Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

34. Życie

"Wielu ludzi wkracza w nasze życie zupełnie przypadkowo. Niektórzy pojawiają się na kilka dni, inni niekiedy nawet tylko na kilka godzin. Nieliczni pozostają z nami na zawsze."

Janusz Leon Wiśniewski, Zbliżenia

Przed samym nosem śmignęła mi ciężka pszczoła, lecąc w sobie tylko znanym kierunku. W powietrzu unosił się słodko-mdły zapach gorącego popołudnia zmieszany z wonią rozgrzanego asfaltu. Sierpień wszystkim dał się we znaki upalną pogodą i częstymi burzami. Przyroda osiągnęła apogeum rozkwitu. Wszystko stało się napęczniałe, przebrzmiałe, soczyste i lepkie. Ptaki świergotały jak szalone, muchy i inne owady bzyczały, gdzieś wysoko dzięcioł stukał zajadle w wysoką sosnę. Pełen rozkwit. Hałas. Snujący się po mieście licealiści wpatrzeni w smartfony i popijający energetyki z jaskrawych puszek. W mijanym przeze mnie parku zaczynał się jakiś festyn, a na kolorowej scenie robiono właśnie próbę dźwięku. Życie. Pęd. Beztroska. Kolory. Zapachy. Dźwięki. Basy. Piski. Gwizdy. Śmiechy.

Ale nie tam...

Nie w miejscu, do którego właśnie zmierzałam.
Przejechałam jeszcze kilometr i z ulgą skręciłam w bramę. Powachlowałam przodem koszulki, żeby choć trochę się ochłodzić i odstawiłam rower na stojak. Pod plecakiem miałam istny potospad. Przeszłam szybko przyszpitalny parking i skierowałam się do wejścia na oddział onkologii. Już po przekroczeniu progu owionął mnie chłód klimatyzacji, a w nos uderzył zapach detergentów i medykamentów. Kiedyś przyjście do szpitala wiązałoby się dla mnie z paraliżującym stresem. Dziś odczuwałam tylko lekki ból i spiętego brzucha. Przyzwyczajenie. Brak możliwości ucieczki. Konieczność stawienia czoła wyzwaniom i problemom nauczyła mnie, że po prostu muszę zacisnąć zęby i walczyć sama ze sobą i własnymi słabościami. Takiej postawy nauczył mnie też Artur, za co byłam mu wdzięczna.

— Dzień dobry, ja do mojej mamy, na piąte piętro — powiedziałam do pana portiera, ale on tylko machnął ręką bo już mnie dobrze znał. Wszak pojawiałam się tutaj od miesiąca niemal codziennie.

— Tak, tak... Dzień dobry — uśmiechał się i kiwnął mi głową.

Wybrałam windę. Po kilkunastu kilometrach jazdy rowerem nie miałam najmniejszej ochoty na drałowanie schodami. Wcisnęłam guzik i oparłam się ramieniem o chłodną ściankę, czekając aż winda zajedzie na górę. Wysiadłam i ruszyłam do sali, gdzie leżała moja mama.

Choć na początku diagnoza nie była tragiczna, to po dalszych badaniach i wraz z pogarszającym się samopoczuciem mamy okazało się, że guz jednak rośnie i wcale nie jest niezłośliwy, wręcz przeciwnie, a jego wycięcie jest niestety niemożliwe. Wobec czego mama stopniowo zaczęła przyjmować leki, które wyniszczyły ją w końcu do tego stopnia, że musieliśmy zgodzić się na hospitalizację. Teraz lekarstwa dostawała dożylnie, dzięki czemu nie obciążała tak żołądka.

Starałam się trzymać dzielnie ale za każdym razem, kiedy przyjeżdżałam w to miejsce, łzy same cisnęły mi się do oczu. Na korytarzach i w salach unosiła się atmosfera końca. Tak jak wątły płomień świecy który chybocze się i maleje, niknie... widać, że za chwilę zgaśnie. Zawsze jednak tliła się gdzieś w środku nadzieja, że ogień się utrzyma, że knot okaże się dłuższy, a wosku więcej, niż na pierwszy rzut oka. Zamrugałam kilkukrotnie, westchnęłam i zajrzałam do znajomej sali urządzonej w ciepłych, pomarańczowych barwach. Mama leżała najbliżej drzwi.

Odłożyłam plecak na krzesło przy łóżku, dokładnie zdezynfekowałam dłonie  i przywitałam się z mamą krótkim i delikatnym uściskiem. — Cześć, mamo...

Mruknęła coś w odpowiedzi.

— Dzień dobry, pani Jolu — przywitałam się z leżącą na sąsiednim łóżku kobietą chorą na raka piersi. — Jak samopoczucie? — zagadnęłam uprzejmie, wiedząc że pani Jola zawsze odpowie tak samo pozytywnie.

— Cudownie. Życie jest piękne, nawet na szpitalnym łóżku — zaśmiała się.

Przy jej łóżku na szafce stał wazon pełen kolorowych kwiatów. Pewnie od pana Henia, jej męża.

— Jak tam się dzisiaj czujesz, mamo? — zagadnęłam, przybierając pogodny wyraz twarzy.

Mama tylko westchnęła. Wyjęłam z plecaka pojemnik z owocami. Jeżyny, borówki, truskawki, porzeczki... Podobno mające działanie antynowotworowe. Podałam je mamie i zastygłam. Na policzkach mamy dostrzegłam mokre smugi, a trzeba wiedzieć, że mama ogólnie rzadko pozwalała sobie na łzy, które generalnie uważała za oznakę słabości, więc przez chwilę nie wiedziałam, jak zareagować.

— Mamo... Co jest? Czemu płaczesz? — szepnęłam, przysiadając na łóżku obok niej.

Mama westchnęła i drżącą ręką sięgnęła do pudełka na szafce po chusteczkę. Otarła oczy i zabrała się za owoce.

— Nie będzie mnie na weselu Kingi... Na ślubie własnej córki nie będę... — powiedziała przez łzy i nerwowym ruchem wrzuciła kilka jagód do ust.

A więc znowu to samo. Tylko teraz doszedł płacz.

— Mamo...

Nie miałam pojęcia, co powiedzieć. Myślałam, że mama sobie z tym poradziła. Kinga nawet chciała przełożyć datę ślubu o rok, ale mama protestowała i błagała, mówiąc że to nic takiego, że nie chce być powodem kłopotów i zmartwień. Tak więc ślub miał się ostatecznie odbyć jak planowano na początku września, a Kinga miała zadbać o to, by mama mogła być obecna podczas uroczystości "online". Oczywiście samo zorganizowanie łączenia zostało przekazane mnie. Już zresztą poprosiłam o to miłą pielęgniarkę, która chętnie zgodziła się uruchomić mamie na czas ślubu aplikację z transmisją.

— Przecież już uzgodnione, że będziesz, tylko... Tylko na odległość. To naprawdę może wyjść całkiem nieźle. Musisz się do tego dobrze nastawić. Ja do ciebie przyjadę na chwilę jak już wesele się rozpocznie i będę mogła się urwać...

— To nie to samo... Zresztą... Nie przejmujcie się mną. I tak umrę. Kogo obchodzi czy będę na weselu czy nie... Wkrótce i tak zniknę — westchnęła gorzko.

— Mamo... Nie mów tak.

— A co? Przecież taka prawda.

— Wszyscy bardzo żałują, że tak wyszło. Przecież wiesz, jak Kinga się przejęła. Ona bardzo to przeżywa.

— Wiem. Dlatego staram się przed nią uśmiechać i mówić, że to nic takiego. Niech przynajmniej ona będzie szczęśliwa — wyszeptała łamiącym się głosem.

Nie wiedziałam, czy cieszyć się, że mama wobec mnie była szczera czy jednak zazdrościć siostrze braku zmartwień. Kinga żyła w nieświadomości, bo mama starała się utwierdzać ją w przekonaniu, że czuje się lepiej, niż wygląda a psychicznie to już w ogóle całkiem dobrze. Guzik prawda. Mama gasła w oczach, zarówno fizycznie jak i psychicznie. Widziałam, że traci wolę walki. Że już powoli zaczęła się poddawać. Nowotwór przejął kontrolę nad jej życiem, ciałem, myślami, nastrojem... Nawet  wiecznie uśmiechnięta pani Jola w rudej wspaniałej peruce na głowie nie potrafiła podnieść mamy na duchu. Dziadkowie z kolei przyjęli te chorobę z godnością, ale i pewną rezerwą. Babcia w sekrecie wyznała mi, że osobiście jest przekonana o tym, że "ten cały rak to skutek wieloletniego zgorzknienia mamy". Sama nie wiedziałam, co na to odpowiedzieć, ale musiałam przyznać, że zgorzknienie mamy nasiliło się wraz z objawami choroby.

Tata też już się poddał. Przyjeżdżał do mamy po pracy, ale po każdej wizycie wydawał mi się smutniejszy. Pogrążał się wraz z mamą w coraz większej rozpaczy. Tylko ja zostałam na placu boju, a przy moim boku Artur. Wspierał mnie i pewnie gdyby nie on, ja też bym się załamała.

— Zrobić ci coś do picia? — zapytałam, wiedząc że pocieszanie mamy nie ma sensu, bo ta jak zwykle wpadnie w błędne koło narzekania i negowania wszystkiego, co powiem.

— Możesz herbatę mi zrobić. Jakieś ziółka — rzuciła w końcu słabym głosem. Wzięłam od niej prawie pełne pudełko i odstawiłam na metalową szafkę.

— A pani? — zwróciłam się do Joli.

— A mi też złotko zrób. Melisy jeśli można.

Wyjęłam z szafki dwie torebki z melisa i wyszłam na korytarz.  Zdawało mi się, że pani Jola  zabrała się właśnie za obsztorcowywanie mamy. Pokręcilam z westchnieniem głową i podeszłam do automatu z gorącą wodą. Wzięłam z szafki pod spodem jednorazowe papierowe kubki i zaparzyłam dwie herbaty. Kiedy wróciłam, wręczyłam pani Joli kubek, a potem podeszłam do mamy. Wyglądała na mocno zmieszaną.

— Przepraszam, Mela — szepnęła, a w oczach znowu stanęły jej łzy. Odetchnęła ciężko. Widziałam, jak bardzo się męczy i z jakim trudem przychodzi jej użycie tego słowa.

— Wiem, że ci ciężko — powiedziałam cicho, ujmując jej wychudłą dłoń w swoją. — Ale nie możesz się poddać. Zawsze mówiłaś, że trzeba walczyć do końca, nie pamiętasz? To ja zawsze się poddawałam, a ty mi kazałaś wstawać i iść dalej, bez względu na wszystko.

— Kiedy była szansa na powodzenie walki. A teraz nie ma...

— Zawsze jest... Zawsze jest nadzieja — wtrąciła się pani Jola pomiędzy jednym siorbnięciem herbatki a drugim. — Poza tym przecież to doczesne życie to tylko przedsmak. Nie ma co się smucić. Wystarczy tylko poprosić Jezusa, a będziesz z nim po śmierci w raju.

Moja mama przewróciła oczami, uważając zapewne, że kobieta gada od rzeczy. Ja jednak uważałam, że jej słowa wcale nie były takie głupie.

— Skoro łotrowi na krzyżu powiedział, że będzie w raju, to nas nie weźmie? — ciągnęła niezrażona pani Jola. — Wystarczy tylko go poprosić, ot co. I od razu człowiekowi lżej na sercu jak tak na to spojrzy, prawda? — uśmiechnęła się i uniosła nieco kubek, jakby wznosząc toast.

— Ma pani rację, pani Jolu — przyznałam jej z uśmiechem.

Chciałabym, żeby mama miała takie podejście. Żeby przestała się bać. Żeby przestała wyrzucać z siebie gorycz i poczucie krzywdy. Pani Jola mimo choroby i przyjmowanej chemioterapii promieniała, choć według lekarzy  zostało jej może z pół roku życia, bo miała przerzuty w całym ciele.

— Ostatecznie przecież i tak wszyscy umrzemy. Jeden wcześniej, drugi później. Ale jest jeszcze życie po życiu, mówię wam — zakończyła pogodnie.

Kiedy tak patrzyłam na roziskrzony wzrok tej kobiety i jej pewność, że po śmierci trafi do innego, lepszego miejsca, sama utwierdzałam się w przekonaniu, że tak właśnie będzie. Z nieco lżejszym kamieniem na sercu opuściłam mury szpitala, zamierzając pojechać tam, gdzie znajdę wytchnienie od ponurych myśli. I teraz celem mojej podróży, moim azylem, miał być dom Artura Wojnarowskiego, a nie jak jeszcze do niedawna dom moich dziadków. Dojechałam na miejsce jak na skrzydłach i zeskoczyłam z rowera jakby mnie ktoś gonił.

Artur dał mi klucze do drzwi wejściowych, więc bez trudu dostałam się do środka. Usłyszałam jakieś odgłosy na tarasie z tyłu domu, jakby ktoś gwizdał pod nosem i coś przesuwał. Chciałam Arturowi zrobić niespodziankę, więc cicho weszłam do salonu, skąd było wyjście na taras. Przez ułamek sekundy wiedziałam przebłysk wspomnienia, ale odrzuciłam od siebie przykre myśli. Postanowiliśmy z Arturem nie wracać do tamtego nieszczęsnego obiadu z jego rodzicami. Stanęłam w drzwiach i zobaczyłam tak uroczy widok, że nogi się pode mną ugięły. Oparłam głowę o framugę, mrużąc oczy.

Ogród tonął w pomarańczowym świetle zachodzącego letniego słońca. W powietrzu drgał niedostrzegalnie nostalgiczny zapach odchodzącego dnia. Uśmiechnęłam się i jednocześnie poczułam pieczenie pod powiekami. Artur siedział na podłodze odwrócony do mnie plecami, a wokół niego leżało mnóstwo narzędzi oraz szuflad i szufladek z kredensu, który dostałam od dziadków. Twierdzili, że jako cukiernik zasługuję na kredens z prawdziwego zdarzenia i postanowili podarować mi zabytek, który był w naszej rodzinie od ponad wieku. Niestety szuflady działały strasznie opornie, a drzwiczki w szafkach otwierały się ze zgrzytem lub wcale. Artur jak tylko go zobaczył postanowił tchnąć w mebel nowe życie. Wyczyścił, wypolerował... I teraz wziął się za naprawianie mechanizmu działania szuflad. No złota rączka po prostu. Stałam w drzwiach przez dłuższą chwilę i chłonęłam ten wzruszający widok. Artur w prostej czarnej koszulce, w dresach, z śladami białego pyłu na włosach, z plamkami farby na przedramieniu.

Podeszłam i usiadłam za nim, obejmując go ramionami. Artur odwrócił głowę, więc wykorzystałam okazję i  złączyłam nasze usta. Mężczyzna natychmiast rzucił narzędzia, które miał w rękach i wciągnął mnie sobie na kolana.

— Jak dobrze, że jesteś — szepnęłam, rozkoszując się jego zapachem i ciepłem.

— Będę... Będę już zawsze. Przez całe życie — odparł, całując mnie w policzek.

Oparłam głowę na jego piersi. Mogliśmy w błogim spokoju obejrzeć razem zachód słońca. Ostatni sierpniowy zachód. Wierzyłam, że wiele ich jeszcze przed nami... Całe życie wschodów i zachodów, początków i końców. Razem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro