Tajemnice zamku
Coraz częściej można było teraz spotkać na korytarzach uczących się uczniów; biblioteka, zazwyczaj pustawa, teraz wręcz pękała w szwach, wobec czego unikałam tego miejsca, mimo iż do tej pory było ono moim ulubionym. Uznałam to jednak za dobry omen, w przeciwieństwie do panującej epidemii histerii.
Podczas czwartkowej lekcji historii magii Arianna Hopkirk przerwała mi wykład na temat dwudziestowiecznych ministrów magii, wybuchając płaczem i twierdząc, że jest za głupia, żeby przystąpić do sumów. Kiedy wysłałam ją wraz z najbliższą przyjaciółką do skrzydła szpitalnego, usłyszałam pukanie i w drzwiach pojawiła się twarz profesora Flitwicka. Profesor wszedł i wyjaśnił, że panna Palmer wpadła podczas lekcji zaklęć w prawdziwą rozpacz i zaczęła błagać, by pozwolono jej wrócić do domu, nim zupełnie zbezcześci swoje nazwisko podczas zbliżających się egzaminów.
Był to jednak jeden z wielu takich dni; im bliżej było do sumów oraz owutemów, tym częściej podobne przypadki się zdarzały. Zwieńczeniem wszystkiego był moment, gdy Puchon z siódmego roku stanął na szczycie Wieży Astronomicznej i zagroził, że skoczy, jeżeli pani dyrektor nie zgodzi się na skreślenie go z listy egzaminowanych.
– Och, nie bądź śmieszny, Montgomery – rzekła McGonagall, która szczęśliwym trafem akurat tego dnia była w zamku. – Nic się nie stanie, jeżeli nie zdasz, a wierz mi, że profesor Longbottom nie może się ciebie nachwalić, a on wie, co mówi... Jestem pewna, że przynajmniej jednego owutema masz w kieszeni.
Po tym wydarzeniu masowa panika jakby przycichła, chociaż co jakiś czas trzeba było wysłać paru uczniów do skrzydła szpitalnego, by pani Pomfrey zaaplikowała im swój sławetny eliksir uspokajający.
– Uczę bandę idiotów... – usłyszałam westchnienie Snape'a, który akurat ślęczał przy biurku, poprawiając wypracowania. Tuż obok stało kilkanaście fiolek, które czekały na swoją kolej. – Będę szczerze zdumiony, jeżeli choć połowa z nich zda.
Nie mogłam się nie uśmiechnąć. Spojrzałam na niego sponad własnej sterty wypracowań; właśnie męczyłam się z jakimś wyjątkowo mętnym tekstem na temat powstań goblinów i sama powoli zaczynałam tracić cierpliwość.
– Jestem przekonana, że zdadzą wszyscy – odpowiedziałam, a Snape popatrzał na mnie ze zdumieniem. – W końcu mają świetnego nauczyciela.
– Próbujesz mnie przekupić komplementami, Shirley? – zapytał, a ja zaśmiałam się cicho.
– Chciałabym przypomnieć, panie profesorze, że moje oceny już od pana nie zależą – odrzekłam, udając powagę.
– Twoje sumy i owutemy również nie zależały ode mnie – zauważył Severus, odkładając pióro i pocierając nadgarstek.
– Może i nie, ale dzięki tobie miałam świetne podstawy.
Snape skrzywił się lekko, jak gdyby rzeczywiście myślał, że próbuję go przekupić. Po chwili odsunął krzesło i wstał. Ze zdumieniem spostrzegłam, że podchodzi do mnie, gdy zaś stanął na wyciągnięcie ręki, lekko poczochrał mi włosy.
– Chciałbym móc cię wtedy uczyć... jesteś zdolną uczennicą. Szkoda tylko, że tak zachowawczą – powiedział znajomym mi, łagodnym tonem, który sprawiał, że miękło mi serce. – Eliksiry wymagają nie tylko przestrzegania ścisłych reguł... potrzeba do nich serca. Wystarczyłoby, gdybyś otwarła trochę umysł.
Naprawdę lubiłam, gdy z taką czułością opowiadał o eliksirach; mówił o nich, jak gdyby były magią większą od jakiejkolwiek innej, jakby zaklęcia nie miały takiej samej mocy. Dlatego też nie miałam wątpliwości, że lepszym był nauczycielem eliksirów niż obrony przed czarną magią, do której tak bardzo lgnął. Z jego miłości do eliksirów korzystali również uczniowie, chociaż mało kto go lubił.
– Byłam w dobrych rękach – zapewniłam go. – Profesor Slughorn był naprawdę świetnym nauczycielem.
Snape uniósł lekko brwi.
– Lepszym ode mnie?
Wiedziałam, że się ze mną droczy; mogłam to dostrzec w jego oczach. Im dłużej go znałam, tym większy wstyd czułam, ilekroć pomyślałam o chwilach, gdy oskarżałam go o chłód i brak uczuć. Teraz wiedziałam, że po prostu świetnie je maskuje.
– Tu mnie pan ma, panie profesorze – zaśmiałam się, a on odpowiedział mi lekkim uśmiechem, nim pochylił się nad moimi wypracowaniami.
– Tu jest błąd... to Hodrod Rogoręki... nie Ragnok... – mruknął, wskazując palcem w odpowiednim miejscu. – I znowu tutaj, i tu... – Wreszcie zamknął oczy i westchnął, po czym spytał – Czyje jest to wypracowanie?
Spojrzałam w górny róg zwoju.
– Dante Pucey – odpowiedziałam, po czym przygryzłam wargę. Dante Pucey, kuzyn Adriana Puceya, był w Slytherinie.
– Porozmawiam z nim – warknął Snape, po czym odsunął się ode mnie, by wrócić do swojej sterty wypracowań, która wcale nie wydawała się maleć.
Czułam, że to będzie długi wieczór.
Do Hogwartu dość wcześnie zawitało lato. Przykro było patrzeć na uczniów, którzy zamiast cieszyć się piękną pogodą, ukrywali się po ciemnych kątach biblioteki i pustych sal, by się uczyć. Mogłam ich jednak świetnie zrozumieć.
Kilkukrotnie starałam się wyciągnąć Snape'a na spacer po błoniach Hogwartu, lecz on za każdym razem odmawiał, krzywiąc się.
– Przysięgam, że jeżeli jeszcze raz zadasz mi to pytanie, zamienię cię w jakiś składnik eliksiru i wykorzystam na najbliższych zajęciach – warknął wreszcie, więc musiałam w końcu się poddać, co sprawiło mi nie lada przykrość, ponieważ zgodnie z tym, co mu obiecałam, nie mogłam nigdzie wyjść bez jego towarzystwa.
– W porządku, w porządku... – bąknęłam i rzuciłam się na łóżko.
Czułam się jak w klatce, lecz doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że Snape miał wszelkie podstawy do tego, by nigdzie nie wypuszczać mnie samej, więc nie próbowałam się nawet buntować.
– Zaskakujesz mnie, Shirley – odezwał się, spoglądając na mnie znad kociołka, w którym akurat coś przygotowywał. – Myślałem, że będziesz się dalej starała mnie przekonać... "Teraz błonia są niemal puste... i tak nikt nas nie zobaczy..."
Zaśmiałam się krótko i popatrzałam w jego kierunku.
– Obiecałam, że będę ostrożna – odparłam. – Nie mam zamiaru się z tobą kłócić, wiedząc, że masz rację, a skoro ty masz inne zajęcia...
Snape uniósł lekko brew, ale nic nie odpowiedział. Obserwowałam, jak dodaje kolejne składniki, tak ostrożnie, jakby każdy z nich był warty fortunę. Wreszcie po jakimś kwadransie wygasił ogień pod kociołkiem, a zawartość przelał do kilku buteleczek. Buteleczki te z kolei postawił na jednej z półek.
– Co to takiego? – spytałam.
– Trucizna, którą zaraz na tobie wypróbuję, jeżeli się nie zamkniesz – odpowiedział spokojnie, celując różdżką w kociołek, który natychmiast stał się lśniąco czysty. Jeszcze jedno machnięcie różdżki, a znikł z pola widzenia.
Westchnęłam cicho i sięgnęłam po książkę. Tym razem nie zadawałam już uczniom wypracowań; chciałam, by skupili się raczej na nauce, dlatego też miałam trochę czasu dla samej siebie. A był mi on potrzebny, bo ostatnio zmęczenie zaczęło mi dokuczać.
Nim jednak znalazłam stronę, na której skończyłam, tekst zasłoniła mi blada dłoń Snape'a. Nim zorientowałam się, co się dzieje, wyjął książkę z moich rąk.
– Przysięgam, że jeżeli cokolwiek komukolwiek piśniesz, nie wyjdziesz z tego pokoju aż do zakończenia roku szkolnego – syknął. – Jasne?
Nie miałam pojęcia, o czym mówił, lecz bez zastanowienia kiwnęłam głową. Wówczas ujął mnie za rękę i pomógł wstać. Z jakiegoś powodu serce zabiło mi mocniej, ale miałam nadzieję, że tego nie poczuł. Musiałam też szybko odwrócić twarz, bo czułam, że moje policzki płoną rumieńcem... a tego nie chciałam, by zobaczył.
Poprowadził mnie ku drzwiom. Wyszliśmy na ciemny korytarz, a Snape ani na chwilę nie zwolnił kroku, tak że musiałam biec truchtem, by dotrzymać mu tempa. Nie przemierzaliśmy opustoszałych korytarzy, lecz dokładnie te same, przez które przechodziliśmy każdego dnia, wobec czego gdy weszliśmy na parter, zaczęliśmy spotykać uczących się ludzi. Niektórzy odwracali wzrok w naszym kierunku i witali się, ale Snape zdawał się ich w ogóle nie zauważać.
Wreszcie skręciliśmy w stronę Wielkiej Sali. Zastanawiało mnie, dokąd idziemy, bo przecież Wielka Sala była obecnie zupełnie pusta; miała się zapełnić dopiero za dwie godziny, kiedy to wszyscy zgromadzą się na kolacji.
Nasze kroki odbijały się echem, a ja zajrzałam przez ramię, czy ktoś za nami nie idzie. Gdy to zrobiłam, poczułam szarpnięcie.
– Idziesz czy nie? – spytał cicho Snape, a ja natychmiast odwróciłam głowę i przyspieszyłam kroku. Żałowałam, że nie jestem w lepszej kondycji, bo zdążyłam już dostać zadyszki, lecz Snape nie zwalniał.
Wreszcie dotarliśmy do drzwi prowadzących do bocznej komnaty. Snape otwarł je, a następnie szybko zamknął, kiedy tylko weszliśmy. Nie było tu nic fascynującego; swego czasu komnata ta najprawdopodobniej pełniła jakieś funkcje, bo znajdowało się tu parę stolików i krzeseł, a na ścianach porozwieszane były gobeliny, lecz obecnie wszystko to pokrywał kurz, jak gdyby nikt od wielu lat tu nie wchodził.
– Mówiłem ci kiedyś, że znam ten zamek dłużej i lepiej od ciebie, prawda? – spytał z dziwnym uśmieszkiem, a ja w zdumieniu kiwnęłam głową. Nie bardzo wiedziałam, co to ma wspólnego z tym dziwnym pomieszczeniem.
Jednak wkrótce miałam się dowiedzieć. Snape odwrócił się i kilkukrotnie dźgnął różdżką gobelin u szczytu sali. Ten pisnął cicho i zwinął się w rulon, ukazując kamienne drzwi, tak dobrze ukryte, że przez moment myślałam, że wpatruję się w nagą ścianę.
– Co to... – zaczęłam, lecz Snape znów wycelował różdżką w odpowiednie miejsce i z cichym stęknięciem drzwi uchyliły się.
Zamrugałam, nie bardzo wiedząc, dokąd mnie prowadzi, lecz byłam zbyt ciekawa, by nie iść za nim, kiedy wyciągnął dłoń w moim kierunku, uśmiechając się zachęcająco. Wyglądało to tak, jakby bardzo chciał mi ten sekret pokazać, jednak nigdy nie miał do tego sposobności... teraz zaś rozpierała go radość i duma.
Odwzajemniłam uśmiech dość nieśmiało, kładąc dłoń na jego dłoni, a on natychmiast przeprowadził mnie przez drzwi.
Z początku musiałam zmrużyć oczy, nieprzyzwyczajona do tej jasności. Delikatny wietrzyk musnął moją skórę, więc nie ulegało wątpliwości, że było to po prostu jedno z tajemnych wyjść z zamku. Nie prowadziło jednak do Hogsmeade tylko na rozległą łąkę na wzgórzu. Gdybyśmy podeszli do krawędzi, spostrzeglibyśmy coś na kształt niewysokiego klifu, a ponad nami mieniące się w promieniach słońca jezioro.
Miejsce to było zupełnie odseparowane od całej reszty zamku. Nie dałoby się stąd dojść z żadnego innego miejsca, chociaż mogliśmy dostrzec nielicznych uczniów spacerujących po błoniach czy uczących się przy brzegu jeziora.
– Cudowne – wyszeptałam, zupełnie oszołomiona, rozglądając się wokoło i chłonąc te widoki. Nie umiałam uwierzyć, że wszystko to było prawdą, chociaż cały ten zamek był magiczny. Jednak to miejsce kryło w sobie magię zupełnie innego rodzaju.
– Nie wiem, czy ktoś prócz mnie zna tę tajemnicę – odezwał się Snape. – Myślę, że niegdyś znał ją Dumbledore, ale teraz... teraz cieszę się, że nie ma drugiej osoby, która przychodziłaby tutaj oczyścić umysł.
Spojrzałam na niego, lecz on na mnie nie patrzał. Wpatrywał się gdzieś w przestrzeń przed sobą, więc mu nie przeszkadzałam; właściwie sama rozejrzałam się dokoła, raz jeszcze pozwalając się porwać zachwytowi.
– Teraz jesteś ty... ale chcę, żebyś znała tę tajemnicę – dodał równie cicho. Jego dłoń zacisnęła się na moich palcach, a ja nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Mój kciuk pogładził lekko wierzch jego dłoni. – Chcę, byś poznała każdą z moich tajemnic.
Jego wyznanie mnie zaskoczyło; nigdy w życiu nie przypuszczałabym, że ufał mi tak bardzo. Zastanawiałam się, czym sobie na to zasłużyłam – czym sobie kiedykolwiek na to zasłużę. Nie odpowiedziałam jednak nic.
– Nie przyprowadziłem tu jeszcze nikogo. Nawet Lily – wyjaśnił cicho po chwili, po czym usiadł na trawie, ja zaś zrobiłam to samo. – Chociaż już wówczas znałem to przejście. W czasach szkolnych... w czasach szkolnych było mi ono bardzo pomocne, zwłaszcza wówczas, gdy Potter i jego banda postanowili pokazać, jak to są śmieszni.
Na jego twarzy pojawił się lekki grymas. Nie wyjaśnił jednak, o co mu chodziło; domyślałam się jednak, że nie łączyły go z Jamesem Potterem i jego przyjaciółmi żadne cieplejsze stosunki. Nigdy jednak nie pomyślałabym, że to ojciec sławnego Harry'ego Pottera mógłby zachowywać się w ten sposób.
– Lily pokazałem wiele... ale nie tak wiele jak tobie, Shirley. Dlatego nie pozwolę, by jakiś idiota wmawiał ci, że mylę ciebie z nią. Być... być może kiedyś tak było – przyznał, wreszcie spoglądając w moją stronę – ale nie teraz.
Ujął mój policzek w swoją dłoń i – jak te parę miesięcy temu – pogładził go swoim kciukiem, jak gdyby ocierając niewidoczne łzy.
– Myślę, że Lily polubiłaby cię, gdyby miała okazję cię poznać – dodał po chwili. – Jesteście trochę do siebie podobne. Ale tylko trochę.
Pochylił się i złożył pocałunek na moim czole, tak podobny do tego, który pamiętałam jeszcze ze śpiączki.
– Obiecuję, że każdy z twoich sekretów będzie ze mną bezpieczny – odpowiedziałam, zamykając oczy. Jego dotyk był w jakiś dziwny sposób relaksujący, jakby odbierał wszystkie troski dnia codziennego. Jak gdyby na moment przenosił do świata, który istniał tylko dla nas.
– Wiem – odrzekł. – Nie okłamałabyś mnie. Jesteś tchórzem, ale nie kłamcą. Chociaż ostatnio udowodniłaś, że nawet tchórzem nie jesteś tak wielkim. – Uśmiech pojawił się na jego twarzy. – Chociaż wielu czarodziejów nie dałoby temu rady.
Spłonęłam rumieńcem. Wiedziałam, że chodzi mu o te chwile spędzone w siedzibie śmierciożerców. Zastanawiało mnie, co wówczas mną powodowało; być może to właśnie strach uchronił mnie przed zdradą? Lecz czy miało to jakikolwiek sens? Jak tchórzostwo mogłoby ochronić przed tchórzostwem?
– Nie jestem pewna... – mruknęłam niepewnie, lecz Severus pokręcił głową.
– Ale ja wiem doskonale – przerwał mi. – By chronić tych, których kochasz, zrobiłabyś wszystko. A to odwaga o wiele większa niż ta, którą przechwalają się Gryfoni. To nie jest źle nazwana głupota, tylko prawdziwa szlachetność.
Nie mogłam się nie uśmiechnąć. Kiedy mnie objął, położyłam głowę na jego ramieniu i zamknęłam oczy, pozwalając słońcu pieścić moją twarz. Modliłam się wtedy, by móc tak zostać z nim na zawsze... lecz spokój wcale nie był nam dany.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro