Nocna wizyta
Lily!
O Boże, Boże, co ja zrobiłem...
Mam nadzieję, że jej nie zabiłeś, ty kretynie...
N- nie... nie, oddycha jeszcze...
Idiotka, pchać się między walczących...
Prosiłem, żebyś tam została, Darcie!
Otwarłam oczy na moment tylko, by znów zatopić się w ciemności.
Ale ciemność nie była pusta. Słyszałam wiele słów... imion... nie byłam pewna, co się ze mną dzieje, ale wiedziałam, że nie byłam sama. Byli wokół mnie ludzie, mnóstwo ludzi, wołali mnie po imieniu, lecz nie wiedziałam, czy to imię na pewno należało do mnie.
Nie wiem, ile to trwało. Wydawało się być wiecznością, podczas której nie byłam świadoma sama siebie. Czasami zdawało mi się, że ktoś siedzi obok mnie, że ktoś trzyma mnie za rękę i coś do mnie szepcze. Niekiedy czułam słodki zapach kwiatów. Ktoś dotykał mojego czoła, raz czy dwa chyba nawet pocałował mnie we włosy.
Bywały chwile, kiedy odnosiłam wrażenie, że było wokół bardzo zimno – ale po chwili to uczucie kończyło się, zastępowane przez coś zupełnie odwrotnego.
I wreszcie po czymś, co wydawało się niemalże milionem lat, po raz pierwszy do mojego mózgu dotarły pierwsze promienie słońca. Nie byłam do końca pewna, co to za pora dnia – nawet nie wiedziałam, jaką mamy porę roku, chociaż mimo wszystko odnosiłam wrażenie, że leżałam tu znacznie krócej, niźli mogłoby mi się wydawać.
– Budzi się – usłyszałam ciche westchnienie. Dopiero po paru sekundach dotarło do mnie, iż ktoś pewnie mówił o mnie. Nie potrafiłam jeszcze unieść powiek, ale z moich ust wydobył się cichy, niekontrolowany przeze mnie jęk.
A jeżeli się obudzę... co zastanę? Kogo zobaczę, siedzącego obok mnie? Co się okaże? Jak długo tu leżałam? Co tak naprawdę się wydarzyło...?
– Nie ruszaj się. – W tym głosie rozpoznałam panią Pomfrey. Delikatny dotyk na mojej dłoni również należał do mniej. – No, no, już kochanieńka, czas najwyższy, leżysz tu już trzy tygodnie. Bałam się, że trzeba cię będzie przetransportować do Świętego Munga.
Trzy tygodnie? A więc byłam w skrzydle szpitalnym tak długo... Z jednej strony cieszyłam się, że ciągle byłam tutaj, a nie u Munga, lecz z drugiej... trzy tygodnie! Co się działo w tym czasie? Kto prowadził za mnie zajęcia?
Trochę się bałam, że zostanę ukarana za tę niespodziewaną nieobecność w pracy. Bo przecież nie powinno było mnie być na miejscu wypadku... a na pewno nie tak późno w nocy. Zastanawiało mnie też, co wydarzyło się z Neville'em. No i ze Snape'em, bo przecież on również tam był...
– Neville... – mruknęłam cicho, wbrew swojej woli. Uniosłam dłonie, co wydawało się być okropnie trudne, i pomasowałam skronie.
– Ten kretyn Longbottom wciąż jeszcze żyje, i to tylko dzięki tobie – usłyszałam znowu ten sam głos, co na samym początku. Z wolna otwarłam oczy – było to trudniejsze niż cokolwiek, co robiłam do tej pory – i oniemiałam ze zdziwienia.
– Pro- profesor Snape? – zapytałam tak zaskoczona, że nie dbałam nawet o to, iż zabrzmiało to co najmniej niegrzecznie.
– A ty coś taka zdumiona? – Aż zmarszczył czoło, gdy to mówił. – Siedzę tu przy tobie od trzech tygodni. Nie wiem, co Longbottom zrobił, ale już wydawało mi się, że nie ma ratunku... mimo wszystkich moich najsilniejszych mikstur leczniczych.
Spojrzałam na niego, czując, jak na twarz wpełza mi rumieniec. Ze wszystkich osób na świecie, on jeden przyszedłby mi ostatni do głowy, gdybym pomyślała o kimś, kto będzie czuwał przy moim boku, gdy będę nieprzytomna. Co więcej, chyba bardzo starał się mnie wyleczyć... Czyżby czuł się winny...?
– Nikt nie powinien był nigdy dawać różdżki temu cholernemu idiocie – dodał ciszej, niemalże szeptem, i chyba myślał, że tego nie dosłyszałam. A mimo to słowa te doszły do mych uszu. Zmarszczyłam czoło.
– Jeżeli mówi pan o Neville'u, panie profesorze, to nie jest on idiotą.
Wyglądał, jakby ktoś dał mu w twarz. Natychmiast pobladł, a jego skóra przybrała niezdrowy, zielonkawy kolor. Oczy mu się rozszerzyły, wargi z kolei rozchyliły, tak jakby zamierzał mnie zaatakować.
– A więc bronisz go, tak? – syknął ze złością, a mięśnie jego twarzy zadrgały. – Pomylił zaklęcia i omal cię nie zabił. A ty mimo wszystko bronisz tego przygłupa, Lily?
Zamilkł. Ja jednak nie wykorzystałam okazji, by odpowiedzieć na jego pytanie. Chociaż zabrzmi to okrutnie, nawet nie przyszło mi do głowy, by zaprotestować przeciwko jego słowom o Neville'u, tak byłam zszokowana tym, co usłyszałam.
– Mam na imię Darcie, profesorze.
Mój głos zabrzmiał dziwnie, jak gdyby nie należał do mnie, zresztą odniosłam wrażenie, że nie tylko dla mnie zabrzmiał on inaczej. Snape otwarł usta, jak gdyby zamierzał odpowiedzieć, lecz zrezygnował. Natychmiast też spuścił wzrok. Jeszcze nigdy nie widziałam go w tym stanie, jak gdyby nie był sobą.
– Oczywiście, że tak – rzucił wreszcie opryskliwym tonem, ale zaraz wstał, nie patrząc na mnie.
Wówczas podeszła pani Pomfrey, marszcząc brwi.
– Panie profesorze, moja pacjentka musi wypoczywać! To skrzydło szpitalne, nie targowisko! – strofowała go, jakby był uczniem, nie jednym z nauczycieli.
Snape spojrzał na nią z osobliwym wyrazem twarzy. Mogłabym powiedzieć, że była to odraza, ale jednocześnie wyraz ten zbytnio się od odrazy różnił. Jego nozdrza zadrżały, gdy wziął głęboki wdech, po czym skłonił lekko głowę, żegnając panią Pomfrey, i bez słowa opuścił salę.
Długo nie mogłam się otrząsnąć po tym, co wówczas usłyszałam. Nie byłam pewna, co właściwie powinnam czuć. Bo przecież to wszystko, czego wtedy doświadczyłam, zdawało się być ważne, a jednocześnie nie miałam klucza do tej układanki.
Dlaczego właściwie Snape nazwał mnie Lily? Kim była rzeczona Lily i w czym byłam do niej podobna, skoro z nią właśnie skojarzyłam się Snape'owi? Czemu Mistrz Eliksirów czuwał przy mnie przez wszystkie te dni? Było to poczucie winy czy coś zupełnie innego? I dlaczego w ten sposób reagował na Neville'a?
Mimo że już się obudziłam, pani Pomfrey nie pozwalała mi opuścić skrzydła szpitalnego, twierdząc, że nadal nie jestem zdrowa. Snape co jakiś czas przychodził, by z nią porozmawiać, ale nigdy nawet na mnie nie spojrzał ani się ze mną nie przywitał.
Co jakiś czas przychodzili do mnie inni goście; wiedziałam, że zaglądnęło do mnie paru uczniów, ale pani Pomfrey nie pozwoliła im wejść. Wreszcie rozłożyła wokół mojego łóżka parawan i zagroziła, że jeżeli ktoś jeszcze będzie próbował wejść podstępem, to sam wyląduje na łóżku, trafiony jakimś silnym zaklęciem.
Nie do końca rozumiałam zachowanie Pomfrey; zdawałam sobie sprawę, że nie tylko uczniowie chcieli mnie odwiedzić. Słyszałam pewnego dnia cichy głos Neville'a, pytającego, czy mógłby się ze mną widzieć, ale i jemu odmówiła.
– Musisz odpoczywać, pączuszku – odpowiedziała swoim zwykłym, ciepłym, matczynym tonem. – Gdybym ich wpuściła, byłby tu hałas, a ty potrzebujesz spokoju.
Wcale nie podobała mi się ta odpowiedź. Potrzebowałam towarzystwa, a ona mi go odmawiała. Czasami na stoliku obok łóżka znajdowałam nową książkę z biblioteki, którą ktoś mi przynosił, lecz nawet to nie było w stanie zastąpić dobrej rozmowy z przyjacielem... albo chociaż zdawkowej wymiany zdań o pogodzie.
– Profesor Snape jakoś mógł tu przy mnie siedzieć – zauważyłam, chociaż nie pamiętałam, bym w ogóle planowała to powiedzieć.
Pani Pomfrey zatrzymała się wpół kroku. Właśnie wracała do swojego gabineciku, gdy to usłyszała; teraz zaś przystanęła i obróciła się w moją stronę.
– Profesor Snape ci pomagał, kochanie. Bez jego pomocy byłabyś teraz u Świętego Munga, bo nawet ja nie znam tak skomplikowanych mikstur. A teraz lepiej się prześpij.
– Warzenie mikstur nie wymaga od nikogo przesiadywania przy chorym – odparłam, nim zdołałam ugryźć się w język.
Pani Pomfrey westchnęła i podeszła do mnie. Odłożyła szklankę, którą właśnie zamierzała odnieść, na szafkę nocną, po czym zaczęła poprawiać mi poduszki. Wyglądała na wyprowadzoną z równowagi.
– Warzenie mikstur wymaga obserwacji stanu zdrowia, moja droga, a teraz przestań zadawać te niedorzeczne pytania i idź spać. Albo sama spoję cię eliksirem nasennym – rzekła, popychając mnie, więc chcąc nie chcąc opadłam na poduszki.
Jej odpowiedź jednak wydawała mi się dziwnie zdawkowa, mimo że było w niej sporo sensu. Powiedziałam sobie jednak, że wpadam w paranoję, i zamknęłam oczy, próbując zasnąć.
Sen jednak wcale nie chciał przyjść tak łatwo. Usłyszałam kroki pani Pomfrey, gdy wracała do swojego gabineciku, a potem ciszę. W ciągu ostatnich tygodni udało się zakończyć epidemię przeziębień, a w skrzydle szpitalnym zrobiło się zupełnie pusto, wobec czego czułam się tu wyjątkowo niekomfortowo.
Niezależnie od tego, jak bardzo starałam się zasnąć, sen nie nadchodził. Przewracałam się z boku na bok, krzywiąc się przy tym lekko (moje żebra wciąż jeszcze bolały), ale nic to nie dawało. Nawet liczenie owiec kończyło się na zastanawianiu się, co to wszystko mogło oznaczać. Widziałam, jak około północy gaśnie światło w pokoju pani Pomfrey, a ja po cichu wysunęłam się z łóżka, by wreszcie pochodzić.
Czułam się okropnie słaba, jakby moje ciało nie przywykło jeszcze do ruchu, ale trudno było się temu dziwić, skoro od paru tygodni tkwiłam bez ruchu w łóżku. Odetchnęłam głęboko, wreszcie rozprostowując kości. Przez wysokie okna wpadało do sali blade światło księżyca, w którym widziałam cienie przelatujących na dworze nietoperzy. W pewnym momencie wydało mi się, że widzę coś innego, cień większy od pozostałych, więc podeszłam do jednego z okien, mrużąc lekko oczy, by się temu przyjrzeć.
Gdy tylko to zrobiłam, usłyszałam za sobą jakiś ruch i natychmiast się odwróciłam, szybko wciągając powietrze.
– Powinna pani spać – usłyszałam tak dobrze mi znany, cichy, aksamitny głos. Poczułam się znowu jak uczniak, który coś nabroił, chociaż przecież nie zrobiłam nic złego. Przełknęłam ślinę, lecz starałam się nie zachowywać jak ktoś, kto został przyłapany na gorącym uczynku.
– Spałam już wystarczająco dużo, dziękuję – odparłam jedynie.
Snape spojrzał na mnie ze zdumieniem, unosząc brew. Zastanawiało mnie, czego szukał w skrzydle szpitalnym o tak późnej porze, lecz brakło mi odwagi, aby go o to zapytać.
– Proszę mi wierzyć, że będzie dla pani lepiej, jeżeli się pani położy i odpocznie. Eliksiry mogą zdziałać wiele, lecz nic nie zastąpi zbawiennych skutków spokojnego snu.
– Nie sądzę, bym mogła spać spokojnie, wiedząc, że tak swobodnie chodzi pan po tej sali.
Nie mam pojęcia, co mnie podkusiło, by to powiedzieć. Wstrzymałam oddech i robiłam wszystko, by zmusić swoje ciało do współpracy, ale ono wcale nie chciało się ruszać. Moje łóżko znajdowało się zaledwie parę metrów stąd, lecz nadal była to odległość zbyt wielka, o której pokonaniu mogłam wówczas tylko marzyć.
– Traktuje mnie pani jak wroga – rzekł jeszcze ciszej niż do tej pory. – Przysięgam pani, że nim nie jestem... i że nie chce pani tego zmieniać.
– Nigdy tego nie chciałam, pan sam do tego dąży, profesorze.
Czułam, że się rumienię i że brakuje mi powietrza, ale tym razem nie starałam się odsunąć od Snape'a. Nie chciałam, by myślał, że się go boję.
– Tak? – spytał głosem przesyconym sarkazmem. – A któż to pani powiedział?
– Nikt nie musiał mi mówić – odparłam, a serce zaczęło mi walić jak młotem. – Sama potrafię ocenić zachowanie... a pan, profesorze, nie lubił mnie od samego początku. Trudno też nazwać przyjacielem osobę, która nazywa mnie szlamą, wyśmiewa przy uczniach i innych nauczycielach albo też prześladuje na korytarzach.
Nawet w tych ciemnościach widziałam, jak drgnęły mięśnie jego żuchwy.
– Pani osąd jest błędny – odpowiedział ku memu zaskoczeniu, po czym dodał – Proszę się położyć. Aby eliksiry zadziałały, potrzebny jest odpoczynek.
Tym razem nie protestowałam. Każda wymówka, by zakończyć tę rozmowę, była dobra. Wiedziałam, że nie zasnę – kręciło mi się w głowie, a w uszach słyszałam szum krwi. A mimo to, gdy tylko moja głowa dotknęła poduszki, zapadłam w głęboki sen.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro