Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

3. Głupstwo

Już jesień, już liście spadają z jaworów,
Nastaje czas chłodnych i długich wieczorów,
Już ptak odlatuje ku ciepłej krainie.
Co było – nie wróci, co będzie – przeminie.

Miron Białoszewski
Powitanie jesieni

Obudziłam się z płytkiego snu w środku nocy. Nawet jeszcze nie zaczęło świtać. Przewracałam się z boku na bok w nieskończoność. Bałam się nawet uchylić powieki, bo gdybym to zrobiła, nowy dzień stałby się bardziej realny. A tak mogłam jeszcze ukrywać się na przełomie dni, w ciemności za zamkniętymi powiekami i tkwić w niej nieruchomo, w oczekiwaniu, aż zadzwoni budzik, który za nic miał moje strachy. Powtarzałam sobie, że nie ma czego się bać. To była jedna z licznych porad pani psycholog. Przypominać sobie, że rzeczywistość nie jest tak straszna, jak chciała wmówić mi to moja psychika. To tylko uczucie. Nic więcej...

Dzisiaj miałam uroczyście zostać włączona w grono studentów na ceremonii immatrykulacji. Z dwojga złego wolałam się na nią udać, bo mieli w jej trakcie rozdawać indeksy, więc do wyboru pozostawało tylko późniejsze pójście do dziekanatu i spotkanie z wiedźmą. A tego chciałam za wszelką cenę uniknąć.

Gdy zaczęło świtać, z żalem opuściłam bezpieczne miejsce i powoli zaczęłam przygotowywać się do wyjścia. Wybrałam klasyczną czarną spódnicę, klasyczną białą koszulę, klasyczny czarny żakiet. Nie chciałam niczym się wyróżniać, a wręcz zamierzałam wtopić w tło, tak żeby nikt nawet nie zawiesił na mnie wzroku. Planowałam przemknąć przez to całe wydarzenie pozostając niezauważoną. Wmusiłam w siebie kilka kęsów banana, popiłam kawą i ze zdziwieniem zauważyłam jakąś karteczkę na lodówce.

Kupiłam ci nowe buty na rozpoczęcie roku. Są w przedpokoju.

Mama

To miłe z jej strony. Pewnie dręczyły ją wyrzuty sumienia i w ten sposób chciała nieco załagodzić nasze napięte w ostatnich dniach relacje. Oderwałam nową samoprzylepną karteczkę i napisałam jedno słowo "Dziękuję", przykleiłem ją na lodówce, po czym nie wiedzieć czemu złożyłam karteczkę od mamy wpół i schowałam do portfela.

Buty były śliczne. Wykonane z czarnego materiału przypominającego aksamit, z eleganckimi płaskimi kokardkami i mocnymi podeszwami, którym zapewne niestraszne były kałuże. Jednak na zamsz należało uważać. Tak czy inaczej buty bardzo mi się spodobały i poprawiły nieco nastrój. Mama często dawała mi takie prezenty, zazwyczaj po tym, jak kolejny raz zmieszała mnie z błotem. Tak jakby chciała w jakiś sposób mnie udobruchać, odkupić winy.

Wsunęłam stopy w botki i zanim wyszłam przed dom, spojrzałam jeszcze w lustro. Cienie pod oczami ukryłam korektorem, a rzęsy pociągnęłam tuszem pożyczonym od mamy. I to właściwie był cały mój makijaż. Kiedy patrzyłam w swoje oczy, miałam wrażenie jakbym widziała oczy matki, gdyż moje były równie ciemne i równie nieszczęśliwe. Taki smutny, rzewny mahoń.

Chwyciłam jeszcze czarny płaszcz i sprawdzając ostatni raz godzinę oraz numer auli, wyszłam przed dom. Rower nie wchodził tego dnia w grę ze względu na spódnicę. Dlatego ruszyłam na piechotę w stronę przystanku. Już po kilku minutach trzymałam się rurki w rozklekotanym tramwaju, ukradkiem obserwując ludzi wsiadających i wysiadających z wagonu.

— Przesunie się. Chcę przejść — usłyszałam za sobą głos jakiegoś starszego jegomościa i odwróciłam się, żeby napotkać jego nieprzyjemne spojrzenie. 

— Proszę, już... — odparłam szybko i przywarłam ściśle do oparcia siedzenia, tak aby mężczyzna mógł przejść. Kiedy to robił, z pewnością celowo otarł się o moje plecy i pośladki, zostawiając na mnie zapach papierosów i taniego alkoholu oraz czegoś jeszcze, czego wolałam nie nazywać nawet w myślach. Po karku natychmiast przebiegł mi dreszcz odrazy. Zrobiło mi się niedobrze i aż pochylilam się, żeby nieco opanować mdłości. Na zakręcie zaczęło mi się już kręcić w głowie, postanowiłam więc wysiąść wcześniej. Pozostałą drogę z ulgą przemierzyłam już na piechotę, chociaż deszcz lekko siąpił i wiatr wdzierał się w każdą szczelinę okrycia. Żałowałam, że nie wzięłam szalika.

Zmarznięta na kość dotarłam przed wrota starego gmaszyska Wydziału Filologii. Podobno miał to być ostatni rok instytutu w tej lokalizacji, bo wkrótce planowano przenieść go do innego, nowoczesnego budynku. Na ten moment jednak cieszyłam się, że będę mogła uczyć się w starym, historycznym miejscu, którego mury były świadkami różnych ważnych wydarzeń. Dotarłam do masywnych, przeogromnych drzwi wejściowych i mocowałam się z nimi przez dłuższą chwilę. Zaparłam się z całej siły i pociagnęłam w tym samym momencie, co ktoś wychodzący akurat na zewnątrz. Skrzydło drzwi zmiotło mnie boleśnie na bok. Na szczęście wyszłam z tej kolizji bez szwanku. Mój dziadek widząc to przegrane przeze mnie starcie zapewne nie omieszkałby określić mnie mianem "niegramotnej". Zaśmiałam się w duchu na tę myśl. Dziadek i te jego dziwaczne słówka... Jeśli wyjdę przez te drzwi cało, to z pewnością po wszystkim zajadę do dziadków. Perspektywa obiadku spod babcinej ręki napełniła mnie niesamowitą otuchą.

Weszłam do środka i lekko się stresując oddałam płaszcz do szatni. Nie było jednak czego się bać. Pani szatniarka była bardzo miła i uczynna. Udało mi się nawet odwzajemnić jej uśmiech.

Bezszelestnie mijałam rozprawiających beztrosko studentów i milczących profesorów zmierzających tak jak ja w stronę auli. Nie przeszkadzał mi zapach środków konserwatorskich ani woń wilgoci unosząca się na korytarzach. Taki już urok wiekowych budowli.

Jak na razie wszystko szło gładko. Nie spóźniłam się, nie złamałam po drodze ręki ani nogi, nie zmokłam za bardzo, chociaż zapomniałam w razie czego wziąć parasola.

Przystanęłam nieopodal wejścia dziesięć minut przed rozpoczęciem immatrykulacji, a po kilku minutach wzorem innych weszłam do sali. Na moje nieszczęście wolne miejsca zostały jedynie w drugim rzędzie, toteż z duszą na ramieniu skierowałam kroki naprzód auli i usiadłam obok jakiejś zamyślonej dziewczyny i tuż za szerokimi plecami ciemnowłosego mężczyzny. Po chwili do auli weszło kilku profesorów, ubranych w śmieszne, ozdobione nakrapianym futrem szaty. Na głowach mieli jeszcze śmieszniejsze, łaciate czapki. Czapki w ciapki.

Nie wiem, czy to z nerwów, czy z jakiejś innej nieznanej mi przyczyny, parsknęłam na ich widok śmiechem, wzbudzając zainteresowanie prawie całego pierwszego rzędu zajętego przez kadrę profesorów. Odwrócili się ze zniesmaczonymi minami, a ja zamiast się uspokoić, z całej siły powstrzymywałam się od ponownego wybuchnięcia śmiechem. Przycisnęłam palec do nasady nosa, próbując się uspokoić. Dziewczyna obok mnie skarciła mnie wzrokiem. A ja? Ja nadal dusiłam się ze śmiechu. To nienormalne! Dlaczego jak małe dziecko nie potrafiłam kontrolować swoich durnowatych odruchów rodem z podstawówki?

Opanuj się, dziewczyno... Wzięłam głęboki, drżący wdech, starając się nie patrzeć w stronę profesorów i ukradkiem otarłam nos.

Udałam, że kicham, dzięki czemu kilka głów odwróciło się z powrotem do przodu. Westchnenie ulgi wydostało się z moich płuc, a zaraz po nim kolejny stłumiony chichot, tym razem dużo cichszy, tak że usłyszał go tylko jeden profesor, siedzący tuż przede mną. Obejrzał się i zerknął za siebie z brwią uniesioną jednoznacznie. Spotkaliśmy się spojrzeniami na kilka ciężkich sekund. Spuściłam wzrok i zaczerwieniłam się po same uszy. Nogi zaczęły mi dziwnie mrowić. O dziwo, momentalnie się uspokoiłam. Cóż... Może pod ostrym spojrzeniem tego faceta prawie wyzionęłam ducha, ale przynajmniej pomógł mi się ogarnąć. Co za wstyd... A miałam się nie wychylać. Miałam nie zwracać niczyjej uwagi. I proszę... Już od pierwszego dnia kilkoro profesorów na pewno zapamięta te głupią, chichrającą się nie wiadomo z czego dziewczynę. A na pewno on.

Kiedy przyszedł czas złożenia przysięgi i odebrania indeksów, w myślach już przebierałam nogami, żeby jak najszybciej opuścić to miejsce. Dawno nie przebywałam w tak dużym tłumie ludzi i czułam się już tym przytłoczona.

— Pani Melania Tchórznicka — odczytano moje nazwisko i przeszył mnie prąd przerażenia. Ale to przecież nic takiego.  Wstałam, na sztywnych nogach podeszłam do dziwacznie ubranego profesora i nie patrząc mu w oczy odebrałam z jego rąk małą, zieloną książeczkę. Uścisnęłam niezdarnie jego dłoń, mamrocząc pod nosem jakieś podziękowania i jak najprędzej czmychnęłam z powrotem na swoje miejsce. Kątem oka dostrzegłam wzrok tamtego profesora, który wcześniej usadził mnie jednym krótkim spojrzeniem. Wstrzymałam oddech, siadając znowu tuż za nim. Wyczułam charakterystyczny męski zapach perfum lub wody kolońskiej i nie wiedzieć czemu znów ogarnęło mnie zawstydzenie. Już nie było mi do śmiechu. Ani trochę.

Po kilku minutach w sali zapanował typowy dla tak dużej ilości wychodzących z sali rozgardiasz. Ze wzrokiem wbitym w oparcie pustego siedzenia przede mną odczekałam, aż tłum się przerzedzi. Kiedy uznałam, że można już bezpiecznie ruszyć w stronę wyjścia nie narażając się na popychanie i potrącanie przez innych, wstałam i skierowałam się do drzwi. Przy wyjściu stał nie kto inny, jak profesor, który niespełna godzinę temu surowym wzrokiem okiełznał moją głupawkę. Tym razem rzucił mi z wysoka chłodne, zdystansowane spojrzenie, ale na pewno nie neutralne. Brawo ja. Chciałam pozostać niezauważona, a ten mężczyzna z pewnością mnie sobie zapamiętał. Pozostała mi tylko nadzieja, że akurat z tym profesorem nie będę mieć żadnych zajęć. O nie. Nie chciałam mieć z nim więcej do czynienia.

Wyminęłam go bez słowa, ze wstydu zapominając nawet o podstawowych zasadach kultury. Przecież mogłam się pożegnać żeby zatrzeć złe wrażenie.  Dopiero na dolnym korytarzu plułam sobie w brodę, że jak ta dzikuska nawet nie powiedziałam głupiego "do widzenia". Wstyd i żenada.

Pocieszałam się myślą, że prawdopodobnie ten profesor nawet mnie nie zapamięta. A  jeśli będę miała z nim zajęcia, to przecież nie rozpozna mnie wśród setki innych studentów. Tak... Na pewno... Z kolei ja z pewnością zapamiętam wyraz jego twarzy, kiedy odwrócił się i na mnie spojrzał. Dziwne, że podłoga pode mną nie zapadła się z trzaskiem, a ja nie rozpłynęłam w kałużę wstydu i zażenowania.

Głupstwo. Nie ma się czym przejmować, prawda? A to się miało wkrótce okazać. I to szybciej, niż mogłam sobie wyobrazić w najgorszych scenariuszach, jakie często samoistnie układały się w mojej głowie.

Ale to przecież tylko głupstwo.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro