Sarutobi Hiruzen został Trzecim Hokage nie bez powodów. Był potężny, posiadał autorytet, był w stanie podejmować ciężkie decyzje oraz dbał o swoją wioskę.
Teraz jednak Sarutobi Hiruzen czuł, że coś jest nie tak.
Najpierw pojawiła się ta dziewczyna, Uchiha, grożąc puszczeniem z dymem połowy Konohy, jeśli natychmiast nie zostanie zaprowadzona przed oblicze Hokage. Posiadała na tyle charyzmy i uroku osobistego, że zwykle chłodni i beznamiętne strażnicy ANBU z rozbawieniem wpuścili ją do środka.
A potem Trzeci usłyszał to, co dziewczyna - Izumi, miała na imię Izumi - miała do powiedzenia. W jednej chwili papiery przestały mieć znaczenie i starzec poderwał się, wołając zaufanych ANBU. To była sytuacja kryzysowa i to właśnie on powinien się udać na miejsce, by ocenić to, co się działo oraz możliwe zagrożenie.
Następnie zaś Hiruzen przekonał się ze smutkiem, że Izumi mówiła prawdę. Ciało Uchihy Mikoto leżało na schodach, nietknięte póki co przez dzikie zwierzęta żyjące w lasach otaczających wioskę. Sarutobi zostawił część swych podwładnych, by przenieśli ciało kobiety w bezpieczne miejsce, sam zaś z resztą udał się w kierunku świątyni.
Wtedy też wszystko przestało mieć sens. Spodziewał się wkroczyć w sam środek walki bądź zastać pole pełne trupów i krwi. Tak się nie stało.
Zamiast tego okazało się, że teren przyświątynny stoi w ogniu. I to dosłownie.
Hokage zamrugał oczami. Raz, potem drugi.
Czarne, niemalże piekielne płomienie nadal płonęły wokół nich.
A nieopodal, przy jednym z cudem ostałych drzew, które wciąż nie zajęły się płomieniami, znajdowała się dość ciekawa gromadka.
Jako pierwszego Trzeci zauważył doskonale znanego mu ANBU, Uchihę Itachiego. Chłopak klęczał przy kobiecie, w której Hiruzen po paru sekundach rozpoznał jego ciotkę, Uchihę Reinę. Kobieta była nieprzytomna, a jej siostrzeniec w skupieniu udzielał jej pierwszej, tak bardzo podstawowej pomocy. Obok nich zaś, oparte o drzewo, siedziało dziecko, zbyt spokojne jak na swój wiek i ze znudzeniem patrzące na swoje paznokcie. Uchiha Sasuke, który jakimś dziwnym zrządzeniem losu znalazł się tutaj, w samym środku walk. Co ten chłopiec tu robił? I czemu był tak bardzo obojętny na sytuację wokół? I czemu obok niego leżał wielki, niebieskoskóry wojownik, który z całą pewnością nie był Konoszańczykiem?
Sarutobi Hiruzen wziął głęboko wdech. Jego oczy spoczęły na osobie, której najbardziej ufał w tym towarzystwie i która zdawała się najlepiej ogarniać tę sytuację.
- Możesz mi wytłumaczyć, co tu się wyrabia, Itachi?
Nastolatek nawet nie podniósł głowy, by na niego spojrzeć.
- Zostaliśmy zaatakowani przez niego - machnął ręką w stronę nieprzytomnego wojownika. - Sytuacja jest już opanowana.
- A te płomienie?
- To efekt jutsu mojego klanu. Powinny zniknąć... Chyba.
- Chyba? - Hiruzen uniósł głowę.
- Tak mi się wydaje, Hokage-sama.
Trzeci pokręcił głową w niedowierzaniu, gdy zauważył, ile ludzi strącił w jedną noc. Cały oddział ANBU, który przydzielił Mikoto... Najwyraźniej kobieta słusznie obawiała się, że może zostać zaatakowana.
Hiruzen zerknął na nieprzytomną Reinę. Czy to ona pokonała nieprzyjaciela? A może dokonała tego dwójka dzieci, które w spokoju oczekiwały na dalsze słowa przywódcy wioski?
- Coś czuję, że będziesz mi winien solidne wyjaśnienia, Itachi.
---
Nieubłaganie zbliżała się północ, gdy bracia Uchiha znaleźli czas, by porozmawiać między sobą o tym, co się wydarzyło.
Zmęczenie, jak zarówno zimno nocy dawało im się obu mocno we znaki. Zdawało się im, że upłynęły lata od chwili, gdy opuścili swój dom w biegu, choć w rzeczywistości było to tylko kilka godzin, być może nawet mniej niż dwie.
Przez pewnien czas ani jeden z nich się nie odzywał. Usiedli obok siebie pod drzewami, ukryci przed wzrokiem innych. Ze swojej perspektywy mogli spokojnie oglądać, jak reszta ANBU prędko zajmuje się uprzątaniem otoczenia. Ich ciotka została już przetransportowana do szpitala, Izumi obiecała, że dopilnuje, by kobiecie nic się nie stało. Oni mieli tam wkrótce dołączyć. To w końcu była najbliższa osoba z ich rodziny, która została w Konosze. Teraz czekali, gdyż Hokage nalegał, by zostali jeszcze przez chwilę. Chciał im coś powiedzieć, już po tym, jak ogarnie całą sytuację.
W końcu unieśli na siebie zmęczone spojrzenia.
Spokój i drętwota, które ogarniały ich od chwili, gdy zobaczyli ciało Mikoto, złamały się w jednej sekundzie.
Nie mieli pojęcia, który ruszył się pierwszy. Nie mieli pojęcia, dlaczego to zrobili. W końcu należeli do rodu Uchiha, a to nazwisko do czegoś zobowiązywało. Przecież nie byli dziećmi, ani jeden z nich i mierzyli się już z gorszymi problemami. Przecież jeszcze kilka minut wcześniej na spokojnie omawiali możliwe konsekwencje tej nocy i zastanawiali się nad przyszłymi krokami.
W tamtej chwili to wszystko przestało mieć znaczenie.
W jednej sekundzie siedzieli beznamiętnie obok siebie, nie zamieniając ani słowa - w następnej już trzymali się kurczowo, wtuleni w siebie nawzajem, nie pozwalając drugiemu zobaczyć swej twarzy.
Sasuke zamknął oczy, czując, jak ramiona brata otaczają go obronnym gestem. Po twarzy niższego z nich potoczyło się coś, co z całą pewnością nie mogło być łzami. Przecież miał siedemnaście lat! Być może jednak... Być może przez to, że znalazł się w tym dziecięcym ciele, coś w nim przestało prawidłowo funkcjonować. Być może tak łatwo było mu przypomnieć sobie przeszłość, to jaki był dawniej.
Być może to tak cholernie bolało.
Miał tak wiele, ale po raz kolejny tak wiele utracił. Po śmierci matki i ojca przez długi czas funkcjonował na pograniczu jawy i snu, skupiając się na zemście. Gdy ponownie był w stanie ich ujrzeć, nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Wreszcie mógł odzyskać to, co stracił jako dziecko. Pozwolił sobie mieć nadzieję, że wszystko będzie dobrze - i przeliczył się, raz jeszcze pozwolił, by najcenniejsi mu ludzie odeszli gdzieś, gdzie nie zdoła ich już dosięgnąć.
To bolało, nieważne, czy stracił matkę po raz pierwszy, czy po raz drugi. To wciąż bolało.
Ramiona jego brata zadrżały i Sasuke uświadomił sobie jeszcze jedną rzecz. O ile on już raz mierzył się ze stratą matki, to Itachi przeżywał to pierwszy raz. Nieważne, że dostał wcześniej rozkazy jej zabicia... On także miał nadzieję, że wszystko się dobrze skończy. Że jeszcze da się wszystko naprawić. Że nie będzie ich czekać tylko rozpacz.
- Sasuke... - głos jego brata zdawał się łamać i sprawił, że niższy chłopak raz jeszcze przypomniał sobie o prawdziwym wieku Itachiego. To teraz Sasuke był starszym bratem i to on powinien zachowywać się, jak na starszego brata przystało.
- Tak, nii-san? - jednak nie był w stanie go inaczej wołać.
- Chyba jeszcze... Chyba jeszcze dotąd ci nigdy nie podziękowałem - głos nastolatka był cichy.
Sasuke miał ochotę popatrzeć na brata ze zdumieniem, ale coś powiedziało mu, że lepiej, by teraz się nie ruszał.
- Za co? - spytał tylko.
- Za to, że mnie uratowałeś - słowa te zabrzmiały tak dziwnie, tak nienaturalnie. Że on, Sasuke, mógłby uratować Itachiego? Wolne żarty. To przecież Itachi... - Teraz już wiem, jak to boli. I gdybym sam miał to zrobić...
Nie dokończył. Nie musiał.
Było w nim coś takiego kruchego, niestałego, że Sasuke odchylił się oraz wyplątał się z ramion brata. Uśmiechnął się przekornie.
- Głupiś - powiedział, patrząc na swojego brata. To już nie był bezlitosny zabójca, ten mężczyzna, którego musiał zabić czy zagubiony w mroku przestępca.
Osobą, która patrzyła na niego, nie był też jego silny, potężny i niepokonany starszy brat.
Nie, Sasuke patrzył teraz na chłopca, na trzynastoletnie dziecko, które pod maską obojętności ukrywało swoje cierpienie i ból. Które tak łatwo byłoby zniszczyć, które już nie miało pojęcia, co powinno zrobić.
- Głupiś - powtórzył, unosząc dłoń i robiąc coś, czego nigdy nie miał odwagi zrobić wcześniej - uderzając dwoma palcami ręki w czoło brata. - Nie musisz mi za nic dziękować. Od tego są bracia, prawda? Aby się wzajemnie ratować.
Przez twarz Itachiego przemknęła cała gama emocji, zupełnie jakby te słowa sprawiły, że zniknęły wszelkie ograniczenia, które sam na siebie założył. Najpierw wielki ból, smutek, zmęczenie, następnie lekkie rozbawienie, aprobata, duma i szacunek, na samym końcu zaś wdzięczność, poczucie winy i żal.
Itachi opuścił głowę, pozwalając swym włosom, by odgrodziły go od świata zewnętrznego.
- Dziękuję, Sasuke - powtórzył raz jeszcze. - Nawet nie masz pojęcia, przed jak strasznym losem mnie uratowałeś.
Tym razem Sasuke nie miał zamiaru go poprawiać.
Zamiast tego prędko otarł twarz ramieniem, po czym odchrząknął i wstał. Zaklaskał w dłonie, chcąc sam siebie zmusić do działania.
- Dobra. - Odezwał się. - Teraz idziemy do łóżka. O tej porze grzeczne dzieci idą lulu.
Itachi uśmiechnął się kącikiem ust, wstając. Gdy wyprostował się, z jego twarzy zniknęło zwątpienie oraz niepewność. Chwila słabości minęła oraz oboje wrócili do dawnych siebie, jakby do niczego wcześniej nie doszło.
- Masz rację - kiwnął głową. - Jutro będziemy mieli sporo roboty. Nie sądzę, byś musiał iść do Akademii, ale i tak powinieneś się wyspać. Musimy jeszcze...
Nagły atak kaszlu przerwał jego zdanie. Zgiął się w pół, opierając się o pień drzewa, jakby tylko on powstrzymywał go przed upadkiem. Uniósł dłoń do szyji, jakby próbując sobie w ten sposób jakiś pomóc opamować oddech. To mógłby być zwykły kaszel, ale coś w nim sprawiło, że jego brat od razu odrzucił taką możliwość. Ten kaszel zdawał się być zbyt niszczący, zbyt wycieńczający organizm, by być normalny.
Sasuke zamarł. Wspomnienia z tamtej walki, ich ostatniej walki, przetoczyły mu się przez głowę. To, jak nagle jego brat osłabł, tamto zataczanie się i trzymanie za serce... Czyżby wszystko zaczęło się na długo przed tym, jak Itachi stoczył tamtą walkę?
- Nii-san?
Itachi uniosł dłoń, powtrzymując go przed podejściem bliżej. Nabrał kurczowo oddechu, po czym wyprostował się. Kaszel ustał, jakby nigdy go nie miał.
- To nic - powiedział. - Już minęło.
Ale Sasuke pokręcił głową.
- Od jak dawna jesteś chory?
- Sasuke, to tylko kaszel. Nic, czym należałoby się...
- Od jak dawna?
Wzrok Sasuke ciskał piorunami, a jego głos był lodowaty. Itachi zerknął na niego niepewnie.
- Nie jestem chory - sprostował. - Jedynie co jakiś czas czuję się gorzej. Ale to mija, zawsze mija. Nie musisz się martwić, więc...
Zawsze?
- Od. Jak. Dawna?
Jeszcze jeden rzut na zdecydowane oczy niższego Uchihy i Itachi zrezygnował. Nie miał szans wygrać tej bitwy.
- Zaczęło się, jak byłem małym dzieckiem. Później minęło i wydawało mi się, że się wyleczyłem, ale najwyraźniej nie miałem racji.
- Byłeś z tym u lekarza? Rodzice wiedzą? - nie ustąpił Sasuke.
- Hej, wyleczyłem się z tego już ze cztery lata temu. To może być równie dobrze cokolwiek innego. Naprawdę, robisz z igły widły. Nie przesadzajmy.
Ale Sasuke jedynie pokręcił głową.
- Jutro idziesz do lekarza. Koniec, kropka.
Itachi otworzył usta, by zaprotestować, to czym zamknął je. Pokręcił głową, a na jego ustach pojawił się łagodny uśmiech. To było dziwne uczucie; gdy ktoś, o kogo zawsze się troszczyłeś, zaczyna myśleć i dbać o ciebie.
Lubił to uczucie.
- Ale to dopiero jutro. Na razie chodźmy już spać. Musisz być zmęczony i...
Nie dokończył. Zamiast tego zmarszczył brwi i spojrzał w bok, tam, gdzie na polanie przygasały czarne płomienie. Przez ciemną, ponurą przestrzeń słychać było równomierne odgłosy czyimś kroków - i raczej nie byli to ANBU. Sasuke nie znał ich, ale po reakcji brata wyczytał, że ten zna tą osobę.
- Kto to?
- Danzou-sama - wyszeptał Itachi, opierając się o pień drzewa, spuszczając głowę. - Pewnie będzie chciał ze mną porozmawiać. To na niego Hokage-sama kazał nam czekać.
Sasuke otworzył usta, by coś na to odpowiedzieć, ale w tej samej chwili zorientował się, że nie jest w stanie. Dziwnie znajome wrażenie ogarnęło jego ciało. Cały otaczający go świat - płomienie, brat, polana - zaczął się zamazywać, głosy nakładały się na sobie.
Tak oto, bez żadnego ostrzeżenia czy informacji, Uchiha Sasuke zrozumiał, że czymkolwiek była moc trzymająca go przez ostatni miesiąc w przeszłości, teraz przestawała działać - a on wracał do swoich czasów, w których przybył.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro