Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1. Jedna fotografia

Słowo remedium oznacza lekarstwo lub sposób, aby zaradzić niekorzystnej dla nas sytuacji. Często remedium to po prostu znalezienie dobrego rozwiązania, jak na przykład sposobu na bezsenność lub sprawienie, by w życiu pozbawionym szczęścia, znaleźć kogoś lub coś, co nam je da.

Jeśli na to pierwsze jest wiele metod lub zaleceń, począwszy od picia ciepłego mleka przed udaniem się do łóżka, aktywności fizycznej, która by nas zmęczyła, pozwalając szybko zasnąć, liczenia "baranów", a skończywszy na specjalnych nasennych tabletkach, tak to drugie nie jest już takie proste.

A może remedium na nieszczęścia takie jak: zmartwienie, cierpienie lub wszelki smutek pojawia się, kiedy najmniej się tego spodziewamy i musimy tylko wyciągnąć ku temu dłoń?

Czasami wystarczy zaufać naszemu sercu i zdać się na los.

* * * * * * *

Elbphilharmonie, czyli największa filharmonia na świecie, po trwającej siedem lat przebudowie, stała się ogromnym, przeszklonym symbolem Hamburga. Budynek nad Łabą przyciągał wielbicieli muzyki poważnej oraz rzesze turystów z całego świata. Podczas koncertów na głównej sali mogącej pomieścić ponad dwutysięczną widownię, w fotelach zasiadali nie tylko Niemcy, ale także Francuzi, Belgowie, Szwajcarzy, Polacy, Austriacy oraz ludzie z innych zakątków globu.

Tego lipcowego dnia, gdy lato trwało w pełni, a suchy, gorący front przesuwał się nad Europą w stronę Rosji, przygotowano główną scenę na koncert. Nie byle jaki, lecz jedyny w swoim rodzaju. Najbardziej znana orkiestra we wschodniej części kuli ziemskiej miała wykonać ponad pięciogodzinną kompozycję znanych światowych kompozytorów: Bacha, Beethovena, Mozarta i Straussa.

Tak długi seans był bardzo męczący nie tylko dla samej orkiestry, ale także dla dyrygenta. Człowiek, na którym spoczywał obowiązek pokierowania stuosobową grupą muzyków, pilnując każdego pojedynczego tonu, miał nadzwyczaj trudne i pracochłonne zadanie. Wymagało to od niego ogromnej wiedzy muzycznej, wyczulonego słuchu i najwyższego skupienia. Jeśli podczas takiego wydarzenia Maestro nie byłby w pełni sił, to nikt nie poprowadziłby artystów ku wiecznej chwale, ponieważ nikt nie zdołałby go zastąpić.

Wszystko musiało być idealne: od mężczyzny, który podjął się tego zadania i spodziewano się najlepszych rezultatów, po jego najznamienitszych muzyków, a także odpowiednio wysoką jakość instrumentów, miejsce występu, nawet temperaturę powietrza: zbyt wysoka szybko pozbawiłaby sił muzyków, a publiczność, zamiast radości, czułaby jedyne narastające z każdą chwilą zmęczenie.

Hamburska filharmonia najlepiej nadawała się do wykonania w niej tak mistrzowskiego koncertu.

Nikt nie wątpił, że będzie perfekcyjne. Żaden organizator i żaden z tysięcy widzów, którzy w tej chwili zajmowali swoje miejsca. Z zaciekawieniem przeglądali broszury informujące o harmonogramie kulturalnego wydarzenia i krótko przedstawiały najsławniejszych muzyków z jeszcze sławniejszym dyrygentem na okładce.

Widownia liczyła na cudowne przedstawienie, które pozwoli im się zrelaksować i w pełni oddać donośniej, przeszywającej i porywającej nawet zatwardziałe serca muzyce klasycznej. Uśmiechali się do siebie, witając wzajemnie i debatując, którego kompozytora lubią najbardziej lub który utwór, etiudę, sonatę, opus chcą usłyszeć.

Nie tylko muzyczni koneserzy i krytycy byli tu obecni, ale także zwykli ludzie, którzy oszczędzali pieniądze, by być częścią wydarzenia na skalę światową – niezwykłego, niezapomnianego spektaklu, który wypełni duszę harmonijnym spokojem i da porządny zastrzyk energii, gdyż tylko zagrana z głębi serca muzyka dociera do wnętrza ciała, a podobno i nawet duszy.

Tu zapowiadało się na prawdziwą ucztę dla zmysłów.

*

W tym samym czasie za kulisami nikomu nie było nawet blisko do radości, a tym bardziej "muzycznemu pozytywnemu uniesieniu".

– Gdzie Maestro?! – krzyczał ktoś w tłumie artystów, którzy mieli za kwadrans wyjść na scenę. – Ktoś go widział?!

– Nie przyjechał z nami.

– Z nami także.

– Dziś go nie widzieliśmy.

Odpowiadali ludzie.

– A w hotelu?! Ktoś go widział w hotelu?

Przez chwilę panowała cisza, przecinana tylko szelestem czarnych garniturów, fraków i sztywnych, śnieżnobiałych koszul.

– Wczoraj – odezwała się jedna osoba – widziałem, że gdzieś wychodził.

– Szlag! – wydarł się ten sam mężczyzna, który zadał pytanie. – Bez niego nie możemy wystąpić!

– Jak może brakować najważniejszej osoby?! Kurwa mać! – krzyczał mężczyzna odpowiedzialny za stylizację występujących.

Setka muzyków też rozmawiała między sobą, wymieniając się szczątkami informacji, ale tak naprawdę nikt nie mógł nic powiedzieć, gdyż poszukiwany mężczyzna zniknął jak kamfora. Ustalono tylko tyle, że wczoraj przyleciał ze wszystkimi samolotem z Rzymu. Zameldował się w tym samym hotelu co oni i po szóstej po południu ostatni raz go widziano. Od prawie doby nie dał znaku życia.

– Dlaczego nikt nie zainteresował się jego zniknięciem wcześniej?! – krzyknął tym razem wiceprezes Hamburskiego Stowarzyszenia Miłośników Kultury i Oświaty.

Artyści tylko spuścili wzrok, bowiem nikt NIE ŚMIAŁBY zapytać Maestro wprost, gdzie idzie lub kiedy wróci. Był geniuszem, lecz czasami trochę nieobliczalnym, a na swoim niemal idealnym wizerunku miał jedną rysę, niewielką wadę, o której wiedziały osoby, które pracowały z nim na co dzień. Jednakże to nie coś, o czym można było głośno mówić. I mimo tego "niezbyt zdrowego nawyku" zawsze pojawiał się na czas.

Czasami po prostu w ostatnim momencie...

Tak jak teraz.

Nagle pomieszczenie z orkiestrą nerwowo wyczekującą swojego mentora wypełniło się hukiem uderzających o ścianę drzwi i wszyscy jak jeden mąż obrócili głowy w tamtą stronę.

Czarne, długie włosy sięgające niemal jego ud, czarny frak, wypolerowane skórzane buty, a w prawej dłoni batuta, a raczej pół batuty, gdyż drugą część mężczyzna o młodej, ostrej jak brzytwa twarzy trzymał między zębami jak papieros. Choć przed sekundą panował tu rozgardiasz i głośne rozmowy, teraz w ciszy można było usłyszeć tykanie zegara na ścianie.

Maestro zrobił pierwszy krok i drugi, jakby deptał ciszę i miał ku temu wszelkie prawo. Nikt nie miał nic przeciwko, a raczej każdy bałby się mu tego zabronić. Lecz choć jego wygląd był idealny, chód i to, co zostało z narzędzia pracy, już takie nie było. Lawirował między członkami orkiestry jak pijak wracający po całonocnej libacji alkoholowej całą szerokością ulicy. I tak właśnie było. Głowa całego dzisiejszego wydarzenia zamiast mózgu miała w tej chwili wysokoprocentową papkę.

– Czy on, kurwa, oszalał?! – znów krzyknął jeden z organizatorów. – Sheisse! – zaklął w rodzinnym języku.

– Szszszsz... – Krzyczącego zaczął uciszać ktoś z tłumu.

Osoba ta przepychała się między swoimi kolegami i koleżankami, po czym dopadła ledwo idącego mężczyznę. Młody człowiek złapał pijanego za poły marynarki i zatrzymał w miejscu. Dotąd rozbiegane, nieprzytomne oczy zawiesiły się na twarzy członka orkiestry – niższego, o pięknych, lśniących, czekoladowych włosach – lekko przydługich i często w charakterystycznym beztroskim nieładzie, lecz w tej chwili idealnie ułożonych oraz oczach zielonych jak świeża trawa po deszczu. Patrzyło się na nie i dziwiło, że to nie szkła kontaktowe, tylko prawdziwe tęczówki. W tym momencie błyszczały jak jego uśmiech i pozytywna energia, którą zarażał wszystkich wkoło.

– Hej...! – zaczął ktoś za nim, ale młodzieniec o szmaragdowych oczach tylko obrócił głowę, marszcząc brwi i pokiwał głową, aby się uciszył.

Ponownie powrócił wzrokiem do koncertmistrza, którego znał większą część swojego życia, po czym powiedział głośno i wyraźnie:

– Maestro. – Zrobił pauzę, czekając na reakcję. Krótkie kiwnięcie głową mu wystarczyło, by kontynuował: – Jesteś idealnie na czas – pochwalił go nadal z uśmiechem. – Czekaliśmy tylko na ciebie, serce i duszę dzisiejszego wieczoru oraz jedyną osobę, bez której ta chwalebna chwila nigdy by nie nadeszła.

Mężczyzna stojący przed nim i górujący o kilka centymetrów wziął głęboki wdech i wypuścił powietrze przez nos. Natychmiast uniósł się zapach drogiego, mocnego alkoholu, jakby wypił ostatnią porcję, zanim tu wszedł. Duża dłoń zacisnęła się, rozprostowała i wylądowała na miękkich brązowych włosach, które potargała w roztargnieniu.

Wziął jeszcze jeden oddech, wyprostował dotąd zgarbione, wiotkie od upojenia alkoholowego ciało i z głową podniesioną dumnie w górę minął młodego człowieka.

– Maestro – zatrzymał jeszcze dyrygenta – twoja batuta się zepsuła, pozwól, bym dał ci nową.

Dopiero teraz dotarło do niego, że w dłoni ma tylko szczątki poprzedniej, a w ustach smak rozgryzionego, mokrego bambusa. Wyciągnął go i oddał dwie części na ręce pierwszej stojącej obok osoby, po czym wyciągnął dłoń za siebie, czekając na kolejną.

Kiedy ją otrzymał, obrócił się i powiedział chłodnym, mocnym głosem, który był dobrze słyszalny nawet przez najdalej stojących muzyków:

– Panowie i panie, za pięć minut wychodzimy. Przygotujcie się.

Wszyscy odetchnęli z ulgą, słysząc ten pewny ton.

– Shi Qingxuan – spojrzał na osobę, która jako jedyna w każdym, nawet najbardziej krytycznym lub beznadziejnym momencie potrafiła do niego dotrzeć – twoje "D" było ostatnio za słabe. Dziś masz solówkę. Nie zepsuj jej.

– Tak jest, Maestro! – krzyknął rozpromieniony. – Dziś dam z siebie wszystko, więc proszę się o mnie nie martwić!

Mężczyzna nic już nie powiedział, choć pozostali członkowie orkiestry wiedzieli, że nie martwił się, tylko upominał. Podszedł do organizatora, który najbardziej panikował i odbył z nim krótką rozmowę. Krótką, gdyż zimny, beznamiętny wzrok i złote oczy niosły za sobą niemą przestrogę, że jeśli nie powstrzyma emocji, to może się pożegnać z występami i współpracą z tym człowiekiem w przyszłości.

Albowiem przed sobą nie miał byle kogo. Nie chodził po ziemi lepszy od niego dyrygent, którego czułość słuchu krytycy porównywali do dużych drapieżnych kotów lub delfinów. Bezbłędny, niemalże absolutny. Wychwytywał każdy, nawet najmniejszy fałsz, a grać potrafił na każdym instrumencie, będącym w jego orkiestrze. Gdyby go sklonować, sam stworzyłby najlepszą muzyczną grupę na świecie, która nie miałaby sobie równych. Nawet obecnie posiadał bardzo uzdolnionych ludzi i jeśli ktoś potrafił wytrzymać jego katorżnicze próby, mógł teraz wyjść na scenę i szczycić się, że gra w orkiestrze "Czarne Wody" pod batutą Maestro He Xuana. Samo nazwisko dawało przepustkę do każdej orkiestry, o ile oczywiście ktoś chciałby go opuścić. Mało było takich, bo z nikim innym nie doszliby na sam szczyt.

Jak każdy człowiek miał swoje małe wady, ale jedna zaleta umniejszała je wszystkie do rangi "niemal nieważnych" – był geniuszem i z każdego muzyka potrafił zrobić brylant. Tak jak z jego najlepszego skrzypka – Shi Qingxuana, o którego biły się orkiestry na całym świecie. On nic sobie nie robił z większej gaży lub lepszych warunków zatrudnienia. Od początku był w Czarnych Wodach i poprzysiągł sobie pozostanie w nich do końca swojej kariery.

Dziś miał bardzo ważne zadanie – był pierwszymi skrzypcami w części koncertu skrzypcowego D-dur Opus 61 Ludwiga van Beethovena. Dzięki temu przywilejowi mógł stać w samym centrum sceny zaraz obok wielkiego He Xuana. To największy zaszczyt, jakiego doświadczy w życiu, do tego w największej filharmonii na świecie. Nie mógł być bardziej szczęśliwy.

Pięć minut po pojawieniu się dyrygenta orkiestra wyszła na scenę. Jej centralne położenie pozwalało muzyce roznosić się po czterech poziomach siedzeń dla widowni. Wszystkie miejsca już zostały zajęte, a kolejka chętnych nadal ciągnęła się przed wejściem w nadziei, że może jeszcze pozwolą im wejść albo ktoś zrezygnuje w trakcie. Nie łudzili się, że tak będzie, ale nic innego już im nie pozostało.

Równo z wybiciem godziny osiemnastej najznamienitsi światowi muzycy rozpoczęli koncert. Pierwszym utworem była symfonia Bacha G-moll KV 550. Zaczęli spokojnie, delikatnie, z każdą sekundą zwiększając natężenie. Widownia słuchała w skupieniu, obserwując płynne ruchy dłoni dyrygenta i jego nową białą batutę. Smyczki, instrumenty dęte, blaszane i drewniane, bębny – dźwięki łączyły się ze sobą, rozchodziły, nakładały, tworząc idealną kompozycję, którą prowadził Maestro. Wstęp był przepiękny, a zaraz po nim rozpoczął się trzyczęściowy opus 61 D-dur na skrzypce.

Shi Qingxuan stanął przy dyrygencie, który na scenie ani przez chwilę nie zdradził się z tym, jak bardzo jest pijany. Młody muzyk o przeszywającym szmaragdowym wzroku czekał na swoje wejście.

Wśród skrzypiec i altówek rozbrzmiała w końcu jego część. Była grana z pasją, która przyćmiewała inne instrumenty, roznosząc się po sali i wywołując błogą radość na większości twarzach. Skrzypek także się uśmiechał, choć nie spuszczał wzroku z białej batuty i dłoni swojego mistrza. Smyczek podrygiwał, sunąc gładko po strunach, jakby pływał, a po chwili unosił się na wietrze jak ptak. Razem z nim pozostałe brzmienia zmieniły się w spójny strumień ciepłego powietrza, który unosił się ku górze, coraz wyżej i wyżej ku szklanym szybom, za którymi było już tylko żółto-pomarańczowe niebo od zbliżającego się zachodu słońca.

Wtem ręka He Xuana drgnęła. Nigdy wcześniej mu się to nie zdarzyło. Batuta zatrzymała się w miejscu w długiej, niemal niekończącej się sekundzie pełnej zdziwienia całej orkiestry, lecz najbardziej osoby, która stała najbliżej niego. Shi Qingxuan zwolnił grę i już otwierał usta, by poruszyć nimi w niemym "co się stało, Maestro?", gdy stracił oddech uderzony w pierś, a potem coś runęło na niego, przygniatając do drewnianego podestu. Ćwierć sekundy później z różnych miejsc na sali rozbłysło jasne światło. Pierwszy wybuch, a po nim następująca po sobie seria grzmotów i gorąc eksplozji kończący się zatrzęsieniem ścian.

Shi Qingxuan niczego nie widział i nie czuł, przygnieciony czymś ciężkim, a po chwili stracił przytomność. Sufit największej filharmonii świata pękł i cała konstrukcja zaczęła zawalać się w samo centrum budynku ze sceną i najważniejszymi ludźmi ze świata muzyki włącznie.

Tak doszło do katastrofy, która boleśnie dotknęła cały artystyczny świat.

* * *

W tym samym czasie kilkaset kilometrów na zachód od Hamburga wysoki mężczyzna o długich czarnych włosach związanych w niedbałą kitkę właśnie wrócił do swojego mieszkania. Na sobie miał szare garniturowe spodnie i białą koszulę na guziki, która pomięła się na plecach od długiego siedzenia w samochodzie. W swojej pracy rzadko ubierał się zgodnie z dress code, bo prawie zawsze był w terenie, a tam nie liczyła się elegancja lub savoir vivre, a spostrzegawczość, wykorzystywanie zdobytych informacji, umiejętność przetrwania i poprowadzenia rozmów tak, aby pozostać przy życiu. Te akurat ubrania pożyczył mu znajomy.

Kiedy został powiadomiony, że musi pojawić się na oficjalnym przekazaniu zdobytych ważnych informacji odpowiednim instytucjom utrzymującym porządek na świecie, przyleciał natychmiast. Miał tylko czas, aby się przebrać, a kolejne godziny spędził na przesłuchaniu. Potem, nie rozmawiając już z nikim, wsiadł do samochodu i pojechał prosto do domu. Odpocząć.

A przynajmniej taki miał zamiar, dopóki nie stanął przy łóżku w swojej sypialni i nie spojrzał na największą ścianę. Kiedy się tu wprowadził przerobił ją na ogromną tablicę korkową, do której przypinał interesujące go wycinki z gazet, szkice, zdjęcia i kilka odręcznie zapisanych notatek. Przez lata uzbierała się pokaźna kolekcja.

Ale przyczepiona pośrodku ściany pinezką fotografia od razu przykuła jego wzrok. Nie znał jej. Nie on ją zrobił i nie on ją tutaj umieścił, a kiedy poprzednio opuszczał dom, na pewno jej tu nie było. Mieszkał samotnie i poza nim nikt nie miał klucza do zamka w drzwiach. Dziś mechanizm pracował normalnie, żadne okna nie były otwarte, a pod jego nieobecność zamontowany tam alarm nie został uruchomiony.

Kto i jak się tu dostał?

Kiedy próbował znaleźć logiczne wytłumaczenie, zrobił dwa kroki w przód i zatrzymał się. Zamarł, otwierając tylko usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku. W tym momencie nie było już ważne, czy ktoś wkradł się pod jego nieobecność, czy coś mu zginęło lub czai się na niego w przylegającej do sypialni łazience, a może chowa się pod łóżkiem.

Nic nie było ważne, poza osobą, która widniała na fotografii.

Nie będąc pewnym, czy wzrok go nie oszukuje, podszedł jeszcze bliżej i dotknął kolorowego, gładkiego papieru. Niepewnie przesunął palcem po sylwetce znanego mu mężczyzny. Po jego policzkach, nosie i już prawie dotykał ust, gdy niespodziewanie pokój wypełnił dźwięk muzyki. Właściciel mieszkania rozpoznał dzwonek własnego telefonu, sięgnął do kieszeni i odebrał połączenie.

Przez chwilę słuchał potoku słów, które wydobywały się z głośnika.

– Rozumiem, już tam jadę – odpowiedział, zakańczając chwilę później rozmowę. Wcisnął czerwone kółeczko na wyświetlaczu i włożył telefon z powrotem do kieszeni. Ciągle wpatrywał się w osobę na fotografii, nie mogąc uwierzyć, że to naprawdę ona.

Czuł jednocześnie ulgę i niepokój. Serce mu biło, jakby właśnie przed oczami miał skarb, o którym marzył od lat, o którym myślał niemal każdego dnia i wypatrywał w najróżniejszych zakątkach świata.

– Nareszcie – szepnął. – W końcu cię odnalazłem.

W tej samej sekundzie, kiedy te kilka słów opuściło jego gardło, przez całe ciało przebiegł dreszcz.

Bo coś zrozumiał.

Kto mógł zostawić to zdjęcie, jeśli nigdy z nikim nie podzielił się informacjami o swojej przeszłości?

Kto wiedział o nim i o drugim mężczyźnie?

A co najważniejsze:

Kto mógł ich ze sobą powiązać, jeśli widzieli się tylko raz, a wszyscy, którzy mogli ich wtedy zobaczyć, byli martwi?

Oderwał pinezkę i obrócił fotografię. Z tyłu biel papieru fotograficznego pokrywał ciąg równo zapisanych liczb.

Widocznie nie wszyscy.

* * * * * * *

Witam serdecznie,

Rozpoczynając kolejną podróż z Hualianami (i jak zauważyliście, nie tylko z nimi xD), chciałbym napisać kilka słów wyjaśnienia. Niniejszy FF jest odmienny od innych moich prac. Akcja dzieje się w różnych zakątkach świata, bohaterowie stykają się z wieloma kulturami i chciałabym od razu uprzedzić, iż nie wszystko jest takie jak w rzeczywistości. W końcu jest to FanFiction, więc fikcji występuje tu całkiem sporo, dlatego proszę, nie sugerujcie się niektórymi zachowaniami lub słowami, a tym bardziej naturą wiary. Oczywiście te najważniejsze kwestie starałam się zachować, lecz szczegóły to wyłącznie moja własna interpretacja.
(◠‿・)—☆

Asimarek

PS: Informuję także, że w przeciwieństwie do wiosennych Hualianów ta historia jest o wiele dłuższa i spokojniejsza... "Spokojniejsza" to jest dobre słowo, choć tylko do czasu. Potem nabiera tempa, lecz wraz z nim pojawia się coraz więcej pytań, niewiadomych i ciężko przewidzieć, jaki będzie koniec i jakie tajemnice mają nasi bohaterowie. 

Pewne jest tylko jedno – Remedium może mieć różne formy i nie ma uniwersalnego na każdy problem, lecz na pewno istnieje. 

A przynajmniej ja w to wierzę
<( ̄︶ ̄)>

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro