Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1. Thea

Dźwięk świeżo uruchomionego telefonu zbiega się z cichnącym echem dzwonka kończącego lekcje. Szczerze nie cierpiałam mieć komórki uruchomionej w trakcie zajęć, bo zawsze w jakiś sposób dawałam się rozproszyć. Nie mogłam sobie pozwolić na jakiekolwiek oderwanie od przerabianego materiału. Musiałam dostać się na te studia i nie obchodziło mnie to, że miałam do nich jeszcze cały rok.

Im wcześniej zasiejesz, tym szybciej zbierzesz.

Mruknęłam poirytowana, gdy dzwoniący rozłączył się w parę chwil. Przełknęłam ciężko ślinę, bo znałam ten numer. Niech to szlag.

Z ciężki sercem, nim mogła się narodzić możliwość rozmyślenia się, oddzwoniłam. Po drugiej stronie usłyszałam ciszę. To cisza przez największe kapitałki, jakie tylko można sobie wyobrazić. Czułam w głębi duszy, że to wyrok.

– Dziękuję, że oddzwoniłaś Dorotheo – głos Rhetta Johnsona w końcu rozległ się na linii, nieznacznie załamując się na moim imieniu.

– Cóż...

– Bo widzisz – nie miałam nawet możliwości odpowiedzenia, bo Rhett, z tego co zdążyłam go poznać, rozkręcał się jak katarynka. – Cieszyliśmy... cieszymy się, że chciałaś podjąć u nas staż, ale przez aktualną sytuację na świecie, restrykcje i bliskość do Los Angeles...

Wyobraziłam sobie, że macha dłońmi. Przejaskrawiona gestykulacja miała być emfazą tego, że zwala komuś katastrofę na głowę.

– Nie będzie stażu – ponuro wcięłam się w kolejne „bo wiesz, jak jest". Wiedziałam jak jest, cholera wszyscy widzimy co się dzieje, ale trzeba jakoś żyć, prawda?

Czemu więc to skrupulatnie planowane życie pękało z takim hukiem?

Musiałam przetrzeć wolną dłonią twarz, nie przejmując się już, że mogę rozkruszyć tusz do rzęs czy rozmazać eyeliner. Jeśli nie wezmę się w garść, zacznę płakać. Do LA mieliśmy niespełna czterdzieści minut drogi i to przy dobrych wiatrach. Tylko że wakacje były już za progiem a wszystkie dobre biura projektowe, do których mogłabym złożyć podanie, pewnie miały już pełne obłożenie. Albo były niechętne do przygarnięcia durnych nastolatek, którym się wydaje, że mogą zwojować świat swoimi sztywnymi planami na życie.

Z ciężkim westchnieniem oparłam się o drzwiczki szafek. Ledwo słyszałam ludzi wokół, którzy starali się jak najszybciej spieprzać z miejsca tortur i cierpienia.

– Nie, nie będzie – Rhett brzmiał na autentycznie skruszonego, ale nie poprawiało mi to samopoczucia. – Zamykamy biuro zanim staniemy się nierentowni.

– Bo otwarli Plan Najwyższy w LA?

– Tylko w dniu otwarcia straciliśmy przeszło piętnaścioro klientów – burknął. Przygryzłam kącik ust, to poważna liczba. W Torsth, które mieszało w sobie przeróżnych ludzi, najwięcej było jednak bardzo dobrze usytuowanych mieszkańców. Osób z dużymi domami, ogrodami i jeszcze większymi fanaberiami.

– Przykro mi – odparłam szczerze. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym stracić pracę życia przez to, że powstał jakiś nieszczęsny moloch tuż obok. – I tak dzięki za to, że mogłam podejrzeć was przy pracy.

Rhett roześmiał się niewesoło.

– Jasne, dziewczyno. Do usług – wymamrotał coś jeszcze pod nosem, ale nie byłam w stanie usłyszeć. – Trzymaj się Theo, może kiedyś będziesz zamiatać nam podłogi.

Prychnęłam.

– Niech się spełni to marzenie – powiedziałam do głuchej linii. Nie miałam zamiaru zapeszyć, tak jak uczył mnie dziadek.

Świetnie, zostałam bez... Musiałam przełknąć gulę, która rodziła mi się w gardle. Starałam się głęboko oddychać, to nie był koniec świata. To tylko staż, prawda? Tylko mały wpis do podania na studia, tylko mała wzmianka, nic nieznaczący akapit o tym, że mogę własnymi rękami zapracować na sukces. Że zrobię wszystko, by pokazać w końcu jakąś namiastkę siebie i nie będę tylko córką starych pieniędzy czy znanego producenta muzycznego.

Kopnęłam w szafki i ruszyłam w kierunku wyjścia na parking. Związałam dziś włosy w ciężki warkocz, żeby nie przeszkadzał podczas WF-u. Odrzuciłam go teraz na plecy a ktoś syknął, jakbym uderzyła go nim w twarz.

Przeprosiny zamarły mi na ustach, kiedy obejrzałam się przez ramię.

– A, to ty – burknęłam.

O nie, to oni, pomyślałam. Błagałam w myślach wszystkie boskie siły na tym i poza naszym światem, żebym dalej miała obojętną minę. Nie potrzebowałam teraz obecności Nolana Coxa ani tym bardziej Chloe Camden. Gdybym miała wybrać kto irytuje mnie mocniej, po prostu strzeliłabym na oślep i zobaczyła na kogo padło. Oboje byli z miesięcznego kubła na śmieci wyciągnięci.

– Patrz jak łazisz, miernoto – Nolan syknął, wyciągając z ust mojego włosa.

Och, teraz nawet nie starałam się powstrzymywać śmiechu.

– Jesteś wysokości masztu telekomunikacyjnego, mógłbyś się lepiej orientować w terenie – prychnęłam.

Nolan nie był głupi per se, ale jednocześnie walczyły w nim dusze tępawego sportowca ze stereotypów i piekielnie dobrego szachisty. Tylko w jego przypadku coś takiego przechodziło bez echa, a niektóre jego partie miały lepsze wsparcie niż średni sezon na boisku. Miał świetne predyspozycje na sportowca i ucznia roku, jeśli by chciał – względnie urodziwy, wysoki i gibki. Popularną kliką okrzyknęli się sami, chociaż w naszym liceum nie było zbyt wyraźnego podziału na grupy. Wszyscy koegzystowaliśmy we wspólnym świecie ciężko zarabianych pieniędzy i obrzydliwie głupich pomysłów na ich wydawanie. A przynajmniej większość.

Uciekłam szybciej, niż mogli się jeszcze odezwać. Widziałam, że cherubinkowa twarz Chloe zbierała się do wyplucia z siebie czegoś, na co nie miałam teraz ochoty. Nie wiedziałam czemu dokładnie uwiesiła się mnie. Kłamstwo. Nolanowi raz dałam w pysk – to była jedna, jedyna sytuacja w której kogoś uderzyłam, ale byłam tylko przerażoną trzynastolatką, kiedy zagonił mnie w róg. Z jakiegoś powodu uwziął się wtedy, a teraz nie chciał odpuścić.

Boże, ja chciałam tylko skończyć tę szkołę.

Zostawiłam za sobą złośliwie przystojnego Nolana i modelingowo bajeczną Chloe. Obcięła wczoraj swoje złote włosy na krótko, jak zawsze prezentowała się szykownie. Przymioty matki projektantki. Słyszałam, że coś tam jeszcze wołali, ale tylko pomachałam im palcami i z trzaskiem zamknęłam za sobą drzwi.

Cholerny Cox. Cholerni Camdenowie.

Camdenówna, poprawiłam się. Wrzuciłam torbę na tylne siedzenie małego camaro i wsiadłam prędko za kierownicę. Od razu włączyłam klimę, wzdychając z ulgą gdy chłodne powietrze zaczęło osuszać pot na moim czole. Z bolesnym jękiem przypomniałam sobie, że muszę jeszcze podjechać do biblioteki po zamówione książki. Przeklinając się pod nosem nadrobiłam drogi, chciałam jednak wieczorem coś poczytać.

Bibliotekarka minęła mnie z uśmiechem i skinęła głową na ladę. Nie byłam aż takim geekiem, z pięciu pozycji tylko dwie dotyczyły architektury. Reszty może nie pokażę światu, a w szczególności ojcu, bo dostanie zawału na widok okładek.

Z ulgą wpakowałam się ponownie za kierownicę. Nie cierpiałam jeździć, męczyłam się za kierownicą, ale wizja szofera mnie odstraszała. Miałam być w domu przeszło pół godziny temu, przez co wybrałam skrót koło Camdenów. Na podjeździe od razu zauważyłam SUV-a Jacoby'ego. Nie chciałam już dziś myśleć o tej rodzinie, ale on wracał do mnie z nachalną natarczywością, o której pewnie nie miał pojęcia.

Za często przypinałam Jacoby'emu tę samą łatkę, a nie był aż tak zły. Okej, fizycznie zbyt bardzo mi się podobał, ale nie nadawaliśmy na tych samych falach. Mimo że nasze matki się przyjaźniły, średnio znałam i nie chciałam poznawać Camdenów. Jacoby'ego obserwowałam z boku – zwykły lekkoduch, który nie myślał o niczym innym, jak o byciu nastolatkiem tu i teraz. Flirtował z kim chciał, sypiał jak miał ochotę i... Zamyśliłam się, skręcając na podjazd. W gruncie rzeczy nawet ja czasem chodziłam na imprezy ludzi ze szkoły a widziałam go może na połowie z nich.

Wymamrotałam przekleństwo pod nosem po wyłączeniu silnika. Okej, skreślam wszystkie myśli o Jacobym, jakie miałam. Nie znałam go, pewnie go nie poznam. Niech zostanie w sferze nocnych fantazji i na jawie pozostanie tylko szkolnym mitem, o którym krążyły zdecydowanie zbyt sprzeczne plotki, żebym uwierzyła w którekolwiek.

Na placu dojrzałam samochód ojca oraz jakąś nieznaną, niskozawieszoną furę. Patrząc na fasadę dwupiętrowego domu z burego kamienia i szarej cegły odechciało mi się wysiadać z samochodu. Potrzebowałam Wyoming, marzyłam żeby znów położyć się nocą w szczerym polu. Rodzice jednak nie chcieli słyszeć o tego typu wakacjach, najwyraźniej były zbyt... prowincjonalne.

Przymknęłam powieki w nikłej próbie zebrania sił. Dasz radę Theo. Jeszcze wakacje i potem tylko rok. To minie, to wszystko minie.

Jakoś przeczłapałam przed podwórze, wdychając uspokajający zapach świeżo skoszonej trawy. Musiałam minąć się z ekipą porządkową, bo nikogo nie widziałam. Nawet pan Hernandez nie kręcił się nigdzie, dopatrując uchybień swoich ludzi. Obejrzałam się jeszcze przez ramię na granatowe BMW. Nie mogłam sobie przypomnieć, czy miał wpaść dziś ktoś ze studia ojca.

Trzasnęłam drzwiami na tyle głośno, żeby było słychać na parterze. Nie chciało mi się jeszcze jeść, a w lodówce w pokoju powinnam mieć zapas mrożonej herbaty.

– Theo? – głos matki rozległ się z kuchni.

– To by było na tyle, jak chodzi o spokojną popijawę – wymamrotałam pod nosem. Obróciłam się na pięcie, niechętnie kierując kroki ku kuchni. Kiedy zobaczyłam tam całą moją rodzinę żołądek opadł mi do stóp.

Taki widok nigdy nie zwiastował dobrych rzeczy.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro