Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

11. Pożegnanie

Tego dnia ubrał czerwoną yukatę z szerokim pasem białego materiału wszytym w krańce rękawów. Zastanawiało go, skąd mnisi brali tak piękne stroje, jeśli sami cały czas chodzi w szafranowych lub szafranowo-czarnych. Przez te kilka dni pobytu na górze przyzwyczaił się do swobody ruchów, jaką dawały. Nic go nie krępowało, nie uciskało, a przecież od lat ubierał się "jak ludzie na zachodzie", czyli w spodnie, T-shirty, bluzy, koszule, swetry, skarpety i wiązane buty. Ta lekkość na ciele w połączeniu z otaczającą go ciszą przerywaną śpiewem ptaków, szumem wiatru i liści, wodą, która spływa po kamieniach do płytkich sadzawek, tworząc minimalistyczne wodospady, dawała mu dawno zapomniane poczucie komfortu. Jakby dotąd z trudem oddychał duszącym powietrzem, a teraz miał przed sobą bezkres przestworzy. Nawet towarzystwo mnichów i zmienna pogoda nie były uciążliwe. Jeśli ktoś zapytałby, gdzie chciałby spędzić wolny czas, z pewnością wskazałby Górę Koya.

Już żałował, że będzie musiał opuścić to miejsce.

Spakował się i uprzątnął pokój, gdzie spędził kilka ostatnich dni. Ubrania, w których miał opuścić Koya-san, ułożył na niewielkiej torbie podróżnej i wyszedł na palące słońce. Zmrużył oczy i przyłożył dłoń do czoła, chroniąc wzrok przed nagłą jasnością.

Idealny dzień na podróż – pomyślał, lecz zaraz się zreflektował: – Na spędzenie czasu z Gege.

Choć tak naprawdę on nie potrzebował ani pogody, ani też odpowiedniego nastroju, aby spotkać się z mężczyzną, o którym latami myślał. Chciał po prostu przy nim być.

Początkowo planował tylko go odszukać. Zobaczyć, może znaleźć sposobność do rozmowy, a jeśli się uda to podziękować lub odwdzięczyć się za dobro, które od niego otrzymał. Kiedy się spotkali, okazało się, że nie do końca wszystko przewidział. Począwszy od jego aktualnego stanu, a skończywszy na tym, że im dłużej przebywał w jego towarzystwie i poznawał, "chcę go tylko zobaczyć" przerodziło się w "chcę częściej przebywać w jego towarzystwie, patrzeć na łagodny uśmiech, a także dotykać". Nie spodziewał się, jak dobrze się czuł, mając go po prostu obok i jak łatwo było go polubić. Obudził nieznane mu wcześniej uczucie i teraz tym bardziej nie chciał go opuszczać.

Biały żuraw spoczywał jak zawsze na wysokości serca. Długim, czarnym włosom pozwolił, by swobodnie opadały na plecy i ramiona, od czasu do czasu rozwiewane przez wiatr. W dalszym ciągu były wilgotne po kąpieli, ale lubił, kiedy same wysychały, zwłaszcza w tak słoneczny dzień jak dziś, czesane przez ciepły wiatr. Początkowo chciał znów coś przynieść – drobny prezent, który można by potraktować jako "wkupne" lub podziękowanie za kolejną herbatę, ale przez poranną wiadomość nie miał czasu, by udać się do miasteczka u podnóża góry. I chciał również jak najszybciej zobaczyć się z Xie Lianem.

Idąc w stronę jego chaty, rozglądał się dookoła, próbując dostrzec coś, co mogłoby się nadawać na prezent. Drzewa już dawno przekwitły, więc nie miał co liczyć na gałązki ze zdobiącymi je kolorowymi płatkami, ale nadal wśród traw wyrastały dzikie polne kwiaty. Musiały sobie radzić w cieniu, które dawały wysokie drzewa, ale nie poddawały się, dodając gdzieniegdzie odrobinę koloru swoich pąków. Tu fioletu, tam błękitu, czerwieni, różu. Hua Cheng kroczył kamiennymi dróżkami i zastanawiał się, co pasowałoby do człowieka, o którym myślał.

Coś delikatnego jak on. Czystego jak jego serce, łagodnego i niewinnego.

W oddali na zielonym tle wilgotnej ściółki jego wzrok przykuł malutki kształt. Promień słońca jakoś przedarł się przez gęstwinę i opadł, powodując, że roślina połyskiwała niczym ukryty skarb, który pozwolił się odnaleźć. Zza pleców Hua Chenga pojawił się wiatr, przemykając między cienkimi pasmami jego włosów i sunąc ku roślinie. Liście na drzewach i krzewach poruszyły się, zaszumiały i ciepły promień padający z nieba znikł. Ale nie kwiat rosnący samotnie i w spokoju czekający na swój los.

Kroki mężczyzny zwolniły i skierowały się w tamto miejsce. Przystanął przed malutkim kwiatem o białych płatkach, ukucnął i wyciągnął dłoń w jego stronę.

– Jeśli cię tu zostawię, to nikt nie ujrzy, jaki jesteś piękny i niezwykły. – Dotknął delikatnie płatków i cienkiej, ale mocnej zielonej łodygi. – Ale, jeśli cię stąd zabiorę, twój żywot skończy się szybciej, niż zdążę wrócić.

W pewnym stopniu kwiat bardzo przypominał mu o osobie, która tyle czasu zaprzątała mu myśli. Na pewno nie chciał, by zniknęła z jego życia.

Podniósł się i wrócił na ścieżkę. Poprawił materiał, który miał na sobie, jeszcze raz zawiązał pas i udał się do celu swojej podróży.

Mam nadzieję, że Gege wybaczy mi dzisiejszy brak prezentu.

Z daleka widział, że okna są otwarte, a drzwi jak zawsze uchylone, zapraszając każdego, kto był w pobliżu. Uśmiechnął się, choć jego serce odrobinę przyspieszyło. Miał się dziś pożegnać. Nie wiedział tylko, jak to zrobić. Nie chciał stąd odchodzić.

Zdjął japonki przy najniższym schodku i wszedł na drewniany podest. Przekroczył próg i przystanął. Nikogo wewnątrz nie było. Rozejrzał się dookoła, przez chwilę nasłuchiwał, czy może właściciel jest w drugim pokoju, ale nic nie słyszał. Wiatr dostawał się przez okna i poruszał delikatnie jedną z białych kartek, które stały równo ułożone na stole. Obok znajdowała się biała wstążka i bambusowy koszyk. Wahał się tylko kilka sekund, zanim wszedł głębiej. Dopiero teraz zauważył, że nie ma imbryczka. Domyślał się, gdzie poszedł gospodarz. Postanowił poczekać tutaj.

Zajął swoje stałe miejsce i wziął głęboki oddech, żeby się uspokoić. Wmawiał sobie, że przecież tu wróci i nie będzie go tylko kilka dni. Przez ten czas nic się nie zmieni.

Ułożył dłonie na stole i splótł ze sobą palce. Z mnichami już rozmawiał o "pilnej" sprawie, która kazała mu wrócić do kraju. Mei Nianqing rozumiał go i życzył bezpiecznej podróży. Nadmienił, że pokój będzie czekał na niego wysprzątany i gotowy, kiedy tylko upora się ze swoimi sprawami i będzie chciał wrócić. Obiecał, że tak będzie, bo jeszcze nie dokończył artykułu. Tak naprawdę już był gotowy, ale wolał udawać, że ciągle miał wiele do zrobienia. Teoretycznie mógł tu przyjechać po prostu na wakacje, odpocząć od Europy, od wojen na świecie i dużych miast. Mógłby nie kłamać, bo znalazł Xie Liana. Mógłby, bo przecież dzieci widziały, że przychodzi do osoby, która nie mogła mu pomóc w pracy, dlaczego więc to robił? Bo Xie Lian zapraszał go na herbatę, a on nie chciał mu odmawiać? Głupia, dziecinna wymówka.

Nie miał pojęcia, co powinien odpowiedzieć, kiedy któregoś dnia Mei Nianqing zada mu takie pytanie.

Ciepły prąd powietrza wleciał z zewnątrz i gwałtowniej pochwycił jedną z kartek. Hua Cheng błyskawicznie uniósł się i przytrzymał ją palcami. Omiótł wzrokiem wnętrze, szukając czegoś ciężkiego, żeby postawić na szczycie stosu papieru, lecz nic nie było dostatecznie blisko. Zabrał dłoń i wtedy zauważył na bieli czerwony ślad.

Sufit pokrywały niemalowane deski, dlatego był pewny, że nic stamtąd nie kapało. Obrócił dłoń wnętrzem do góry i uniósł w zdziwieniu brwi. Na opuszku palca wskazującego gromadziła się ciemnoczerwona kropla krwi. Nie poczuł, kiedy to się stało. Przeniósł wzrok z powrotem na biały papier z odbitym śladem linii papilarnych i delikatnie zmarszczył czoło. Nie mógł zaciąć się zwykłą kartką papieru. Może i w normalnych okolicznościach nie otaczał się silną aurą, ale nadal jego skóra nie mogła być przerwana przez zwykłe ostrze, a co dopiero cienką krawędź czegoś tak nietrwałego.

Już zbliżał palec do ust, żeby nie zabrudzić niczego więcej, lecz jego nadgarstek uchwyciły szczupłe palce i zatrzymały przed samymi ustami. Spojrzał na dłoń i kawałek przegubu, gdzie zaczynał się bandaż, a potem wyżej – na kruczoczarną szatę i twarz człowieka, który stał tak blisko niego, że czuł zapach wiatru i słodkiej woni kwiatów.

Zanim Hua Cheng zdołał cokolwiek zrobić lub chociaż otworzyć usta, Xie Lian pociągnął go za sobą, prowadząc dookoła stołu. Otworzył jedną z szafek i zabrał małe pudełko. Wyciągnął z niego kawałek białego materiału, który od razu przyłożył do rany. Jego ruchy były szybkie i pewne, jakby wzrok działał poprawnie, a czarny kawałek materiału był transparentny.

Ponadto, jak mógł w jednej chwili pojawić się przed nim tak bezszelestnie niczym wiatr? Nie dało się na to nie zwrócić uwagi. I skąd mógł wiedzieć, że coś mu się stało? Czy jego zmysły były tak wyostrzenie, aby dostrzec ledwo zadrapanie?

Musisz chyba lubić dbać o innych, Gege, i być szczególnie wyczulony na ich krzywdę.

Rana wyglądała na niezbyt głęboką, ale materiał stopniowo nasiąkał czerwienią, która przebijała na drugą stronę. Xie Lian uśmiechnął się łagodnie i nakrył palec swoją dłonią.

– Gege... – zaczął mówić Hua Cheng, łapiąc się na tym, że przecież mężczyzna go nie usłyszy.

Spuścił głowę, patrząc na ich złączone dłonie i także się uśmiechnął.

Nie jestem małym dzieckiem, ale to miłe, że się o mnie martwisz. – Cicho westchnął.

Nie wymagało od niego dużo wysiłku, aby wyleczyć tak małe przecięcie, ale nie mógł narzekać na delikatny dotyk osoby, którą lubił, więc przyjął go z wdzięcznością.

Pozwolił na przemycie palca i owinięcie go plastrem. Hua Cheng mógłby przysiąc, że osoba, która go zakładała, nie miała pojęcia, iż na wierzchu opatrunku widnieją kolorowe misie koala, więc zapewne dostał je od mnichów, aby opatrywać dzieci, gdyby zraniły się podczas zabawy. Było to zabawne, dlatego starał się nie roześmiać głośno, bo jakby zaczął, nie mógłby łatwo skończyć.

Na chwilę jego obecne troski oraz sprawa, z jaką tu przyszedł, odeszły na drugi plan. Postanowił, że dopóki nie wypiją herbaty i nie "porozmawiają" choć przez kilka minut, zamierzał cieszyć się bliskością z mężczyzną, by móc z pamięci szczegółowo odtworzyć jego uśmiech. Żałował, że nie przyniósł swojego notatnika, bo mógłby go chociaż naszkicować.

Usiedli przy stole, kiedy woda w imbryczku się zagotowała. Gospodarz nasypał liście suszonej zielonej herbaty i położył na podstawce na stole. Czekając na przygotowanie wywaru, Hua Cheng nie spuszczał oczu z drugiego mężczyzny. W umyśle pędzlem malował kształt jego ciała, linie szyi, zarys nosa, szczęki, ust. Bezwiednie przejechał palcem po stole, próbując odwzorować górną wargę, dołek, dolną wargę. Zastanawiał się, jakiej mieszanki farb użyć, by odwzorować ich miękkość i ten delikatny róż. Jak słodkie powinny być w smaku...?

Z własnych myśli wyrwał go ruch ciała Xie Liana, gdy pochylił się i rozlał herbatę do kubków. Hua Cheng przełknął głośno, ciesząc się, że nikt nie może czytać mu w myślach.

Wziął swoją herbatę i trzykrotnie stuknął czubkami palców o stół. Xie Lian od razu odpowiedział podwójnym uderzeniem i obaj jak na komendę obrócili ku sobie uśmiechnięte twarze.

Jeszcze nie wyjechał, a już wiedział, że będzie mu tego brakowało.

Kilka minut później Xie Lian zainicjował "rozmowę", wyciągając nad stołem dłoń w kierunku swojego gościa, który ochoczo na to przystał, podając swoją.

"Dziękuję za odwiedziny" – zaczął Xie Lian.

"To ja dziękuję za zaproszenie" – napisał szybciej, niż planował.

Druga osoba przez dłuższą chwilę nic nie odpisywała, więc domyślił się, że jego pismo musiało być jeszcze bardziej niechlujne niż zazwyczaj. Niewiele osób potrafiło odczytać je z papieru, a co dopiero z dłoni.

Chciał przekazać informację jeszcze raz, ale Xie Lian odpisał:

"Cieszę się, kiedy mnie odwiedzasz".

Hua Cheng minimalnie się spiął. Musiał poinformować o swoim wyjeździe, ale w tej chwili jeszcze bardziej nie mógł się na to zdobyć. Gdzieś w głębi serca czuł, że mężczyzna siedzący przed nim także chce, aby został dłużej.

Zacisnął usta, przymierzając się do napisania o tym wprost, lecz w ostatniej chwili zmienił zdanie, kreśląc tym razem w miarę proste i lepiej czytelne znaki:

"Masz ochotę na spacer, Gege?"

Xie Lian uniósł głowę, jakby patrzył prosto w jego oczy i kiwnął głową na nieme "En".

*

Szli blisko siebie, od czasu do czasu ocierając się materiałem ubrań lub prowadząc jeden drugiego w jakąś stronę. Delikatnie dotykali odzianego ramienia osoby obok albo pisali krótkie wiadomości na swoich dłoniach.

Nie spotkali podczas wędrówki nikogo. Ani mnichów, ani turystów lub mieszkańców miasteczka. Było ciepło, choć nie upalnie, więc obaj spędzali czas przyjemnie, po prostu mając obok osobę, której towarzystwo lubili. Nie musieli rozmawiać ani poświęcać sobie całą uwagę.

Czas, który teraz ze sobą dzielili, wydawał się idealny i obaj nie chcieliby go zmienić na nic innego.

Hua Cheng nigdy wcześniej nie był w tej części Koya-san. Spacerowali bez celu, mijając gęste zagajniki i kilka pomniejszych świątyń. Minuty wydawały się zbyt krótkie, by reporter w pełni mógł nacieszyć się bliskością, dlatego coraz częściej łapał się na ukradkowych spojrzeniach w bok lub niekontrolowanym przełykaniu.

Nie chciał wyjeżdżać i z każdą chwilą coraz dotkliwiej uświadamiał sobie, że najchętniej zostałby na tej górze i nigdy jej nie opuszczał.

Zatrzymali się, gdy ich ścieżka zakończyła się prawie pionowym urwiskiem i nagimi skałami kilkaset metrów poniżej. Postawiono tu ławkę, a przy zdradliwej krawędzi stromizny drewniany płot.

Widok z tego miejsca zapierał dech w piersi. Zielone zbocza pobliskich gór, wyższych pagórków oraz zalesionych dolin w niczym nie przypominały Japonii jako czołowej potęgi gospodarczej na świecie. W kraju niewielkim, a zajmującym dziesiąte miejsce z liczbą mieszkańców nikt nie spodziewałby się tak rozległych obszarów dzikiej natury.

Koya-san składała się z kilku szczytów, a obecnie znajdowali się na najwyższym z nich. Ze swojego miejsca mogli zobaczyć sąsiednie tereny, gdzie pomiędzy drzewami wystawały czerwone dachy budynków lub kawałki kamiennych bram. Jednak wszystko było w sporej odległości od nich, a bezpośrednio przed sobą mieli po prostu piękny, tętniący mocną zielenią teren, który kontrastował z letnim błękitnym niebem.

Xie Lian nie mógł tego zobaczyć, ale Hua Cheng był pewny, że może wyczuć ruch powietrza i wiatru, który toczył się po kamiennym zboczu we wszystkie strony, wspinał się w górę i dolatywał też do nich. Wypełniała to miejsce energia roślin, ogromna przestrzeń wolna od przesytu cywilizacji i chaosu, która uspokajała serce i krążącą w żyłach krew.

Jedną dłonią Hua Cheng oparł się o stare, naznaczone czasem drewno płotu i zamknął oczy, wciągając głęboko do płuc czyste, odświeżające powietrze. Spojrzał w bok. Xie Lian stał kilka metrów od niego. Wydawał się rozluźniony i zadowolony, że tu jest.

Może także nigdy nie przebywał w tej okolicy?

Ludzie niewidomi zazwyczaj nie oddalają się sami od miejsc, w których żyją. W przeciwnym razie mogliby łatwo się zgubić.

Ale Xie Lian nie był zwykłym człowiekiem.

Hua Cheng zastanawiał się, jak żył przed znalezieniem się na Koya-san i jak dokładnie wyglądała jego codzienność tu. Czy odnalazł spokój, czy był szczęśliwy, czy takiego właśnie życia pragnął?

Nawet widząc go teraz, miał przeczucie, że nie.

Mimo to reporter patrzył na spokojne oblicze towarzysza przechadzki i nie potrafił się nie uśmiechnąć. Ostatnio zdarzało mu się to często. Ile by dał, by się to nie zmieniło.

Oparł się plecami o barierkę, czując powiew ciepłego wiatru, który dolatywał do jego karku. Nie potrafił oderwać wzroku od Xie Liana i najchętniej w ogóle by tego nie robił, lecz jego czas wyjazdu zbliżał się, a on miał przed sobą ważne zadanie.

Pożegnać się.

Nikt za niego tego nie zrobi.

Wziął głęboki wdech i wypuścił powietrze, garbiąc się lekko i spuszczając głowę w dół. Nie chciał, ale nie mógł tego odwlekać w nieskończoność.

Wyprostował się i usłyszał głuchy trzask dobiegający zza pleców. Jego mózg nie zdążył nawet przyswoić sobie prawdy, gdy ciało wychyliło się mocno w tył i wraz ze spróchniałymi szczątkami starej drewnianej barierki zaczęło bezwładnie spadać w dół.

Zobaczył pnie, zielone korony drzew, niebo i jedną niewielką chmurę powoli sunącą po błękicie, a nawet kilka przelatujących ptaków, kiedy dotarło do niego, co się dzieje. Wiedział, że ma mało czasu na reakcję.

Zamiast nadal się spinać, rozluźnił mięśnie, zbierając w nich energię, by wbić palce w kamienną ścianę i nie polecić kilkaset metrów niżej, zatrzymując się dopiero na twardej skale.

Bardzo rzadko używał swoich mocy wśród ludzi, ale tym razem nie miał wyjścia.

A raczej nie miałby go, gdyby w tym samym momencie nie poczuł mocnego chwytu na przedramieniu i szarpnięcia. Zawisł na jednej ręce nogami w dół. Nad sobą usłyszał ciche sapnięcie.

Złamanie desek nie zaskoczyło reportera tak bardzo jak ten odgłos. Oszołomiony nawet bardziej niż swoim niedoszłym wypadkiem uniósł twarz. Zobaczył ponad sobą Xie Liana, którego połowa ciała wychyla się ponad krawędź urwiska.

Wyraźnie widział, jak mężczyzna przełyka i otwiera usta, z których po długiej chwili wydobyły się ledwo słyszalne, zachrypnięte słowa:

– Nie puszczaj mnie, San Lang.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro