Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2. Zakalec

"Lubię jesień… Jesień jakby usprawiedliwia depresję, jesienią nie trzeba być młodym, zdrowym, aktywnym jak latem, jesienią można sobie popłakać, jesień to pora ludzi samotnych."

Paweł Pollak

Stało się. Trzymałam w dłoni namacalny dowód na to, że już od pierwszego października moje życie wywróci się do góry nogami. A przynajmniej tego się obawiałam. Drżałam ze strachu przed dosłownie wszystkim. Przed ludźmi najbardziej. Przed tym, że zgubię się na wydziale. Bałam się, że czegoś nie dopatrzyłam i nagle okaże się, że wywalą mnie z hukiem już na samym starcie. Albo tego, że sobie nie poradzę, kiedy przyjdzie mi zabrać głos przy kilku setkach obcych ludzi. Co tam studenci! Chyba zemdleję, kiedy będę musiała odpowiadać na pytania nobliwych i poważnych profesorów, których surowe spojrzenie potrafi zmrozić krew w żyłach. Mój wrodzony pesymizm kazał mi spodziewać się z ich strony najgorszego. Jeśli jakimś cudem zdołam zaliczyć egzaminy ustne, to już będzie mój mały sukces na tym wielkim polu bitwy.

Na liście potencjalnych zagrożeń u samej góry widniał dziekanat, gdzie jak do tej pory byłam raz i wolę nawet nie wspominać pogardliwego i zirytowanego spojrzenia pani z dziekanatu, z którą miałam nieszczęście mieć do czynienia. Udało mi się z wielkim trudem z nią porozumieć, ale w duchu poprzysięgłam sobie, żeby trzymać się od tej jaskini wiedźm z daleka. Moja stopa stanie tam tylko wtedy, kiedy będzie to absolutnie konieczne.

Tak czy inaczej studia jawiły mi się jako przykry obowiązek i kolejne życiowe wyzwanie. Na cud zakrawało to, że rodzice ostatecznie zgodzili się na tę polonistykę. Zastrzegli jednak, że nie zamierzają wspomagać mnie finansowo dłużej niż rok. A to oznaczało, że albo muszę postarać się o stypendium naukowe dla najlepszych studentów, albo szukać pracy dorywczej. Na ten moment miałam jakieś oszczędności zarobione podczas tegorocznych wakacji. Starczy mi na jakiś czas... Jak na razie przyświecała mi myśl, żebym w ogóle po tym pierwszym semestrze wróciła z tarczą. To znaczy z wypełnionym indeksem. I bynajmniej nie samymi dwójkami czy trójkami.

Spojrzałam poraz kolejny na list z uczelni, w którym oficjalnie potwierdzono wpisanie mnie na listę studentów filologii polskiej. Czy było to spełnienie moich marzeń? Bynajmniej! Nigdy nie planowałam kontynuować edukacji. Chciałam pójść do jakiejś szkoły policealnej i wykształcić się na cukiernika. Szczytem moich najskrytszych pragnień byłoby posiadanie własnej cukierni, praca na zapleczu, widok zadowolonych twarzy klientów. Oczywiście w moich wyobrażeniach nigdy z nikim nie rozmawiałam, a jedynie wyglądałam nieśmiało zza lady.

Nie myśląc co robię, zajrzałam do lodówki. Masło — jest. Śmietana — obecna. Sprawdziłam jeszcze pozostałe produkty w szafkach. Wszystko się zgadzało. Znalazłam nawet cukier, chociaż matka zabraniała go kupować, nakazując zastępować go zamiennikami. Wszystko słodziła stewią, erytrytolem, ksylitolem albo od wielkiego dzwonu miodem.

Zerknęłam na zegarek, aby upewnić się, że zdążę, zanim matka wróci z pracy. I tak wyczuje zapach ciasteczek, ale ich już nie będzie, bo zawczasu zawiozę je do dziadków.

Nucąc pod nosem zabrałam się do roboty. Wszystko, począwszy od mieszania składników aż po wykrawanie w cieście kształtów sprawiało mi niezwykłą frajdę. Jak nic innego w życiu. Nawet książki nie mogły mi zastąpić tego zapachu podczas oczekiwania na gotowy wypiek, a później jego smaku. Najlepiej w towarzystwie kochanych dziadków i ulubionej kawy.

Uwinęłam się ze wszystkim w niecałe dwie godziny. Włożyłam jeszcze gorące ciasteczka cynamonowe do pudełka i spakowałam je do plecaka. Mmm... Pachniały pięknie. Dziadek będzie cmokał. Uśmiechnęłam się z zadowoleniem na samą myśl. Zamknęłam drzwi domu, po czym wsiadłam na mój wysłużony rower. Kolejna rzecz na liście moich ukochanych skarbów. Ciastka. Książki. Rower. I kawa. Koniecznie z cukrem!

Wybrałam moją ulubioną trasę prowadzącą przez park Poniatowskiego, a później Piłsudskiego. Minęłam fontannę i sunęłam pośród obsypanych złotymi liśćmi drzew. Włosy fruwały za mną na wietrze, który niósł ze sobą niepowtarzalną woń jesiennej Łodzi. Nic tak nie pachniało, jak to miasto o tej porze roku. No... Może poza niektórymi odrapanymi, szarymi dzielnicami, w które wolałam nigdy się nie zapuszczać. Zapachów z tych zakątków też wolałam nie wdychać.

Po drodze podziwiałam pałacyki i wille, nie szczędząc czasu na kontemplowanie ich ponadczasowego piękna,  podkreślonego jesienną kolorystyką. Coś pięknego!

Minęło pół godziny, kiedy dotarłam do domu dziadków, który mieścił się na jednej z bocznych, zacisznych uliczek. Był stary, nieco naruszony zębem czasu, ale kochałam go całym sercem. Fasada budynku porośnięta była bluszczem, który spędzał sen z powiek mojemu dziadkowi. Za to babcię monstrualny bluszcz niezwykle cieszył i jak tylko mogła, rzecz jasna w ukryciu przed czujnym okiem dziadka, podlewała go nawozem zrobionym ze skórek bananów albo pokrzyw. Na ganek już wspinała się najnowsza zdobycz babci, a mianowicie milin amerykański. Dziadek nazywał go "cholernikiem amerykańskim", bo śmiecił, agresywnie wdzierał się w każdy zakamarek dachu i, jak dziadek twierdził z pełnym przekonaniem, planował w niedalekiej przyszłości przejąć cały dom i zniszczyć go doszczętnie, wdzierając swoje macki w każdy zakamarek. Ale bardziej niż dom, dziadek kochał babcię, przymykał więc swoje zdrowe oko na jej liczne fanaberie, ekscesy i eksperymenty ogrodnicze.

Zadzwoniłam wiszącym dzwonkiem i bez większych ceremonii przekroczyłam próg ganeczku. Wewnątrz był wyłożony starodawną boazerią, na widok której moja matka każdorazowo dostawała palpitacji serca.

"Zdejmijcie ze ścian ten relikt przeszłości. To już od dawna nie jest w modzie. Dziwne, że jeszcze korniki tego paskudztwa nie zeżarły."

Może i lata świetności drewnianych deseczek dawno minęły, ale mnie one zupełnie nie przeszkadzały. Wręcz dziwnie bym się czuła, gdyby ich nie było.

— Babciu! Dziadku! Jesteście? — zawołałam, zsuwając buty w przedpokoju.

— A czemuż ma nas niby nie być? Chodź, chodź. Ucałuj starego grzyba.

Dziadek wyszedł z kuchni, szurając kraciastymi kapciami.

— Dziadku... — westchnęłam, przytulając się do dziadunia. Jak zwykle pachniał drewnem i kawą.

— A babcia gdzie?

— A jak to gdzie? Na ogrodzie. Dynie ratuje przed ślimakami. Cholernie się rozpanoszyły, gluty jedne... Zaraz powinna przyjść.

Weszłam za dziadkiem do kuchni, ciesząc oczy jej drewnianymi szafkami i kredensami. Dziadek wiele lat temu sam wszystkie wykonał.

"Za komuny jeszcze zrobione. Kiedyś to było..." — mawiał z nostalgią.

— Przywiozłam ciastka — wręczyłam dziadkowi pudełko, po czym odpaliłam gazowy palnik i nastawiłam wodę na kawę. Gwizdek jeszcze nie zdążył zapiszczeć, kiedy babcia weszła do kuchni, otrzepując ręce z ziemi.

— O, Melcia. Witaj, skarbie — przywitała się z uśmiechem.

— Cześć, babciu. Jak tam na ogródku?

— Przeklęte ślimaki atakują moje dynie, wyobrażasz sobie? A takie duże w tym roku mi wyrosły. Jak nigdy! Jadzinka miała rację, żeby nawozem podlewać... Jak Boga kocham, większych nie wyhodowałam w życiu. Trzeba zebrać i schować przed ślimakami. Już kilka leży na ganku.

— To świetnie, już się nie mogę doczekać. Zrobię z nich ciasto dyniowe jak co roku — uśmiechnęłam się i ucałowałem babcię, kiedy wycierała dłonie w ręcznik.

— A co tak pięknie pachnie? — zapytała przez ramię.

— Ciasteczka cynamonowe — odpowiedziałam.

— Kruchutkie, wyborne — mlaskał dziadek, który już od dobrych kilku minut systematycznie opróżniał pudełko ze słodkiej zawartości.

Babcia zasiadła obok niego przy stole, a ja w tym czasie przygotowałam kawę. Czarna dla dziadka. Z mlekiem dla babci. I z cukrem dla mnie.

— To opowiadaj, Melcia, co tam w szkole?

— Dziadku, przecież ja już nie chodzę do szkoły, mam dziewiętnaście lat.

— No Antoni, pamięć już widzę szwankuje... — wtrąciła z przekąsem babcia.

— Ale za to inne sprzęty mam sprawne, nie to co poniektórzy — odparował dziadek z chytrym uśmieszkiem.

— Skoro już pytasz — przerwałam dziadkowi, korzystając z chwili ciszy, bo widziałam że babcia już szykowała się do ostrej riposty, ale oburzenie na chwilę odebrało jej mowę — zapisałam się na studia. Od października zaczynam — oznajmiłam, napotykając ich zdziwiony wzrok.

— Ohoho... I co takiego będziesz studiować? — wykrztusiła babcia po dobrych kilkunastu sekundach.

— Polonistykę.

Zapadła kilkusekundowa niezręczna cisza.

— Zacny kierunek — skomentowała w końcu babcia i szturchnęła dziadka w żebra.

— A tak, bardzo. Bardzo interesujący. Z pewnością — dodał dziadek, nie patrząc mi w oczy.

Zmusiłam się do uśmiechu i upiłam łyk kawy. Przynajmniej nie wyśmiali ani nie skrytykowali otwarcie. Zawsze ceniłam w nich tę delikatność. Wiedzieli doskonale, kiedy należy powiedzieć prawdę wprost, a kiedy naokoło, tak żeby nie urazić swoją opinią.

— Na pewno będziesz najlepsza na roku. Z taką głową do książek żaden chłystek ci nie dorówna — skwitował dziadek, siorbiąc swoją kawę.

— A co tam u rodziców? — zapytał zaraz, jakby chcąc zmienić temat.

— Pracują.

— Praca i praca — sarknął.

Dokładnie. Ich całe życie zaczynało się i kończyło na pracy. Nie widzieli poza nią świata. Nigdy donikąd nie wyjeżdżaliśmy. Jedynie mama czasami wyjeżdżała do ciotki Basi na babskie pogaduchy i sporadycznie u niej nocowała.

Ojciec jak wracał z pracy od razu brał się do robót przy domu lub samochodzie. Ewentualnie oglądał w telewizji jakieś mecze, głośno klnąc i pouczając zawodników oraz samego trenera. Sam zapewne byłby lepszy na tej funkcji w każdej dyscyplinie. A jakże...

— A co tam u Kingusi?

— Rzadko dzwoni. Zapracowana jest. Jeszcze te przygotowania do ślubu... — westchnęłam. — Wiecie ile z tym zachodu? Godzinę tłumaczyła mi, jak ma wyglądać jej pierwsza suknia ślubna i druga na wesele.

— To kiedy to weselicho, że już suknie kupuje?

— Za rok.

— Za rok to się może wszystko obrócić w perzynę. Kto tam wie tego Kamila — prychnął sceptycznie dziadunio.

— Oj dziadku... Znają się od ośmiu lat. Gdyby mieli się rozstać, to chyba już dawno by się to stało.

— Może i tak. Ale gdzież tyle lat zwodzić dziewczynę... Chodzili i chodzili... Kiedyś inaczej to wyglądało — westchnął, kręcąc głową.

— Dziadku... Teraz są inne czasy.

— Młodzi teraz inaczej żyją niż my i nie ma co roztrząsać — wtrąciła babcia, ucinając temat.

— A jak tam twój chłopak, Mateusz? — zagadnął dziadek.

— Dziadku! On nigdy nie był moim chłopakiem, tylko kolegą! — obruszyłam się. — Zresztą teraz jest byłym kolegą, bo odkąd wyjechał na studia do Warszawy, nie odezwał się ani razu. Widziałam na Facebooku, że ma nowych znajomych. Poza tym myśmy tylko kilka razy rozmawiali...

— Tak się mówi... Ale widziałem jak ci się oczy świeciły, gdy o nim opowiadałaś....

Zaczerwieniłam się, żałując że kiedykolwiek wspomniałam o tej znajomości dziadkom. Wypytywali, to opowiedziałam im o jedynym chłopaku z klasy, który się do mnie odezwał więcej niż raz. Nie było to nic wielkiego. Zwykłe pogawędki na korytarzu. Zazwyczaj siedziałam sama lub z moją koleżanką Sylwią, która jednak często się obrażała o byle co i potrafiła jednego dnia traktować jak powietrze, a drugiego przylatywać do mnie z żalami, że jakiś chłopak ze starszej klasy nie odpowiedział na jej uśmiech. Lubiłam ją za to, że po prostu mówiła. Nie zwracała uwagi na moje milczenie i trudności w rozmawianiu, bo wolała mówić niż słuchać. A ja wolałam słuchać niż mówić. Układ idealny. Do czasu.

Wszystko zepsuło się, kiedy powiedziałam jej, że nie wybieram się na studniówkę. Sylwia postanowiła do tego nie dopuścić i tak długo mnie namawiała, aż w końcu w wielkich bólach się zgodziłam. Na swoje nieszczęście poszłam na bal bez partnera, w przeciwieństwie do reszty osób w klasie. Każdy kogoś przyprowadził. A ja siedziałam przy stole sama jak palec, będąc obiektem krzywych spojrzeń wszystkich, włącznie z naszą wychowawczynią. A Sylwia wydawała się wcale mnie nie zauważać, gdyż była wpatrzona w swojego cudownego partnera. Nie odezwała się do mnie ani razu. Nawet nie przywitała. Chyba wstyd jej było kolegować się z taką łamagą jak ja. Czułam się podle, a tragizmu całej sytuacji dodało to, że nie miałam jak wrócić wcześniej do domu, bo rodzice akurat pojechali do cioci Basi na imprezę imieninową. Musiałam więc czekać do końca balu, aż ojciec Sylwii łaskawie odwiózł mnie do domu grubo po północy.

— Mela, mówię do ciebie...

Wzdrygnęłam się i spojrzałam na babcię, która na szczęście wyrwała mnie z ponurych wspomnień.

— Chcesz dyni do domu? Obiorę ci od razu i pokroję, będzie łatwiej spakować.

— Jasne, chętnie wezmę. Dziękuję — odparłam automatycznie, przywołując na twarz pogodny wyraz.

Nie chciałam martwić dziadków swoimi problemami. Posiedziałam u nich jeszcze z godzinę i w końcu, spakowawszy pudełko z dynią do plecaka, wsiadłam na rower. Wolałam, żeby mama nie denerwowała się z powodu mojej nieobecności. Tata zresztą też nie przepadał za moim, jak on to nazywał "włóczeniem się bez celu".

Rzuciłam się w kolorowe ramiona jesieni, sycąc ostatnimi dniami wolności. Zostało mi jeszcze kilka krótkich dni. A potem codzienny strach i walka. Obym nie przypłaciła tego czymś gorszym, niż stres i podłe samopoczucie.
Niestety nie mogłam pozbyć się świdrującego umysł przeczucia, że wszystko pójdzie nie tak. Jak zwykle zresztą. Może to był pech? A może moja wina? Niewiele rzeczy w życiu wychodziło mi tak, jak ciastka. Wręcz odwrotnie. Całe moje życie było jak najgorszy zakalec. Ani go zjeść. Ani wyrzucić. Do niczego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro