Tajemnica McGonagall
Coraz częściej widywano nas razem – mnie i profesora Longbottoma. Albo po prostu Neville'a. Byliśmy najmłodszymi członkami kadry, a poza tym, jak się wkrótce okazało, mieliśmy wspólnych znajomych, wobec czego dogadywaliśmy się wspaniale. Nic więc dziwnego, że wkrótce to dziwne przygnębienie, które już zaczęło mnie ogarniać, minęło. Znowu poczułam się jak w domu i kiedy wysyłałam list do mojej rodziny, mogłam im napisać z całą szczerością, że jestem naprawdę szczęśliwa z tego powrotu.
Muszę przyznać, że brakowało mi tego. Tych łóżek z czterema kolumienkami, posiłków w Wielkiej Sali, gwaru rozmów na korytarzach, skrzypiących, starych zbroi. Nawet w tym swoim przygnębieniu, będąc szczerą ze samą sobą, spostrzegłam, że nie chciałabym za nic powrócić do świata mugoli. Tak, wiem, że to w nim się wychowałam. Powinnam tam się czuć na miejscu... a jednak tak nie było. Ale chyba żaden czarodziej, który już raz trzymał różdżkę w swej ręce, nie mógłby się czuć dobrze jako mugol.
Nie osiągałam niczego specjalnego jako nauczyciel. A jednak dotarłam do tego momentu, gdzie żaden z uczniów nie wyśmiewał się z mojego imienia. Coraz rzadziej też słyszałam nieprzyjemne komentarze na mój temat, kiedy przechadzałam się po korytarzach. Nie obeszło się to jednak bez ofiar: już w drugim tygodniu roku szkolnego trzech Ślizgonów, jeden Gryfon i jeden Krukon odbyli u mnie szlaban. Nie bardzo chciałam to robić, zresztą nie wiedziałam za bardzo, jak ich ukarać, ale Neville poradził mi, żebym jednak zastosowała tę karę.
– Jeżeli nie nauczysz ich, że nie mogą z tobą pogrywać – mówił – nigdy się to nie skończy. Musisz pokazać, że mimo swojego wieku jesteś tu nauczycielką, nie niewiele starszą koleżanką. Masz prawo ich ukarać.
Widząc, jak się wahałam, dodał jeszcze:
– Tak, wiem, ja też nie chciałem tego robić... i myślałem, że jest inna droga. Łagodniejsza. Taka, która sprawi, że uczniowie będą mnie lubić i szanować jednocześnie. Ale nie ma. Paru Ślizgonów i Gryfonów ukarałem dla przykładu, kiedy przyłapałem ich na wsypywaniu smoczego łajna do moich rękawic... boczyli się trochę na mnie przez następne parę tygodni, ale w końcu im przeszło. A ostatnio nawet powiedzieli, że zielarstwo to ich ulubiony przedmiot. Jeżeli to samo pewnego dnia powie mi syn Malfoya, chyba wybuchnę śmiechem.
Uśmiechnęłam się do niego i kiwnęłam głową, a kiedy po raz kolejny usłyszałam przytyk na temat mojego imienia i rudych włosów, rozdałam parę szlabanów (co prawda, dość nudnych, bo delikwenci musieli przepisywać niewyraźne fragmenty wypracowań swoich kolegów – a jednak znalazło się i tu trochę śmiechu, kiedy jeden z Gryfonów spostrzegł nazwisko swego współskazanego Ślizgona w nagłówku pracy, którą akurat przepisywał) – i przez następne parę tygodni rzeczywiście miałam spokój.
Z wolna zaczęłam odzyskiwać pewność siebie. Nie wróciłam tu już jako Krukonka. Byłam nauczycielką, której zadaniem było nie tylko przelanie wiedzy o historii magii do główek uczniów, ale i wychowanie ich. A niestety, bardzo wiele rodzin czarodziejów zaniedbuje je w domu – zwłaszcza jeżeli idzie o rodziny „czystej krwi".
Nie zrozumcie mnie źle; miałam paru przyjaciół czystej krwi – i byli oni wspaniałymi ludźmi. Teraz zaś, kiedy wróciłam do Hogwartu, spostrzegłam, że były osoby noszące stare nazwiska rodów czarodziejskich. I były to prawdziwie poukładane osoby. Mimo wszystko były też inne osoby, od których aż zionęło butą. Wzięłam sobie za punkt honoru wyplenienie podobnej praktyki. Może ze względów personalnych, ponieważ sama pochodziłam z rodziny mugolskiej... ale wydawało mi się to nie na miejscu.
Było to męczące, muszę przyznać, i po tych paru tygodniach miałam już dość. A jednak nie zamierzałam się poddawać tak łatwo.
Minął słoneczny wrzesień i zawitał październik, a wraz z nim wdarły się na błonia zamkowe porywiste wiatry. Stare okna jęczały głośno, ale mimo to wciąż wielu uczniów wychodziło na dwór podczas przerw, a także po zajęciach – szczególnie wówczas, kiedy któraś z drużyn planowała swoje treningi.
Wkrótce uprzytomniłam sobie, że już od dawna nie grałam ani nie oglądałam meczu quidditcha; zastanawiałam się nawet, która drużyna Hogwartu jest teraz najlepsza. Po opuszczeniu szkoły przez Harry'ego Pottera oraz Ginny Weasley za mojej obecności w szkole było jeszcze dwóch szukających: Bartholomew Weep, który okazał się kompletną porażką, toteż szybko wymieniono go na Apolloniosa Grimswortha, o niebo lepszego, lecz nie mogącego się równać z Chłopcem, Który Przeżył.
To właśnie wówczas nasza drużyna wysunęła się na prowadzenie. Nie mieliśmy dobrego szukającego, ale nasza trójka ścigających naprawdę była znakomita – Angelica Moore, która była jedną z nich, była naszą panią kapitan. Ja z kolei grałam na pozycji obrońcy... i chyba nie byłam najgorsza. Owszem, trafiało mi się puścić gole, ale parę z tych, które obroniłam, przeszły do historii. Przynajmniej szkolnej.
Zastanawiałam się, kto teraz prowadził w rozgrywkach, toteż z utęsknieniem wyczekiwałam najbliższego meczu, ale ten miał odbyć się dopiero w połowie listopada, więc musiałam uzbroić się w cierpliwość.
To było środowe popołudnie, kiedy i ja, nie zważając na kąsający w policzki i odsłonięte dłonie wiatr, wyszłam na błonia. Postawiłam kołnierz, jak wówczas, gdy jeszcze byłam uczennicą, i wcisnąwszy ręce w kieszenie szaty, zaczęłam spacerować po pobliskich ścieżkach, słuchając gwaru rozmów i głośnych wybuchów śmiechu studentów, którzy mnie otaczali. Neville do mnie nie dołączył, bo akurat widziałam go zajmującego się sadzeniem jakichś wyjątkowo ohydnych roślin na grządce przed jedną z cieplarni. Wyobrażając sobie jego podniecenie w momencie, kiedy będzie mi o nich opowiadać, zaśmiałam się i skręciłam w prawo.
Nawet nie spostrzegłam, kiedy wokół mnie zrobiło się niemalże pusto. Była dopiero połowa popołudniowej przerwy, więc nie musiałam się obawiać, że spóźnię się na swe własne lekcje, a mimo wszystko czułam się trochę nieswojo.
Wkrótce jednak usłyszałam czyjeś kroki i rozejrzałam się dokoła, decydując się opuścić to miejsce, jeżeli nie byłam tu mile widziana. Osoba, która mnie mijała, jednak mnie nie zauważyła. Jej kroki były szybkie i energiczne jak zawsze, a usta zaciśnięte tak mocno, że tworzyły jedynie poziome rozcięcie.
Byłam pewna, że profesor McGonagall jest czymś mocno przejęta. Zastanawiając się, cóż to takiego, wyciągnęłam dłoń w jej kierunku, lecz ona, pochłonięta własnymi myślami, minęła mnie bez słowa i skręciła w najbliższą ścieżkę. Zmarszczyłam brwi i ruszyłam za nią, gotowa pomóc, jeżeli moja pomoc miałaby okazać się niezbędna.
Widząc, że w pewnym momencie przystanęła, zatrzymałam się w takim miejscu, z którego nie sposób byłoby mnie spostrzec. Miałam niejasne wrażenie, że nie powinno mnie tu być, ale też zwykła ciekawość nie pozwalała mi odwrócić się i odejść.
Czekałyśmy tak obie przez parę minut i już myślałam, że pani profesor ruszy w drogę powrotną do zamku, kiedy jakaś zakapturzona postać podeszła do kobiety i najwyraźniej skinęła głową w geście powitania, bo wkrótce i McGonagall odwzajemniła ten gest, mówiąc coś, co zabrzmiało jak „nareszcie".
– Zaczynałam się obawiać, że nie przyjedziesz – rzekła, marszcząc czoło bardziej jeszcze; gdyby w podobny sposób spojrzała na mnie, byłam pewna, że uciekałabym, gdzie pieprz rośnie. Może to powinno było mi uświadomić, że nie miałam prawa tam przebywać i podsłuchiwać rozmowy, ale jednocześnie nie potrafiłam się ruszyć, wiedząc, że gdybym wydała głośniejszy jakiś odgłos, na pewno zostałabym zauważona.
– Zatrzymały mnie pilne sprawy w Londynie, Minerwo – odparł chłodny głos pochodzący spod kaptura. – Poza tym... mam wrażenie, że zdajesz sobie sprawę z tego, że przebywanie tutaj nie sprawia mi przyjemności.
Coś w tonie głosu tego mężczyzny – bo z całą pewnością był to mężczyzna – sprawiało, że miałam ochotę rzucić na niego urok. A jednak powstrzymałam się. Z pewną jednak dozą satysfakcji spostrzegłam, że McGonagall się uśmiecha.
– Tak jak i mnie nie sprawia przyjemności rozmowa z tobą – odpowiedziała – a jednak zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji.
– Przejdźmy zatem do konkretów – warknął mężczyzna, poruszając się nerwowo. Miałam wrażenie, że on z kolei miał ochotę zignorować powagę sytuacji, o której wspomniała pani profesor. – Nie mam na to całego dnia.
Jeszcze nigdy nie słyszałam nikogo, kto zwracałby się do profesor McGonagall w podobny sposób. Zawsze bardzo ją szanowałam, dlatego też irytowało mnie zachowanie tej osoby wobec niej. Zorientowałam się, że trzymam w dłoni różdżkę i zaciskam na niej palce, lecz nie pozwoliłam sobie na żadne niewerbalne zaklęcie.
Nie, nie słyszałam nigdy tego chłodnego głosu męskiego, pomyślałam, kiedy starałam się rozpoznać osobę spod kaptura. Był to ktoś, kogo zapewne nigdy wcześniej nie spotkałam. Mimo wszystko był to dobry znajomy pani dyrektor, chociaż z całą pewnością nie można ich stosunków nazwać przyjaznymi.
– Jesteście całkowicie pewni, że to on? – zapytała McGonagall, a teraz w jej głosie zabrzmiało zaniepokojenie zmieszane z niepewnością; ton, który całkowicie mnie zaskoczył. Zupełnie nie pasował do tej kobiety.
– Absolutnie. Chyba nie posądzasz nas o niekompetencję, Minerwo? – Mężczyzna znowu poruszył się, ale McGonagall nie dała się sprowokować. Wciąż wpatrywała się twardo w rozmówcę, póki ten nie podjął znowu – To on, nie ma wątpliwości. Jeden z naszych ludzi chodzi za nim krok w krok. Nie możemy jednak być zbyt nieostrożni. Mam wrażenie, że już nas wyczuł... a wiesz przecież, że to nie byle jaki czarodziej.
McGonagall wsparła dłonie na biodrach i spuściła wzrok, zamyślona. Nawet stąd mogłam dostrzec, jak jej pierś faluje szybko od ciężkiego oddechu. Wyglądało na to, że ta informacja jej nie zachwyciła.
– Nie przestawajcie. Musimy być pewni, że to on. I że nam się nigdzie nie wymknie. I nikt nie może się dowiedzieć o tym, co robicie, jasne? – Uniosła wzrok i zgromiła mężczyznę przed sobą wzrokiem.
Ten jednak zaśmiał się tylko szyderczo.
– Naprawdę bierzesz nas za idiotów? – zapytał, odsuwając się na krok. – Znamy się na tym, co robimy... a gdybym chciał zginąć, znam wiele innych sposobów.
– Nie chodzi mi o twoje życie – odparła McGonagall, a mięśnie jej żuchwy drgnęły lekko. Była poirytowana. – To nie takie proste. Jeżeli go rozzłościcie, to może odbić się na Hogwarcie... a ja nie dam skrzywdzić uczniów.
– Wobec tego oddasz za nich życie – mężczyzna zaśmiał się szyderczo, nim odwrócił się i odszedł w kierunku Zakazanego Lasu szybkim krokiem, nie odwracając się, a McGonagall nie starała się go zatrzymać.
Wtedy też uświadomiłam sobie, że byłam nieproszonym obserwatorem. Jeżeli pani profesor przejdzie teraz obok mnie i mnie zauważy...
– Tu jesteś, Darcie! – usłyszałam, a moje serce podskoczyło mi do gardła.
Nie był to jednak głos McGonagall, więc powinnam czuć pewnego rodzaju ulgę. Odetchnęłam i starając się nie dać po sobie poznać, że właśnie podsłuchałam rozmowę, której nie powinnam była słyszeć, odwróciłam się.
– Neville – odpowiedziałam i zmusiłam się do sztucznego uśmiechu. – Odniosłam wrażenie, że zajmujesz się roślinami.
Mężczyzna skinął głową, a na jego policzkach pojawił się rumieniec.
– Widziałaś? Chodź, pokażę ci je z bliska. Przygotowałem je na najbliższe zajęcia dla trzecioroczniaków...
Połowa jego słów, chociaż docierała do moich uszu, nie docierała do umysłu. A jednak był to dobry moment i pretekst, by opuścić stanowisko, które zajmowałam do tej pory. Skinęłam tylko głową i ruszyłam za Neville'em, odwracając się jeszcze raz tylko, by spojrzeć przez ramię, lecz McGonagall już tam nie było.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro