powrót i zapomnienie o przeszłości. – Złapał go pod łokieć i ścisnął. – Z pewnością nie było ci łatwo i miałeś ku temu ważny powód, ale pomyśl, że to może być coś dobrego.
Zamiast oczekiwanych słów krytyki lub powierzchownego pocieszenia, Hua Cheng powiedział coś, czego mężczyzna się nie spodziewał.
– Wyglądasz tak młodo, a mówisz takie rzeczy, San Lang.
– Spokojnie, na pewno nie jestem starszy od ciebie. – To powiedziawszy, zabrał dłoń i oparł ją nonszalancko o biodro.
– Nie wiem, czy to miało być pocieszenie, czy uświadomienie mi, jak jestem już stary.
– To pierwsze. – Mrugnął mu i otworzył znów usta, mówiąc otwarcie: – Zastanawia mnie jeszcze coś.
Xie Lian cicho się zaśmiał, ale skinął głową.
– Śmiało, pytaj. Obiecałem być z tobą szczery, więc jeśli będę w stanie odpowiedzieć, to tak zrobię.
– Jeśli nie będziesz czuł się komfortowo, to zapomnij o tym, co powiem. Jestem czasami wścibskim człowiekiem.
– Może ciekawskim? – zapytał z delikatnym uśmiechem. – Każdy jest czegoś ciekawy. Spokojnie, zadaj swoje pytanie. Nie obrażę się na pewno.
– Twoja ucieczka, jak ją nazwałeś – spojrzał na mężczyznę – czy mogę wiedzieć, jakie warunki musiałeś spełnić, żeby do nas powrócić? Domyślam się, że użyłeś jakiejś specjalnej pieczęci, o której istnieniu taka młoda osoba jak ja – rzucił żartobliwie – nie ma nawet pojęcia. I coś musiało się stać, że tak nagle została zdjęta lub sam ją przełamałeś.
Mężczyzna w czerni westchnął głęboko, delikatnie pocierając między palcami czubek własnego nosa.
– Idealnie zgadłeś. Miałem pewien warunek... Ale to głupie... – odezwał się cicho.
– Nic takie nie jest. Bez obaw, możesz mi powiedzieć. Obiecuję, że nie będę się śmiał, a sam wiesz, że wiemy już o sobie całkiem sporo, bo nie każdy zdradza przy pierwszej rozmowie, że ma jakieś moce, może latać na mieczu, a wokół krąży energia qi.
– Ha, ha, tak, to prawda... Więc – kaszlnął z zakłopotaniem – znasz japońskie wierzenia dotyczące składania tysiąca żurawi origami?
– En.
– Podczas mojej podróży również ją usłyszałem. "Gdy masz jakieś życzenia, złóż tysiąc żurawi, a na pewno się spełni". Pomyślałem, że przez moją przeszłość to będzie za łatwe. Samo składanie żurawi takie będzie, więc postanowiłem zablokować swoje zmysły, prócz dotyku, i obiecałem sobie, że spróbuję uratować jeszcze tysiąc osób.
– Ale żurawie i tak tworzyłeś – zauważył. – I na pewno nie było ich tylko tysiąc.
– Tak. To... w pewnym sensie podziękowanie dla mnichów i mieszkańców miasteczka za ich pomoc.
– I przy okazji odwiedzały cię dzieci, które przychodziły na nauki.
– En.
Hua Cheng patrzył na mężczyznę i z niedowierzaniem kiwał głową.
– Lubisz sobie utrudniać zadania, co, Gege? – zapytał z uśmiechem. – Ale, poczekaj, czy to by znaczyło, że ja, spadając z tej skarpy...
– Tak, miałem uratować tysiąc osób, a ty akurat byłeś ostatni.
– Teraz wszystko jasne. – Poprawił rękawy szat i przesunął włosy na plecy. – I co potem? Co sobie zaplanowałeś po tak trudnym zadaniu uratowania tysiąca osób? – dopytywał zaciekawiony.
Xie Lian milczał.
Hua Cheng patrzył na jasnobrązowe oczy, w których nagle pojawił się ból.
– Nie miałem planów... – przyznał bardzo, bardzo cicho.
Bo powinieneś być ostatni.
*
Usiedli na ławce i tam kontynuowali rozmowę. Hua Cheng, widząc, że temat stał się niezręczny, szybko go zmienił. Miejsce, gdzie przebywali i zamieszkiwali górę buddyści, okazał się dobrym wyborem. Później obaj jednogłośnie stwierdzili, że nie powinni zwlekać i najlepiej jak najszybciej zająć się czekającym na nich zadaniem.
Zanim oddalili się od zbocza urwiska, szykując do wyjazdu, Xie Lian przyklęknął na ziemi i płasko ułożył na niej dokument tekstem do dołu. Jego dłoń luźno zawisła nad papierem, a biała szarfa wysunęła się i końcem dotknęła opuszek drugiego palca.
– Dziękuję, Ruoye – powiedział ciepłym głosem, jakby mówił do dziecka. Struny głosowe już go nie bolały i z każdym kolejnym słowem, mówiło mu się lżej. – A ciebie, San Lang, przepraszam. To on cię zranił. Pewnie chciałeś coś dotknąć... a Ruoye po prostu jest bardzo wyczulony na obcych i czasami reaguje zbyt impulsywne. Nie miej mu tego za złe.
Hua Cheng patrzył na tkaninę, którą nazywano "Ruoye", a ona zwrócona była na niego, jakby też patrzyła.
– Nic się nie stało. Ktoś powinien pilnować domu, kiedy jego pana nie ma na horyzoncie, prawda?
– Słyszałeś, Ruoye? San Lang ci wybaczył, ale nie atakuj go więcej.
Ruoye pomału wyleciał i delikatnie dotknął jednego z misiów koala na plastrze, po tym szybko wrócił do swojego pana.
– Chyba się dogadamy – stwierdził Hua Cheng i przeniósł wzrok na klęczącego mężczyznę. – Co robisz, Gege?
Xie Lian kończył kreślić skomplikowany ciąg znaków na czystej stronie, a potem odbił ślad palca na małej karteczce. Z pierwszej – oznaczonej odciskiem palca osoby, od której pochodził list – Xie Lian w kilka sekund złożył żurawia i to samo zrobił z drugą – mającą jego krwawy ślad.
Po tych czynnościach uniósł głowę na przyglądającego mu się z uwagą mężczyznę i odparł:
– Jeśli dobrze czytam między metaforycznymi wierszami i tym, co nie zostało jasno napisane, to ja i ten nieznajomy człowiek mamy podobną wiedzę. Nie wiem, czy umiejętności także, ale warto spróbować.
– Czy to nie za wielkie ryzyko?
– Ty zaufałeś mnie, a ja tobie. Tkwimy teraz w tym wspólnie. Jeśli ten ktoś nie spróbował nas zabić, kiedy miał do tego okazję, spróbujmy mu trochę zaufać.
– Wierzę w twoją intuicję.
– A ja w twoje szczęście. W końcu to ty odnalazłeś mnie na tym końcu świata.
Reporter nic nie dodał, nie chcąc tego sprostować. Znów zaczął się zastanawiać, czy osoba, która podrzuciła zdjęcie w jego domu i ta, która wystrzeliła do nich w Japonii, jest tym samym człowiekiem.
Xie Lian złożył dłonie ze sobą i cicho wypowiedział sekwencję kilkunastu słów. Zapisany krwią list uniósł się nad suchą trawą i zaczął spalać. Zanim się spopielił Hua Cheng usłyszał charakterystyczny szelest zgniatanego papieru, po nim czarne spalone okruchy opadły na dwa żurawie. Jeden z nich Xie Lian włożył od razu pod bandaż na lewym nadgarstku, drugi umieścił między ciasno ułożonymi szczebelkami ławki, która lata świetności także miała za sobą. Oby tylko nie tak bardzo jak nieszczęsna barierka.
Mężczyźni stanęli teraz naprzeciwko siebie i Xie Lian z błyszczącymi oczami oznajmił:
– Jestem gotowy, dziękuję, że zaczekałeś.
– Absolutnie nie masz za co dziękować – odparł. – To ja dziękuję, że chcesz nam pomóc. Proponuję, Gege, żebyśmy niedługo wyruszyli. – Uśmiechnął się, lecz jego oczy lekko się rozszerzyły. – Muszę tylko załatwić dla ciebie dokumenty, bo pewnie żadnych nie posiadasz.
– Dokumenty – powtórzył. – Dowód osobisty lub paszport? Nie posiadam. Wiem, że ludzie posługiwali się nimi zanim... odsunąłem się na ubocze, ale nigdy nie posiadałem nic takiego.
– Nic nie szkodzi, Gege. Powinienem zdążyć je załatwić, żeby do czasu odlotu już na nas czekały.
– Odlotu? Masz na myśli samolotem?
– Jak najbardziej. Od parunastu lat jest dość popularnym i dostępnym dla wszystkich środkiem transportu. Nie będziemy musieli tracić naszej energii na wyczerpujący bieg po oceanie lub korzystanie z mieczy.
Mężczyzna w czerni głęboko się zamyślił, pokiwał głową i poważne oznajmił:
– Nigdy nie lubiłem tej zmiennej pogody na otwartych wodach. I sztormów.
– W pełni się z tobą zgadzam. Samoloty, to całkiem fajna sprawa, na pewno będziesz zadowolony.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro