Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Prolog

Strome, przypominające szczerbate zęby schody prowadziły w dół zbocza. Wystawione na zgubne działanie sił atmosferycznych stały się integralną częścią wzniesienia, niezauważalną ścieżką, stanowiącą sekretne wyjście z warowni. Opadające od szczytu wzgórza pagórki otaczały niczym bezpieczne ramiona matki natury Zatokę Nefreu, zwaną również Szczęką Rekina, utrudniając wrogiej flocie atak na położone u wybrzeża miasto. Widoczne pomiędzy śliskimi stopniami morze z ogłuszającym hukiem rozbijało się o naszpikowane ostrymi skałami nabrzeże i wściekle pluło pianą w stronę przemieszczających się wąskim przesmykiem osób, jakby sfrustrowane, że nie mogło ich dosięgnąć.

Słone krople osiadały na pobladłej z przerażania twarzy Frahna Vichaede. Nie była to wcale morska woda, kotłująca się dobre kilkadziesiąt jardów pod nimi, ale spowodowany stresem pot. Spływał mu po skroniach i nieznośnie szczypał w oczy, lecz mężczyzna nie miał możliwości ich otrzeć. Zmówiony z Morzem Nefrejskim, zawiewający z południa wiatr bezlitośnie szarpał płaszczem namiestnika i strącał go ku krawędzi przepaści, w którą ten starał się nie spoglądać. Na samą myśl spadku pętla strachu zaciskała się wokół jego szyi, unieruchamiając mężczyznę w miejscu. Wtedy rozpaczliwie trzymał się wkutego w ścianę łańcucha i ostrożnie kładł stopy na wytartym od notorycznego użytkowania podłożu, aż odzyskał kontrolę nad sparaliżowanym organizmem i mógł względnie spokojnie ruszyć dalej.

Kto normalny tędy chodził? Kto wybierał szybki i prosty przepis na śmierć zamiast dłuższej i bezpieczniejszej okrężnej drogi?

Wargi Frahna Vichaede wygięły się w żałosnej imitacji uśmiechu. Dlaczego dał się na to namówić? Wbił rozsierdzony wzrok w otwierającego ich samobójczy kondukt mężczyznę. Ragien Grethmer, admirał floty, lord Milczącej Przystani w Taaliht, poruszał się ze zgubną pewnością nieustraszonego młodzika, pomimo że miniony rok pożegnał szumną uroczystością, upamiętniającą jego siedemdziesiąty czwarty rok życia.

Zażywna tusza, krótkie nóżki i przyzwyczajony do bezczynnych wieczorów organizm stanowiły dla niego tylko kolejny nieistotny mankament szaleńczej przechadzki, a jego jedynym wrogiem był uciskający go w pasie rzemień, opinający opasłe brzuszysko. Grethmer w jednej ręce trzymał oświetlający im drogę lampion, a drugą — ku zgrozie królewskiego namiestnika — czule wodził po pionowej skalnej ścianie lub odgarniał z lica rzucone złośliwymi wyrokami wiatru włosy.

Vichaede na każdy wykonywany nader często podobny gest Grethmera mimowiednie wstrzymywał oddech i z podchodzącym do przełyku sercem obserwował tańczącego na granicy życia ze śmiercią mężczyznę. Czy on kompletnie oszalał? Wystarczył jeden podstępnie położony złośliwością losu kamyk, by admirał floty z durnym uśmieszkiem runął w kipiącą otchłań, gdzie na spotkanie wyszliby mu jego bliscy pobratymcy — bałwany. Wielu przybywających z południa na dwór w Duranth możnowładców powiadało, że lord Milczącej Przystani od uporczywego zamknięcia w zamku w towarzystwie swojej młodziutkiej żony i jej kuzynek niemożebnie zdziecinniał. Vichaede miał przed sobą niezbity na to dowód.

— Bez obaw, lordzie namiestniku! — zawołał beztrosko Grethmer, gdy przekraczali wzniesiony na linach nad przepaścią most. Jęk umordowanych ciężarem otyłego lorda drewnianych desek przebił się nawet przez nieznośny gwizd wiatru. — Gaalan wszystko przygotował.

Vichaede sposępniał na te słowa. Gdy przypominał sobie, czego wynikiem była ta niedogodna sytuacja, sam zapragnął oddać lorda Milczącej Przystani morzu do osądzenia — tak powinien odejść każdy kapitan, nie otulony zapachem perfum i aksamitów. Zacisnął szczękę i nie odpowiedział. Był królewskim namiestnikiem, prawą ręką króla Allarda Merthiela Vernigtona, upoważnionym do przemawiania głosem władcy Mandaville. Nie wypadało bluzgać na utytułowanego, zasłużonego dla kraju oficjela, mimo że jego nierozgarnięcie, uwłaczająca niekompetencja i niesubordynacja omalże doprowadziły do dyplomatycznej katastrofy i naraziły kraj na konflikt z nierozpoznanym, a przez to groźnym przeciwnikiem. Teraz wszystko zależało od krnąbrnego, nieokrzesanego chłystka — giermka Frahna Vichaede, jego najmłodszego syna.

— Na pewno sobie poradził — odezwał się Grethmer, jakby czytał namiestnikowi w myślach. — Wyglądał na zdolnego chłopaka.

Wyrywające się z ust królewskiego wysłannika nieprzystające mu przekleństwo zagłuszył huk rozbijającej się o skały fali. Prychnął gniewnie. Zdolny? Dawno nie słyszał nic bardziej niedorzecznego, bzdurnego... bardziej nietrafionego o swoim niewydarzonym synu.

Ostry zapach soli licznymi zmarszczkami zarysował oblicze namiestnika, odciągając jego myśli od niewygodnego tematu. To nie był dobry moment na rozliczanie przeszłości i grzechów własnego dziecka.

Zbliżali się.

Zaniepokojony przesunął się bliżej ściany, gdy spieniona ciecz zuchwale wtargnęła na wąski pomost, po którym kroczyli. Nie odpowiadała mu dzieląca go od wody odległość, ale poczuł się znacznie pewniej, gdy wreszcie stanął na twardym gruncie.

Zerknął na usytuowany na szczycie wzniesienia zamek, skąpany w srebrnej poświacie księżyca. Wyżłobiona w zboczu droga nie była widoczna z podnóża góry i gdyby Vichaede osobiście nie przeszedł przez ten koszmar, uznałby go za wymysł swojej wyobraźni. Odetchnął z niewyobrażalną ulgą — nigdy więcej nie chciał ponownie przez to przechodzić — i utkwił wzrok w wyłaniającym się w pełnej okazałości porcie, do którego zmierzali piaszczystą plażą.

Przybądźcie oświetleni ogniem pokoju.

Rozbrzmiewające w głowie namiestnika słowa przypomniały mu o czekających na niego problemach. Posępnie zmarszczył brwi i z powątpiewaniem spojrzał na trzymany przez lorda Milczącej Przystani lampion. Płonące w środku światełko ledwo rozpraszało otaczający ich mrok. Zdecydowanie ogień to nie był, ale chociaż przybyli w pokoju. Lepszego oświetlenia nie zdołali załatwić przez panujący w mieście popłoch. To musiało wystarczyć. Musiało.

Stojący w porcie żołnierze wyprostowali się na widok zbliżającego się królewskiego wysłannika. Odziany w legendę swoich czynów wzbudzał szacunek, nawet pomimo niestosownie rozwichrzonych włosów i podniszczonego od długiej podróży stroju. Vichaede był świadom swego tragicznego wyglądu — przez nieporadność Grethmera nie zdążył się przebrać — lecz widoczność powstałych w wizerunku niedoskonałości niezawodnie niwelował ujawniającą się w każdym jego ruchu pewnością, wzniesioną na wypływającej z jego pozycji władzy.

— Przyjechała? — zapytał zbliżającego się w ich stronę młodzieńca, jedynego syna Grethmera, zasiadającego w radzie króla Allarda i wypełniającego obowiązkowi w imieniu swego ojca.

— Nie, lordzie namiestniku — odparł Gaalan, mierząc mężczyznę uważnym spojrzeniem czarnych jak koraliki wlepcione w opadający na jego twarz cieniutki warkoczyk oczu. Jeden koralik na cztery zwycięstwa na morzu, Gaalan miał ich sześć.

— Gdzie mój syn?

Vichaede odwrócił wzrok w stronę przycumowanego przy pomoście okazałego galeonu. Ogromny okręt wojenny prezentował się niezmiernie imponująco i złowrogo w otoczeniu rybackich kutrów, skromnych pinas i barek wycieczkowych. Powiewająca na grotmaszcie bandera dumnie prężyła się na wietrze, złowróżbnie piętrząc się nad całym portem. Z tej odległości namiestnik nie widział, co namalowano na fladze, choć doskonale wiedział, co na niej umieszczono: sztylet przebijający dwa skrzyżowane pióra na tle wschodzącego słońca; mimo to nie miał pojęcia, skąd przybysze pochodzili, i to najbardziej go niepokoiło.

— Na statku, lordzie namiestniku. — Gaalan podążył za wzrokiem wysłannika króla. Cień nieufności spowił w mroku wątpliwości twarz kapitana. — Sprowadzi ambasadorów na ląd. Powinniśmy podejść bliżej, mogą w każdej chwili zejść z pokładu.

Vichaede przytaknął głową, ale nie ruszył się z miejsca. Grethmer raźnym krokiem, niemal podskakując, skierował się w kierunku okrętu, a płomień w lampionie, który trzymał w dłoni, niebezpiecznie chybotał się na wytworzonym wietrze. Światło rozświetlało pyzate lico mężczyzny, podkreślając jego nierozgarnięty wyraz twarzy. Lord Milczącej Przystani oddalił się z ulubioną pieśnią na ustach.

Gaalan westchnął ciężko, zażenowany zachowaniem swego ojca, i odczekawszy, aż towarzyszący admirałowi floty żołnierze dołączą do starszego mężczyzny, podszedł do wyraźnie oczekującego na niego namiestnika.

— Jak długo tu stoi? — Vichaede lakonicznym ruchem ręki wskazał na galeon. — Kiedy wpłynął do portu?

— Dziś o świcie, lordzie namiestniku, wcześniej przez pięć dni stał na kotwicy u wejścia do zatoki.

— Widzieliście kogoś na pokładzie? — dopytywał Vichaede. Odwrócił się bokiem do okrętu i zapatrzył w lustrzane odbicie gwiazd, odciśniętych w tafli morza. — Rozmawialiście z kimś?

— Tak, z kapitanem, lordzie namiestniku, poleciłem im czekać na statku na pozwolenie na zejście na ląd.

— Czy to nie dziwne, że jest tam tak ciemno, podczas gdy nam kazali przyjść z ogniem? — Zacisnął pięści, sfrustrowany niedającymi się odpędzić wątpliwościami. — Czy to nie...

Vichaede urwał, gdy ogłuszający huk, jakby ziemia rozerwała się w pół, wstrząsnął całą okolicą. Podłoże zadrżało pod jego stopami, a morze niczym wzburzony morski potwór wystąpiło z brzegów.

Namiestnik zamarł. W pełnej napięcia ciszy, jaka zapadła, słyszał jedynie swój przyśpieszony oddech. Odwrócił się w stronę dźwięku akurat, gdy rozległ się kolejny przerażający trzask i śródokręcie galeonu się zapadło. Macki płomieni wystrzeliły do góry, sięgając aż za top masztu, a dziób i rufa ciągnięte na niewidzialnych sznurkach przeznaczenia uniosły się na kilka jardów nad taflę wody. Ogień buchnął przez utworzone w bakburcie dziury, zrywając niemalże cały bok statku i wyrzucając drewniane szczątki w powietrze.

Wszystko wydarzyło się tak szybko, że Vichaede nawet nie zdążył pomyśleć, by osłonić się przed nadlatującymi odłamkami. Rozlewający się po jego ciele ból zupełnie go oszołomił. Zamroczony upadł na ziemię. W uszach przeraźliwie mu dzwoniło; nie słyszał nic poza tym niemiłosiernym piskiem rozsadzającym mu czaszkę od środka. Szamotał się na piasku, szukając ukojenia, którego leżąc w bezruchu, nie mógł odnaleźć.

Oprzytomniał dopiero, gdy do jego skrępowanego szokiem umysłu przebiła się jedna myśl.

Mój syn.

Porażający ból w piersi był o wiele gorszy niż wszelkie zewnętrzne obrażenia. Uderzył pięścią w podłoże, tłumiąc wyrywający się z gardła żałosny krzyk. Czuł, że coś mokrego ciekło mu po twarzy, lecz nie wiedział, czy była to krew, kropelki potu czy jednak łzy. Nie obchodziło go to. Wszystko — krzyki i płacz rannych, dyplomatyczny blamaż oraz wisząca nad nimi wojna — zbledło i zszarzało wobec śmierci jego syna, stając się jedynie rozmytym tłem w obliczu ogarniającej go żałości.

Vichaede wyprostował się ociężale i spojrzał w stronę portu, lecz widok na płonące szczątki statku zasłoniła mu okryta płaszczem niewiedzy postać. Nie widział jej twarzy ani nie rozumiał, co do niego mówiła. Usłyszał tylko jedno słowo: szczęście.

***

Witam wszystkich po długiej przerwie! Trochę mi zeszło, nim wreszcie zabrałam się za pisanie drugiego tomu, ale w końcu prace ruszyły do przodu!

Nie jest to mój prolog marzeń, choć z początku mi się podobał, ale im więcej razy go czytałam, tym było gorzej, a przeczytałam go tyle razy przed publikacją... że wróciłam do punktu wyjścia.

Mam nadzieję, że jednak nie wyszedł najgorzej. Wiem, że wielu z Was może nie pamiętać Frahna Vichaede — w DoP był raczej poboczną postacią — ale wstęp z jego perspektywy ma duże znaczenie. Dlaczego? No cóż, tego Wam nie zdradzę, a przynajmniej nie na razie! Ale napiszcie koniecznie, co sądzicie!

Chciałabym również podziękować Anna_Dziedzic za nieocenione wsparcie i pomoc! Bez niej ten prolog nadal gniłby w szkicach, bo po jego napisaniu naszły mnie wątpliwości i miałam ochotę to wszystko rzucić. No ale czasem jednak po prostu trzeba dostać po głowie, by osiągnąć zadowalający końcowy rezultat.

Dziękuję także ValixySn za cudowną okładkę oraz themariamagdalena za baner!

Na pierwszy rozdział niestety będzie trzeba trochę poczekać, choć są wakacje, to wciąż brakuje mi czasu, ale postaram się go wrzucić najszybciej, jak będzie to możliwe.

Dziękuję za przeczytanie i do następnego!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro