Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

28. Skarb

"Brak poczucia własnej wartości nie jest dowodem na to, że człowiek jest bezwartościowy, tylko na to, że nigdy nie uwierzył we własne siły i nigdy nie poszukał w sobie pozytywnych cech i talentów, które na pewno posiada."

Beata Pawlikowska, W dżungli niepewności

Wrzucałam ubrania do walizki jak leci. Nieważne, że i tak większości rzeczy ze sobą nie wezmę. Trudno, dam sobie radę. Czułam, że od dzisiaj nie mogłam nazywać tego miejsca swoim domem. Tak jakby policzek od matki był jednocześnie palcem w stronę drzwi. Nie miałam zamiaru przepraszać, błagać o wybaczenie i obiecywać poprawy. Nigdy więcej.

Włożyłam ostatnie kilka par skarpetek do walizki i rzuciłam okiem na pokój. W szafie zostały wszystkie drogie swetry i inne markowe ciuchy, które nie tak dawno kupiła mi mama. Nie mogłam ich wziąć, tak samo jak innych prezentów. Starała się. Przez te wszystkie lata starała się w jakiś swój pokręcony sposób okazywać mi miłość, ale równocześnie okazywała też pogardę i wieczne niezadowolenie. Dzisiaj jej rozczarowanie osiągnęło widocznie swoje apogeum. Nie miałam zamiaru tego dłużej znosić i być dla rodziców ciężarem oraz powodem do wstydu. 

Poczekałam, aż rodzice pójdą spać, wyciszyłam telefon i, najciszej jak się dało, zeszłam na dół, uważając żeby nie robić hałasu. Ostatni raz omiotłam spojrzeniem salon i ciemną kuchnię, a następnie cicho wyszłam przed dom.

Udało się. Westchnęłam z ulgą, powstrzymując się przed zalaniem łzami. Udało się uniknąć kolejnej kłótni, to najważniejsze. Wątpiłam, żeby rodzice starali się mnie zatrzymać. Zapewne w duchu nawet się ucieszą kiedy odkryją, że mnie nie ma. Ulży im.

O tej porze nie chciałam ciągać dziadka po mieście, dlatego zadzwoniłam po taksówkę i dla bezpieczeństwa odeszłam kilkaset metrów od domu. Już po kilkunastu minutach siedziałam w samochodzie, a w przeciągu następnych kilkunastu znalazłam się pod domem dziadków. Postanowiłam nie dzwonić znów do Artura ze swoimi problemami. Już i tak wiele razy wyratował mnie z opresji. Poza tym nie chciałam, żeby miał mnie za największą ofermę życiową jaką kiedykolwiek spotkał.

Weszłam do domu dziadków używając klucza ze skrytki i umościłam się w niewielkim saloniku na wąskiej kozetce. Dobre i to. Przynajmniej ciepło i bezpiecznie. Nie chciałam niepotrzebnie budzić dziadków. Po co dokładać im zmartwień w środku nocy? Szczególnie, że zapewne, jak na starszych ludzi przystało, spali smacznie już od dobrych kilku godzin. Wyrywanie ich w tym momencie z krainy błogiej nieświadomości byłoby niepotrzebne i egoistyczne.

Przebrałam się w swoje puchate piżamy i ułożyłam pod kocem. Przyłożyłam głowę do twardej poduszki ozdobnej, wciąż czując z boku twarzy ból po uderzeniu. Łzy nie wiedzieć kiedy same pociekły mi z oczu, mocząc śliski materiał poduszki pachnącej lawendą.

Byłam sama. Sama w ciemności ze swoimi ponurymi myślami.

Mój telefon zawibrował, zmuszając mnie do sprawdzenia go. Kilka nieodczytanych wiadomości i połączeń od profesora Wojnarowskiego... Powinnam w końcu zmienić nazwę kontaktu...

Jak tam? Mama była bardzo wściekła?

Stało się coś?

Dlaczego nie odbierasz?

Oddzwoń, martwię się.

Pospiesznie wybrałam numer i schowałam głowę pod koc.

— Mela? Co się z tobą dzieje? Dzwonię i dzwonię...

— Przepraszam... Po prostu... Pokłóciłam się z mamą... — wyszeptałam i rozpłakałam się na dobre. Artur poczekał chwilę, żebym się nieco uspokoiła.

— Mela, słońce... Nie płacz... — usłyszałam jego kojący głos. — To dla niej szok. Musi przywyknąć, oswoić się — mówił, starając się mnie jakoś pocieszyć.

— Nie wiem. Nie wydaje mi się, żeby kiedykolwiek miała to zaakceptować — wyszlochałam, starając się być jak najciszej, bo za ścianą spali dziadkowie.

— Uspokój się... Nie płacz. Chcesz, żebym przyjechał? Mógłbym podjechać do ciebie za kwadrans.

— Nie... Nie bardzo nawet mam możliwość... — wymamrotałam, ocierając kocem zasmarkany nos. Byłam żałosna.

— Zamknęli cię?

— Nie. Pojechałam do dziadków. Właśnie u nich jestem. Śpią. O niczym nie wiedzą — powiedziałam przyciszonym głosem, niemal tuląc telefon do ust.

Artur westchnął ciężko i długo nic nie mówił.

— Mela, powiedz mi. Co dokładnie się stało?

— Nic... Pokłóciłyśmy się. Mama się wściekła na wieść o tym, że rzuciłam studia.

— Czyli jej powiedziałaś?

— Jakoś samo wyszło. Przed nią nic się nie ukryje — westchnęłam.

— I aż tak przeżywasz? Czuję, że o czymś mi nie mówisz. Mam rację?

Skąd on wiedział? Miał jeszcze wykrywacz kłamstw oprócz wykrywacza metalu? Przez chwilę oboje milczeliśmy. Prawda jednak, jak ta oliwa, zawsze wypływa na wierzch.

— Uderzyła mnie — wyznałam, kiedy cisza za bardzo już mnie uwierała. — W sensie strzeliła mi w twarz. Dlatego się stamtąd zabrałam. Z rzeczami. Nie wrócę tam.

— Do ciężkiej cholery... — zaklął Artur i warknął gardłowo. Przez chwilę chyba walczył ze sobą, żeby nie pojechać do moich rodziców i im nie nagadać.  — Ale nic ci nie jest? Może trzeba to zbadać? Masz jakieś objawy? Zawroty głowy? — zapytał z wyraźnym niepokojem.

— Nie... Spokojnie. Nic mi nie jest. Tylko głowa mnie trochę boli, ale to od płaczu...

— No nie wiem, Mela... Chciałbym, żeby ktoś cię zobaczył.

— To naprawdę nic wielkiego. Nawet siniaka nie widać, tylko lekko piekło i może trochę boli. Naprawdę... Proszę cię, moja matka jest szanowanym w mieście adwokatem... Nikt nie może się dowiedzieć, to by zrujnowało jej reputację...

Na samą myśl, że mogłabym być powodem jej problemów w pracy zrobiło mi się niedobrze. Lepiej to przełknąć i zostawić, nie rozgrzebywać...

— Mela... — Artur chyba postanowił ugryźć się w język i nie nalegać, bo ciężko westchnął. — Zobaczymy się jutro? Jest sobota. Moglibyśmy gdzieś wyskoczyć, mogłabyś oderwać myśli od tego wszystkiego — powiedział łagodniejszym, choć wciąż zmartwionym tonem.

— Nie wiem... Może...

— Jeśli nie chcesz, rozumiem... Tak pomyślałem...

— Chcesz się spotykać z taką ofiarą losu? Ty jesteś profesorem na uczelni. Prodziekanem. Ludzie cię znają, szanują, podziwiają. A ja? Tylko będę cię ośmieszać... Gdzie z kimś takim się pokażesz? Z dziewczyną, która nic nie osiągnęła. Nawet jednego semestru nie zaliczyłam. Jestem nikim... — zakończyłam swój żałosny monolog, kryjąc twarz w zagłębieniu łokcia. Zacisnęłam zęby, żeby znów się nie rozpłakać.

— Nie mów tak. Zabrałbym cię gdziekolwiek. Zabrałbym cię ze sobą wszędzie. I nigdy bym się nie wstydził. A wręcz byłbym dumny — odparł gorączkowo.

— Jasne...

— Mela, masz skrzywiony obraz siebie. Jesteś wartościowa, bez względu na osiągnięcia czy cokolwiek. Nie możesz tak o sobie myśleć...

— Ja nawet nie myślę, ja się tak czuję. Gorsza. Po prostu gorsza od wszystkich. Kiedy raz powiedziałeś, że jestem najlepszą studentką na roku, popłakałam się. Nikt nigdy nie powiedział mi czegoś takiego... To ty masz chyba wyidealizowany obraz mnie.

— Mela, nie doceniasz siebie. Masz bardzo niskie poczucie własnej wartości... A powinnaś mieć prawidłowe, sprawiedliwe. Popracujemy nad tym jutro — uciął stanowczo.

— Niby jak?

— Zobaczysz. Coś wymyślę... Wyśpij się, żebyś jutro miała siły.

— Siły na co?

— Zobaczysz. Obiecuję, że będziesz zadowolona. Przyjadę o trzynastej, skoczymy wcześniej na jakiś obiad, co ty na to?

— Dobrze. Dziękuję Ci... Dziękuję, że potrafisz mnie pocieszyć...

— Cieszę się. Gdybym mógł, pocieszyłbym cię też w inny, mniej werbalny sposób... — powiedział niskim, cichym głosem, tak że po moich plecach przebiegł dreszcz. Okryłam się szczelniej kocem i zadrżałam.

— Może jutro będzie okazja? — zapytałam, czując że pod kocem robi mi się zdecydowanie zbyt gorąco.

— Mam nadzieję... Dobranoc, Melanio.

Rozłączył się natychmiast. Chyba chciał, żebym jak najszybciej zasnęła, ale tłukłam się na niewygodnej kozetce jeszcze kilka godzin, rozmyślając o słowach Artura. I o tym, jakie miałam szczęście, że go poznałam.

Rano dziadek omal nie dostał zawału na mój widok, a babci, jak sama powiedziała, prawie serce wyskoczyło z piersi.

— Ale dziecko, powiedz, co się stało? Chyba cię nie wygonili z domu? Już ja im nagadam... — furczała, zalewając wrzątkiem mieloną kawę w kubkach.

— Nie, babciu... Po prostu pokłóciłam się z mamą. Rzuciłam studia, będę pracować w cukierni....

— Odważnie... — skwitowała tylko, patrząc na mnie z niedowierzaniem. Dziadek zaklaskał i pociągnął łyk kawy, tak jakby to był jakiś toast na moją część.

— Moja krew — mruknął pod nosem.

Nie wspominałam o Arturze, głównym powodzie wściekłości mamy. Bałam się, że dziadkowie mogą mieć podobnie krytyczne podejście do tej znajomości. Nie zdziwiłabym się, gdyby robili problemy i nie chcieli mnie puścić na dzisiejsze spotkanie z Arturem.

— Zadzwonię do twojej matki, żeby się opamiętała — zaczęła poraz kolejny babcia.

— Nie... Babciu, proszę. Już przecież dzwonili, wiedzą że tu jestem. Wystarczy.

Odpuścili, chociaż cały poranek musiałam ich do tego przekonywać. Byłam wyczerpana psychicznie i fizycznie. Na domiar złego mój policzek spuchł i z jednej strony wyglądałam jak chomik. A Artur miał przyjechać za godzinę. Siedziałam więc na ganku z zamrożonym kawałkiem dyni owiniętym w folię przy policzku, żeby chociaż trochę zeszło. Mogłam przez okienko zobaczyć przyjazd Artura. I nagle na wpół rozmrożona dynia wypadła mi z ręki i pacnęła o parkiet. Ciemnozielony jeep właśnie zatrzymał się przed domem moich dziadków, wprawiając mnie w dziwne zestresowanie. Przecież już nie powinnam się stresować Arturem Wojnarowskim. Całowałam się z nim! A teraz nagle stres, przez który długą chwilę nie mogłam nawet stanąć na nogi i podjąć rozpaćkany na podłodze kawał dyni?

Ogarnij się. Oddychaj. Przecież to Artur. Skąd ten nagły strach? Mężczyzna już napisał mi SMS-a, że jest na miejscu. Oczywiście, że jest. Wyczułabym go nawet nie widząc samochodu ani nie czytając tej wiadomości.

Zmusiłam się, żeby pozbierać i wyrzucić kawałek dyni, po czym na sztywnych nogach wyszłam przed dom. Artur siedział za kierownicą, wpatrzony w coś nieokreślonego przed sobą. Otworzyłam drzwi od strony pasażera i wdrapałam się na miejsce.

— Mela, jesteś — Artur spojrzał na mnie i natychmiast ruszył.

Odjechał jakieś kilkaset metrów i zaparkował gdzieś na uboczu w mało uczęszczanej uliczce jednokierunkowej. Spojrzałam na niego z niemym pytaniem i nagle poczułam jego usta na swoich, jego rękę pieszczącą moją twarz, odgarniającą moje włosy, sunącą gorącym szlakiem wzdłuż szyi. Nigdy do tej pory mnie tak nie całował. Zachłannie. Zaborczo. Mocno i dominująco, a jednocześnie z uwielbieniem. Tak jakby smakował coś najbardziej wybornego na świecie.

— Mela... Tak bardzo chciałem być przy tobie — wyszeptał w końcu, kiedy oderwaliśmy się od siebie. Oddychał szybko jak po intensywnym biegu. — Przez całą noc o tobie myślałem. Nigdy nie mów, że jesteś bezwartościowa, rozumiesz? Nigdy — syknął z ustami tuż przy moich ustach.

— Artur...

— Wiem, że będziesz musiała zmienić całkowicie sposób myślenia o sobie. Ale zrobię wszystko, żeby ci w tym pomóc. Na początek spędzimy razem dzień. O ile nie masz nic przeciwko...

— Nie mam...

— Cieszę się... Co powiesz na obiad? A potem na małą wycieczkę?

— Wycieczkę? Dokąd?

— Do Nieborowa.

— Do tego pałacu? Byłoby cudownie. Nigdy nie byłam...

— Naprawdę? To jeszcze lepiej... Spodoba ci się — uśmiechnął się, po czym ucałował moją dłoń. Poczułam, jak lekko gładzi mój spuchnięty policzek. Dostrzegłam w jego oczach współczucie pomieszane ze złością.

— To nic takiego... — szepnęłam, mrugając zawzięcie żeby pozbyć się niechcianych łez.

— Najgorsze, że to przeze mnie... Tak mi przykro. Gdybym wiedział, że tak zareaguje...

— To nie twoja wina. To po prostu... Po prostu nie wytrzymała. Rozczarowałam ją nie pierwszy raz — westchnęłam gorzko. Wargi mi zadrżały.

— Spójrz na mnie, Mela.

Zrobiłam co kazał, ocierając mokre policzki i uspokajając oddech.

— Wiesz... Dla mnie jesteś jak...

Przez chwilę zastanowił się nad odpowiednim porównaniem, po czym kontynuował. — Jesteś jak złoty sygnet znaleziony w ziemi. Może nie jest od razu tak błyszczący, bo pokrywa go warstwa ziemi, ale kiedy się oczyści i wypoleruje, zalśni w pełnym słońcu, aż zachwyci wszystkich, którzy na niego spojrzą... — oznajmił, wpatrując się we mnie, jakbym naprawdę była takim zachwycającym, lśniącym w słońcu złotem.

Spojrzałam na niego z powątpiewaniem... Wcale mnie nie przekonał, chociaż to co mówił, było bardzo miłe.

— Albo dajmy na to, że mamy obok siebie dwa złote pierścienie — nie dawał za wygraną, chyba koniecznie chcąc mnie przekonać. — Jeden pokryty warstwą ziemi, a drugi wyczyszczony, to który jest bardziej wartościowy w oczach jubilera? Hm?

— Chyba oba tak samo — bąknęłam pod nosem.

— Właśnie. Czasem wartości nie widać na pierwszy rzut oka. Co nie znaczy, że jej nie ma. A wiesz, co jeszcze każdego wyróżnia? Wyjątkowość. Tak jak nie ma dwóch całkowicie identycznych pierścieni z taką samą historią, tak nie ma takich samych ludzi. Każdy jest na swój sposób wyjątkowy i wartościowy. Ty też. Ilekroć o tobie pomyślę, mam wrażenie, jakbym odnalazł najcenniejszy skarb — powiedział z przejęciem i żarem w oczach.

Spojrzałam na mężczyznę z uśmiechem i wzruszeniem. Był cudowny. A jeszcze niedawny wstyd i strach odeszły w niepamięć. Pochyliłam się w jego stronę i leciutko go pocałowałam, raz i drugi, napawając się jego bliskością. Łzy wyschły i znikły, a w ich miejsce pojawił się uśmiech. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro