Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

13. Gorycz

"Właśnie nastawał listopadowy ranek, szary i niemrawy, pełen ociągających się cieni."

Robert Galbraith, Jedwabnik

Całą końcówkę października przesiedziałam w domu. Na szczęście prowadzący byli na tyle wyrozumiali, żeby nie robić mi problemów i zgodzić się na późniejsze zaliczenie wszystkich nieobecności.

Listopad.

Powitał w tym roku chłodnym, porywistym wiatrem, przynoszącym już odległy zapach zimy. Na zewnątrz wszystko obumierało, a we mnie wręcz przeciwnie, kwitło i skrzyło się barwami. Mogłam robić to, co kochałam, czyli czytać z kocem na kolanach i kubkiem malinowej herbaty w zasięgu ręki. W dodatku był to mój obowiązek! Przyjemne i pożyteczne zajęcie w jednym. Czy można wyobrazić sobie lepszy układ? Im dłużej studiowałam, tym byłam coraz bardziej przekonana, że dokonałam słusznego wyboru. Jedyną różnicą do czasu, kiedy nie studiowałam było to, że teraz podczas pochłaniania stert książek skrupulatnie wykonywałam notatki. Prowadzący zalecali to robić, twierdząc, że okażą się bardzo przydatne podczas późniejszych zaliczeń i egzaminów. Z zapałem poszłam za ich radą. Jak na razie mogłam też cieszyć się z kolejnego sukcesu, bo z kartkówki u Wojnara jako jedyna dostałam piątkę. Większość osób w ogóle nie zaliczyła sprawdzianu i przy ich nazwiskach widniały smętne dwójki. Jednym z tych nieszczęśników była Żaneta. Cóż, nie było mi z tego powodu przykro, ale też nie czułam jakiejś satysfakcji. To był jej problem.

Z mamą było coraz gorzej. Rozchorowała się i całe dnie spędzała w łóżku. Starałam się jej jakoś ulżyć, ale nie wiedziałam nawet dokładnie, co jej jest. A mama nie była skora do zwierzeń. Mówiła, że to zwykle przeziębienie i niedługo jej przejdzie. Nosiłam jej do sypialni wszystkie posiłki, wyciskałam świeży sok z pomarańczy, gotowałam rozgrzewające zupy i przygotowywałam zdrowotne napoje na bazie imbiru, cytryny, kurkumy i kardamonu. Po kilku dniach takiej kuracji nastąpiła pewna poprawa i mama w pierwszy poranek listopada zeszła na dół do kuchni.

— Jak tam twoja kostka? — zapytała, widząc że krzątam się przy kuchence, próbując z filmiku instruktażowego odtworzyć zupę meksykańską.

— Już dużo lepiej. Prawie nie czuję bólu — odparłam, wzruszając ramionami. Spróbowałam zupy. Nienajgorsza, ale czegoś jeszcze brakowało.

— To fajnie. Słuchaj, Mela. Ja nie czuję się za dobrze, a pasowałoby, żeby ktoś pojechał uprzątnąć nagrobki babci i dziadka. Zrobiłabyś to?

— Jasne, podjadę rowerem i raz dwa się z tym uwinę. To przecież rzut beretem stąd.

— Dziękuję... W ogóle za wszystko — wykrztusiła mama. Wiedziałam, że okazywanie uczuć przychodzi jej podobnie jak mnie z trudem, więc nieco skrępowana uśmiechnęłam się i ścisnęłam ją lekko za rękę.

— Tacie coś wypadło w pracy. Musiał pojechać wcześnie rano. A miał mieć wolne... Ale wieczorem przyjedzie Kinga, to posiedzimy sobie wszyscy. Zaprosiłam już dziadków.

— Jak wrócę z cmentarza, to pomogę ci przygotować kolację — obiecałam mamie, dosypując więcej ostrej papryczki do zupy.

Przed południem wskoczyłam więc na rower i, starając się zanadto nie obciążać prawej nogi, zajechałam na cmentarz. Rower zapięłam przy stojaku, wspominając profesora Wojnarowskiego. Jego prezent jak do tej pory spisywał się bez zarzutu.

W plecaku przywiozłam ze sobą zmiotkę i ścierkę. Szybko zabrałam się do roboty. Najpierw zgarnęłam z nagrobków opadłe liście, a potem przemyłam płyty wodą. Mokre ręce natychmiast zgrabiały mi od wiatru. Próbowałam rozgrzać je w kieszeniach, ale ziąb za bardzo dał mi się we znaki. Czas wracać, bo i ja się przeziębię, a przecież dosyć już zajęć opuściłam.

Zapaliłam przywiezione ze sobą znicze i postawiłam je na pomnikach, stojąc przez chwilę i wspominając dziadków ze strony taty. Prawie ich nie pamiętałam. Jedynie jakieś strzępy wspomnień, okruchy obrazów, zapachów i dźwięków.

Bezmyślnie wodziłam wzrokiem po zaludnionym cmentarzu, chłonąc jego ponurą, nostalgiczną atmosferę przemijania. Aż nagle moje spojrzenie padło na postać, której postura z dość dużej odległości wydawała mi się skądś znajoma. Czyżby to rzeczywiście mógł być profesor Wojnarowski? Wysiliłam wzrok i po chwili byłam już pewna, bo mężczyzna wyprostował się i mogłam dokładnie przyjrzeć się jego twarzy. To był on.

Podskórnie czułam, że nie powinnam się ujawniać, więc przykucnęłam i przeliczyłam rzędy, zapamiętując przy którym nagrobku profesor się zatrzymał.
Po kilku minutach Wojnarowski oddalił się w stronę drugiego wyjścia. Odczekałam, aż zniknie z pola widzenia i, oglądając się co rusz za siebie, podeszłam do miejsca, które przed chwilą opuścił.

Zatrzymałam się przed skromnym nagrobkiem z jasnej płyty, na którym widniało nazwisko Adrianny Wojnarowskiej. Nie było zatem wątpliwości, to ktoś z jego rodziny. Czyżby to była ta bliska osoba, którą przypominałam profesorowi? Nie dostrzegłam żadnej fotografii, ale z tego, co napisano na płycie dowiedziałam się, że kobieta zmarła w wieku dwudziestu dwóch lat. Gdyby żyła, miałaby teraz dwadzieścia siedem lat. Czyżbym właśnie stała nad grobem byłej żony Artura Wojnarowskiego?

Ta myśl zmroziła mnie i napełniła poczuciem dziwnej straty i zawodu. Zerknęłam na bukiet świeżo ściętych, jasnołososiowych goździków. Przez chwilę zastanawiałam się, dlaczego ta kobieta tak młodo umarła. Czy Artur Wojnarowski wciąż nie pogodził się ze śmiercią swojej ukochanej?

Zresztą... Nie powinno mnie to wcale obchodzić. Ani profesor nie był dla mnie bliską osobą, ani ja dla niego. To niedorzeczne, że stoję nad grobem jego byłej żony i zastanawiam się nad powodem jej przedwczesnej śmierci. Zebrałam się w sobie i wróciłam po swoje rzeczy, aby już po chwili przekroczyć furtkę cmentarza. Nagle wszystko wokół nabrało szarości, słońce zupełnie zaszło za ciężkimi, jakby ołowianymi chmurami, a wiatr smagał je i wył pomiędzy konarami drzew, przeganiając mnie, odpychając, wdzierając się lodowatym dotykiem w każdą szczelinę. Kazał wracać do domu i z dziwnie ciężkim sercem zabrać do pomocy mamie.

Tak też zrobiłam. Rzuciłam się w wir obowiązków, starając się zapomnieć o chłodnych szponach smutku, które przywarły do moich myśli, uczepiły się i nie chciały puścić.

Wieczorem po kolacji zamknęłam
się w pokoju, chcąc w samotności przetrawić gorycz rozczarowania. Tylko czego ja tak naprawdę oczekiwałam? Nie mogłam udawać sama przed sobą, że profesor był mi obojętny. Ale to wszystko było jakimiś mrzonkami naiwnej dziewczyny. Przecież Wojnarowski miał już swoje lata i na pewno też jakąś historię związków na koncie. Co prawda nie dostrzegłam na jego palcu obrączki, ale przecież to nie oznaczało, że jego serce nie było zajęte.

Za bardzo się wkręcałam. Za bardzo angażowałam, pozwalając by pozory przeradzały się w złudzenia, a złudzenia w nadzieje, które nie miały prawa bytu. Jakże byłam naiwna. Powinnam od tej chwili przestać myśleć o Wojnarowskim w innym kontekście, niż tylko i wyłącznie uczelnianym. Nawet jeśli łączyło nas kilka przypadkowych sytuacji, był dla mnie obcym mężczyzną. I tego powinnam się trzymać. Wyrzucić go z głowy, myśli i być może serca. Ale czy można się zakochać w kimś, kogo tak naprawdę wcale się nie poznało? To było zwykłe, nastoletnie zadurzenie. Wkrótce skończę dwadzieścia lat i pora uciąć raz na zawsze te nastoletnie urojenia. Czas najwyższy dorosnąć, zejść na ziemię i zacząć widzieć rzeczywistość taką, jaka jest.

Wzdrygnęłam się, bo mój telefon wydał dźwięk przychodzącej wiadomości z komunikatora na Facebooku. Kliknęłam w kółeczko i aż zamarłam z trwogi.

Ktoś z fałszywego konta wysłał mi screeny anonimowych postów z jakiejś tajnej grupy.

Cześć.
Nie znamy się i piszę do Ciebie anonimowo. Chyba powinnaś o tym wiedzieć. Naprawdę mi przykro, że coś takiego ma miejsce na naszym roku.

Pod spodem załączono dwa zdjęcia. Na pierwszym widniałam ja w towarzystwie profesora Wojnarowskiego, który trzymał rękę na moich plecach, wprowadzając mnie do swojego gabinetu. Na drugim uchwycono moment, kiedy profesor wnosi mnie do samochodu. Wszystko okraszone wymownym komentarzem anonimowego autora postu: Ciekawe co jeszcze zrobi, żeby zaliczyć? A może już zaliczyła?

Byłam więcej niż pewna, że za tym wszystkim stał nikt inny, tylko Żaneta Lipowiec. Ale nie miałam na to żadnego dowodu. Przez chwilę pomyślałam, żeby pokazać to Wojnarowskemu, ale te insynuacje były tak obrzydliwe, że wstyd było do niego z czymś takim iść. Co za wstyd i upokorzenie!

W oczach mi pociemniało. Nie mogłam nabrać tchu. Zalewały mnie fale dreszczy, na przemian gorących i zimnych. Do gardła podeszła gorzka żółć i natychmiast musiałam pobiec do łazienki, żeby zwymiotować całą kolację.

Dlaczego moje życie musiało mieć tak gorzki smak?

Rzuciłam się na łóżko, zalewając łzami. Ukryłam twarz w poduszce i żałośnie zawyłam jak zranione zwierzę. Co za okropny wstyd...

— Melinda? Czemu płaczesz? Co się dzieje?

Do pokoju, jak zwykle nie zawracając sobie głowy pukaniem, wparowała Kinga. Chyba nigdy nie potrzebowałam swojej siostry tak, jak w tej gorzkiej chwili największego upokorzenia mojego życia.
Długo zajęło mi uspokojenie się na tyle, żeby móc sklecić całą opowieść w sensowny ciąg zdań.

— Co za żmija! Trzeba to gdzieś zgłosić! — syknęła w końcu moja siostra, kiedy opowiedziałam jej o wszystkim i pokazałam zdjęcia.

— Nie chcę się w tym babrać. Zresztą nie mam dowodów, że to ona. A ta żmija znowu znajdzie coś, czym mnie zdołuje. Mam dosyć...

— Nie możesz tak pozwalać sobą pomiatać! — oburzyła się Kinga.

— Ale jeśli to zgłoszę, mogę narobić problemów temu profesorowi! — jęknęłam, czując jak beznadziejność tej sytuacji całkiem mnie przytłacza.

— No to przynajmniej jemu o tym powiedz. Powinien wiedzieć, co się odwala wśród studentów. A potem jeśli to wyjdzie, myślisz że będzie zadowolony, kiedy dowie się jako ostatni? Będzie miał do ciebie pretensje — zauważyła, a mnie ciężko było zaprzeczyć. Miała rację.

— Wstydzę się z tym do niego iść. Chyba zapadłabym się pod ziemię, pokazując mu ten post.

— No to napisz mu oględnie o sprawie, tylko nie na służbowego maila... Masz jego prywatnego? A najlepiej jakbyś zadzwoniła, tylko pewnie nie masz do niego numeru...

— Tak się składa, że akurat mam...

— No, to widzisz. Zadzwoń i powiedz mu, jaka jest sprawa. Już on będzie wiedział, jak to rozwiązać. A w innym przypadku prędzej czy później zdjęcia trafią do dziekana czy nawet rektora i facet będzie pozamiatany. Wyleją go z pracy przez twoje tchórzostwo! Ogarnij się i dzwoń.

Drgnęłam, a po chwili wszystko we mnie spięło się z nagłego przestrachu. Panika odebrała mi na chwilę zdolność poruszania się, oddychania, chyba nawet myślenia.

— Ale jak dzwonić? Już? Teraz? — bąknęłam, patrząc nieruchomo na telefon.

— A kiedy? Będziesz czekać, aż facet napisze do ciebie pytając, co tam słychać? Melinda, naprawdę to nie koniec świata, ale trzeba działać.

— Boję się, że mnie wyśmieje — wyszeptałam cicho żałosnym głosem.

— Rób jak chcesz, ale potem mi się nie żal, że wszystko się posypało. Idę na dół, babcia przywiozła nalewkę z pigwy. Chcesz?

Pokręciłam głową, a Kinga rzuciła mi mój telefon na kolana i znaczące spojrzenie, po czym wyszła kręcąc głową nad dzisiejszą młodzieżą, mrucząc że za jej czasów takich numerów nie było.

I co ja miałam teraz zrobić? Kurczowo ściskałam w lodowatych dłoniach telefon, bojąc się i jednocześnie pragnąc usłyszeć w słuchawce opanowany, chłodny jak listopadowy wieczór głos Artura Wojnarowskiego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro