19. Gość
"Gdy w grę wchodzi nasze przetrwanie, wtedy posuwamy się do ostateczności."
Anthony Ryan, Królowa Ognia
— Melinda, a ty wybierasz się gdzieś na sylwestra czy jak zwykle w domu pod kocem? — zapytała Kinga, sięgając po jeszcze gorące, przed chwilą wyjęte z piekarnika ciastko.
— Poczekaj, bo brzuch cię rozboli — powstrzymałam ją. — I nie. Nigdzie się nie wybieram, bo i nie mam dokąd. Nie będę przecież oglądać u dziadków Sylwestra z Jedynką.
— Melcia, ja bym cię zaprosiła... Ale wiesz, towarzystwo sporo starsze i nikogo nie znasz. Chyba byś się czuła niekomfortowo.
— Nie przejmuj się mną, Kinga. Naprawdę. Dla mnie to nic nowego. Co roku spędzam sylwestra w towarzystwie jakiejś książki. W tym roku wybrałam jakieś ckliwe romansidło — zaśmiałam się. Na górze czekała na mnie powieść w iście zimowym klimacie.
— Ooo... Widzę romantyczny nastrój ci się załączył. Czyżby powodem była nie tak dawna rozmowa z seksownym profesorkiem?
— Przestań! Zwariowałaś już do reszty? To mój profesor. Jeszcze ktoś usłyszy twoje głupie teksty — syknęłam, rozglądając się, jakby rzeczywiście ktoś podsłuchiwał pod stołem.
— No widzę przecież, jak ci się oczy świecą jak znicze — zauważyła, po czym zaczęła nucić stary szlagier Golców.
— Powtarzam, to jest mój profesor, w dodatku sporo starszy. Więc skończ ten temat z łaski swojej, dobra? — powiedziałam, próbując przekrzyczeć jej nucenie.
— Piętnaście lat to nie tak dużo — zaśpiewała w rytm nieznanej mi piosenki. I pewnie taka w ogóle nie istniała.
— Skąd wiesz, że piętnaście? — zapytałam, patrząc na tańczącą z ciastkiem w ręku siostrę.
— Wystalkowałam go, znalazłam w którym roku pisał maturę i obliczyłam. Ma się ten łeb, co? — wyszczerzyła zęby w triumfalnym śnieżnobiałym uśmieszku.
Spojrzałam na nią z niedowierzaniem pomieszanym z rozbawieniem. Kinga była niemożliwa.
— Widzisz, różni nas wszystko — westchnęłam i zaczęłam wymieniać. — Status, piętnaście lat, to że on jest moim profesorem... W ogóle daj spokój, nie ma nawet takiej opcji! Po prostu...
— Ale przyznaj, że coś jest na rzeczy. Widzę to. Zachowujesz się inaczej. Prawdę mówiąc nigdy się tak nie zachowywałaś.
— Niby jak?
— Uśmiechasz się do siebie, wzdychasz, zamyślasz. No wypisz wymaluj jesteś zakochana. Albo co najmniej zauroczona. Już ja swoje wiem — skwitowała, sięgając po kolejne ciastko.
— Weź już daj spokój — mruknęłam, czując że uszy mam równie gorące co moje wypieki.
— Nie zaprzeczasz! Ha! Wiedziałam. Jak chcesz, mogę mu wysłać jakiegoś no wiesz... Prowokującego SMS-a na dobranoc — zamruczała, poruszając sugestywnie brwiami.
— Ani mi się waż! Nigdy więcej tego nie rób! To, że ci wybaczyłam ten ostatni numer, to zasługa tylko...
— Tylko tego, że świetnie wam się rozmawiało z profesorkiem? Może warto zrobić powtórkę z rozrywki? — dziabnęła mnie palcem w żebro.
— Masz szczęście, że mnie nie zwyzywał — wywinęłam się i stanęłam po drugiej stronie stołu.
— A wiesz co ja myślę? Że powinnaś go zaprosić. Chata będzie wolna, bo rodzice wybywają. Ja też. Moglibyście sobie używać do woli.
— Ty naprawdę zwariowałaś. Skończ już ten temat bo naprawdę zacznę się zastanawiać, czy faktycznie jesteśmy ze sobą spokrewnione.
— Dobra już, idę się zrobić na bóstwo. I tobie też radzę — zawołała na odchodnym śpiewnym tonem.
— Niby po co, skoro nigdzie nie wychodzę? — prychnęłam pod nosem.
— Kochana, powinnaś być gotowa zawsze i wszędzie — mrugnęła do mnie w drzwiach i zostawiła mnie samą w kuchni. Spojrzałam na ciasteczka, a potem na brudną od mąki koszulkę. Może rzeczywiście warto by się ładnie ubrać? Chociażby dla samej siebie.
Albo nie. Przecież i tak cały wieczór spędzę pod kocem. Wykąpałam się tylko, korzystając z przywiezionych przez siostrę słodko pachnących kul do kąpieli i upakowałam ciało w puchaty sweterek z ogromnym misiem polarnym. W takiej wersji najlepiej się czułam. Już dawno przestałam smucić się z powodu samotnie spędzanego Sylwestra, a wręcz nauczyłam cieszyć z tego, że mogę w ten wieczór pobyć sama ze sobą, w ciszy i spokoju.
Około dwudziestej zeszłam na dół, żeby poszukać jakiegoś dobrego wina. W końcu nie każdej nocy kończy się jeden rok i zaczyna nowy. Bądź co bądź trzeba to jakoś uczcić. Zamarłam z ręką wyciągniętą w stronę barku, bo z przedpokoju dobiegł mnie dźwięk dzwonka do drzwi.
Z lekkim niepokojem wyszłam z salonu, po czym przez wizjer sprawdziłam, kogo tam ostatni wieczór w roku niesie. Twarz przybysza ukryta była za ogromnym bukietem czerwonych róż. Uchyliłam ostrożnie drzwi, nie będąc właściwie pewna, kogo za nimi ujrzę. W twarz uderzył mnie lodowaty powiew wiatru, woń róż i ulotny zapach alkoholu.
— Cześć, Melania — zza bukietu wyłoniła się twarz blondwłosego mężczyzny.
To był Adam... Wyciągał w moją stronę kwiaty, a jego twarz rozjaśnił ciepły uśmiech.
— Adam? Co ty tutaj robisz? — wykrztusiłam zszokowana zamiast powitania.
— Tak pomyślałem, że może spędzasz sylwestra samotnie. Sama o tym kiedyś wspominałaś, że zazwyczaj spędzasz sylwka z książką. I postanowiłem tym razem dotrzymać ci towarzystwa... Cieszysz się? — zapytał z miną wyrażającą szczere zadowolenie.
Jakbym nagle dostała obuchem po głowie.
— A nie pomyślałeś, że warto mnie zapytać o zdanie? Może ja mam inne plany?
— Jakie plany? Daj spokój, dajmy sobie jeszcze szansę — wyciągnął ponownie kwiaty w moją stronę przy czym lekko się zachwiał.
— Jesteś pijany?
— Oj tam zaraz pijany. Jedno piwko to nie alkohol.
— Adam... To nie jest dobry pomysł. Lepiej...
— Jesteś sama? — wszedł mi w słowo.
— Yyy... Tak — potwierdziłam, bo nie widziałam sensu w okłamywaniu go. Przecież łatwo mógł zweryfikować moją odpowiedź.
— Nie zaprosisz mnie? — zapytał, po czym przysunął się bliżej, żeby pocałować mnie w policzek. Odepchnęłam go lekko. Zaczęłam się trząść, może od zimna, a może ze strachu. Spojrzałam na lekko chwiejącego się mężczyznę i zaczęło do mnie docierać, w jak wielkim niebezpieczeństwie się znalazłam.
— Adam... Nie mogę, bo... Bo prawdę mówiąc na kogoś czekam — powiedziałam bez namysłu.
— Kochanie, nie ze mną te numery. Zmyślasz, żeby mnie spławić. Nie bój się — uśmiechnął się i pogładził mnie ręką po policzku.
— Nie, naprawdę! Umówiłam się z nim na dziewiątą — odepchnęłam dłoń.
— Tak jak w tej piosence Bodo, co? — zaśmiał się drwiąco, kładąc jedną rękę ponad moją głową. Osaczał mnie.
— Dokładnie. Właśnie tak.
— Jasne. A wiesz co? A ja ci nie wierzę. Myślę, że mnie oszukujesz. Nie jesteś nawet przygotowana do wyjścia — zlustrował wygłodniałym wzrokiem mój puchaty sweter i czarne obcisłe dresy.
— Właśnie miałam się szykować... Poza tym mieliśmy wieczór spędzić w domu. Nie muszę się spieszyć. Ale wybacz, niedługo tu będzie...
— Mhm... Ten ktoś nieistniejący? — dopowiedział kręcąc głową z uśmiechem.
— On istnieje.
— Dobra, Mela, kochanie, dosyć tych gierek, wpuść mnie. Będzie miło, zaufaj mi.
— Nie. Zadzwonię po niego. A ty lepiej idź.
Adam roześmiał się i bezceremonialnie wsunął do przedpokoju. Sytuacja zaczynała robić się naprawdę dziwna i niepokojąca.
— No to dzwoń. Poczekam tu sobie z tobą — przechylił głowę i przeszył mnie kolejnym łakomym spojrzeniem.
Do kogo miałam zadzwonić, żeby nie wzbudzać podejrzeń i zmylić Adama tak, żeby w końcu sobie poszedł? Zachowywał się dziwnie, przerażał mnie, musiałam coś wykombinować. Wyjęłam telefon z kieszeni spodni i zerknęłam na wyświetlacz. Wpół do dziewiątej.
Dokonałam szybkiej kalkulacji, że miałam dwie opcje do wyboru. Albo zadzwonić do Piotra, który już pewnie był po drinku albo dwóch i żaden z niego byłby pożytek, albo do profesora Wojnarowskiego, który wydawał się na tyle inteligentny, żeby w lot złapać iluzję i nie spalić na samym starcie. Wybrałam numer i z drżącym sercem nacisnęłam przycisk nawiązywania połączenia. Odebrał po trzecim sygnale. W tle usłyszałam jakieś głosy i muzykę. Niedobrze.
— Cześć, Artur — przywitałam się, patrząc na przyglądającego mi się podejrzliwie Adama. Przywołałam na twarz sztuczny uśmiech. — Będziesz o dziewiątej, tak jak się umawialiśmy?
Wojnar nie odezwał się i natychmiast naszła mnie myśl, że to był bardzo, ale to bardzo głupi pomysł. Napotkałam wkurzony wzrok Adama.
— Tak, wypadło mi coś, ale postaram się być na czas — powiedział w końcu profesor zaskakująco przekonującym tonem. Tak jakbyśmy rzeczywiście byli umówieni i już miał wsiąść do samochodu, żeby do mnie jechać.
— To fajnie, Stratego już czeka.
— Możesz rozstawiać. Szykuj się na łomot — odpowiedział profesor wyluzowanym tonem. Ulżyło mi i jednocześnie poczułam rosnące przerażenie.
— Jasne. To czekam — uśmiechnęłam się i rozłączyłam.
— Ty tak serio... — skomentował Adam. Spojrzał na bukiet przyniesionych róż. Potem na mnie.
— Naprawdę nie chcesz dać nam szansy? Przecież dobrze nam się rozmawiało. Byłoby ci ze mną dobrze, przysięgam. Pozwól mi cię przekonać. Odwołaj tego faceta...
— Adam... Proszę cię, idź już.
Przez chwilę miałam wrażenie, że Adam nie posłucha i zrobi coś bardzo głupiego, bo zbliżył się do mnie, oddychając ciężko. W moje nozdrza znów uderzył zapach alkoholu.
— Jak sobie chcesz. Twój wybór — rzucił z wykrzywioną z wściekłości twarzą. Nie poznawałam go.
Na szczęście po chwili wyszedł, trzaskając drzwiami. Zostawił po sobie bukiet i zapach męskich perfum pomieszany z czymś mocniejszym, niż piwo. I mnie, totalnie rozbitą, stojącą w przedpokoju w swoim puchatym swetrze, czekającą na przyjazd profesora. Co ja najlepszego narobiłam? Przecież Wojnar mnie zamorduje! Pewnie już planował sposób egzekucji.
Przez chwilę pomyślałam, żeby napisać mu albo zadzwonić i wyjaśnić sytuację. Chyba mniej by się złościł, gdybym go w porę odwołała? Moje wątpliwości rozwiał jednak widok stojącego przed furtką Adama. Sprawiał wrażenie, jakby wcale mu się nigdzie nie spieszyło. Odpalił papierosa i najspokojniej w świecie stał oparty o furtkę. Nie wyglądał, jakby zamierzał stąd zaraz odejść.
Dobra, nie czas na uczelniane konwenanse. Profesorze, przybywaj na ratunek.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro