Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

12. Magnes

"Albo pozostaje włóczyć się bez celu, co robię, albo- porozmawiać z Kimś. Ale nie ma z kim! Trzeba łykać to wszystko samemu, przetrawiać samemu. A czasem tak chciałbym do kogoś mówić naprawdę — jak małe dziecko. A przecież, kiedy mam mówić, zmieniam wszystko w żart i nic nie mówię. Słów mi brakuje —tylko ciągła niepewność, żeby się nie obnażyć zanadto, żeby nie zdradzić co się myśli naprawdę. Duma jakaś idiotyczna, żeby zostawić dla siebie tylko i potem móc się grzebać w myślach czy wspomnieniach i użalać się nad sobą, ach, jak użalać!"

Rafał Wojaczek

— Ktoś cię napadł? Skrzywdził? — zapytał nerwowo ojciec. Ręce mu drżały i wypuszczał nosem powietrze jak rozjuszony byk.

— Nie, tato, naprawdę... Po prostu się potknęłam na schodach — odparłam, pociągając nosem.

— I dlatego znajduję cię całą zapłakaną, śmierdzącą jakimś zielskiem, w okolicy siedliska tej całej gównażerii? Napastował cię ktoś? Wykorzystał? No mów! Nogi z dupy powyrywam gnojom!

— Tato... Naprawdę... To było tylko głupie nieporozumienie. Oni sobie żartowali, a ja mam inne poczucie humoru. Zrobiło mi się przykro. To wszystko.

— Coś ty w ogóle sobie myślała? Impreza w akademiku? Do reszty zdurniałaś. Najpierw te idiotyczne studia, teraz to. Studiować jej się zachciało...

Ojciec zaklął pod nosem i skręcił na podjazd szpitala. Uparł się, że trzeba zbadać moją kostkę, chociaż ja twierdziłam że to nic wielkiego.

— Zobaczymy. W szoku jesteś. Możesz inaczej odczuwać.

Na badaniach wyszło, że to tylko lekkie skręcenie, na granicy zwichnięcia. Ale nogę miałam oszczędzać, obkładać czymś zimnym i smarować jakąś maścią.

Dopiero kiedy późnym wieczorem znalazłam się we własnym pokoju, wszystko do mnie wróciło ze zdwojoną siłą. Ściągnęłam z siebie sweter nasiąknięty imprezowym zapachem i rzuciłam w kąt, tak samo spodnie. W łazience zmyłam z siebie smród dymu i ślady rozmazanego tuszu do rzęs z twarzy. Chciałam o tym wszystkim jak najszybciej zapomnieć. Nic. Stało się. Kolejny raz wygłupiłam się przed innymi ludźmi. Nic nowego. Jutro będzie kolejny dzień.

Mama uparła się, żebyśmy nie rezygnowały z planowego wyjścia do kina. Uległam jej namowom, chociaż prawdę powiedziawszy najchętniej przeleżałabym cały weekend albo i resztę życia pod kocami w łóżku.

— Nie możesz pozwolić, żeby ta sytuacja cię z powrotem zablokowała. Miałaś pecha trafić na jakichś troglodytów. Trudno. Po prostu to nie są twoje klimaty.

— Mamo... Ja zawsze mam pecha. To inni są normalni, a ja odstaję.

Mama nie zaprzeczyła. Sięgnęła po swoje ukochane perfumy amerykańskiej marki i popsikała nimi stanowczo za dużo.

— Mamo, bo ludzie z kina zaczną wychodzić...

— Co? Za dużo? 

Powąchała swoją sukienkę i skrzywiła się, po czym pobiegła zmienić na inną. Przewróciłam oczami.

Pokuśtykałam opierając się o kule pożyczone od Gosi. Mama nie chciała nawet słyszeć o odmowie, więc z poczuciem lekkiego upokorzenia przyjęłam pomoc.

— Przynajmniej z tydzień pochodzisz z kulami.

— Mamo! Nie ma mowy! W poniedziałek mam tylko jedne zajęcia, z których została mi do wykorzystania nieobecność, więc luz. A we wtorek...

We wtorek był wykład z Wojnarem i nie miałam najmniejszej ochoty chodzić za profesorem żeby usprawiedliwiać kolejną nieobecność.

— We wtorek pewnie będzie już lepiej. Dam radę — dokończyłam, a mama już więcej nie wracała do tematu.

Spędziłyśmy naprawdę przyjemną sobotę, dzięki czemu mogłam oderwać myśli od wczorajszej tragicznej imprezy. Piotr nie przestawał wysyłać mi SMS-ów i wydzwaniać, więc po prostu odpisałam mu, że wszystko w porządku i wyłączyłam telefon. Nie wiem, czy kiedykolwiek chciałam jeszcze się z nim spotkać.

✧✧✧✧✧✧✧✧✧✧✧✧✧✧✧✧

Wiatr przewrócił kartki książki, którą na chwilę odłożyłam obok laptopa. Upiłam łyk kakao z białymi piankami marshmallow. Od godziny co kilka minut wpatrywałam się w gotowego maila i nie miałam śmiałości go wysłać. Mój wzrok powędrował w stronę niewielkiego ogródka. Niemal wszystkie liście opadły już na ziemię. Październik chylił się ku końcowi, a zimny, smutny listopad już czaił się na horyzoncie. Trzeba to w końcu zrobić. Jutro wykład z Wojnarowskim, więc lepiej nie dawać mu powodów do niezadowolenia. Im szybciej to wyślę, tym lepiej będzie o mnie świadczyło.

Drżącą ręką nakierowałam kursor i nacisnęłam przycisk "Wyślij". Nie było już odwrotu. Najwyżej każe mi poprawić albo napisać od nowa. Z mocno bijącym sercem siedziałam tak przez kolejną godzinę. Prawie spadłam z krzesła, kiedy usłyszałam dźwięk przychodzącej wiadomości.

Jakiś mail reklamowy...

A czego ty się spodziewałaś? Że profesor tylko czeka na maila od ciebie? Myślisz, że nie ma nic innego do roboty tylko czytanie twojej żałosnej pisaniny?

Powinnam się ogarnąć. Przejmowałam się czymś, na co i tak nie miałam wpływu. Nie mogłam przecież wiedzieć, jakie oczekiwania co do treści eseju miał Wojnarowski. Dał mi wolną rękę. Jak on to ujął, szansę na wykazanie się.

Nagle drgnęłam, bo na ekranie pojawiła się kolejna nowa wiadomość, tym razem rzeczywiście od profesora.

Szanowna Pani Melanio,

dziękuję za przesłany esej. Proszę jutro zostać na chwilę po wykładzie. Mam kilka uwag.

Artur Wojnarowski

Wciąż jednak w głębi serca czułam, że go rozczarowałam i zawiodłam jego oczekiwania.

Wtorkowy ranek przywitał mnie umiarkowanym bólem kostki. Bez tragedii. Byłam w stanie w miarę normalnie chodzić. Oceniłam, że dojście do przystanku bez kul jest w zasięgu moich możliwości, więc korzystając z nieobecności rodziców, opuściłam dom bez kompromitującego i zwracającego niepotrzebną uwagę balastu.

Już na przystanku czułam, że to nie był dobry pomysł. Z każdym krokiem ból się nasilał, więc kiedy weszłam do tramwaju i zobaczyłam, że nigdzie nie było wolnych miejsc, prawie się popłakałam. Udało mi się w pozycji czapli dotrwać do końca trasy i w żółwim tempie jakoś dobrnąć na wydział. Najgorsze były schody, ale z pomocą barierki pokonałam i tę przeszkodę. Odczuwałam pewną dumę, bo pomimo okropnego bólu zacisnęłam zęby i zdążyłam na czas. Nie spóźniłam się i mogłam kolejny raz podpisać na liście obecności.

— Dzień dobry państwu. Cóż... Czas na wejścióweczkę. Wyciągamy kartki, sprawdzimy sobie jak tam wasza wiedza z dotychczasowych tematów, które przerobiliśmy...

Na sali zapanował popłoch. Najbardziej biadoliła Żaneta, która siedziała dzisiaj akurat przede mną.

Podczas pisania co chwilę odwracała się, próbując spisać ode mnie odpowiedzi. Jej kartka świeciła pustkami. Moja z kolei była zapisana drobnym maczkiem, z którego ciężko byłoby coś wyczytać do góry nogami. Poczułam swego rodzaju satysfakcję pomieszaną z niepokojem. Po wszystkim dziewczyna z pewnością zechce się zemścić, ale nie dbałam o to.

Podczas słuchania wykładu profesora uderzył mnie kontrast pomiędzy tym mężczyzną, a Piotrem i jego znajomymi z akademika. To były dwa zupełnie różne światy. Ten mężczyzna żył tym, czego uczył. Łatwo można było dostrzec jego prawdziwą pasję i fascynację literaturą. Piotr jak sam powiedział studia traktował jako przygodę, umożliwienie pociągnięcia jak najdłużej młodości, beztroski i braku odpowiedzialności. Kiedy wówczas to usłyszałam, uśmiechnęłam się i przyznałam mu rację. Teraz jednak, po tym co zobaczyłam w Inferno, wycofałabym swoje słowa.

Pod koniec wykładu profesor dał mi znać spojrzeniem, żebym zaczekała. Z trudem dokuśtykałam do katedry i obserwowałam, jak Wojnarowski wyłącza sprzęt i pakuje swoje materiały do czarnej, grubej teczki.

— Pani Melanio... Przeczytałem pani esej. Mam kilka drobnych uwag, ale ogólnie całość pracy prezentuje bardzo wysoki poziom. Cieszę się, że nie ograniczyła się pani do tych minimum ośmiu stron.

Od góry do dołu oblało mnie ciepłe poczucie ulgi. A więc nie było tak źle! Dlaczego jednak nie potrafiłam wykrzesać z siebie choćby najbledszego uśmiechu? Dlaczego stałam tam i milczałam, nie potrafiąc wykrztusić jednego marnego słowa podziękowania czy czegokolwiek? Noga pulsowała przeszywającym bólem, zwłaszcza kiedy stałam w miejscu.

— Coś się stało? — zapytał Wojnarowski, taksując mnie uważnym wzrokiem.

— Nie... Cieszę się, że esej jest dobry — wymamrotałam tylko i w końcu zmusiłam się do krzywego uśmiechu.

— Jeśli ma pani chwilę, możemy przejść do gabinetu. Przekazałbym pani swoje uwagi, głównie odnośnie wstępu i podsumowania. To jak?

— Wolałabym... Wolałabym, żeby przesłał mi pan swoje uwagi mailem — powiedziałam cicho.

— Rozumiem. Jak pani sobie życzy — odparł chłodno. — W takim razie odprowadzę panią. Muszę zamknąć salę.

Pokiwałam głową, zbierając w sobie wszystkie siły fizyczne i mentalne na nadchodzące kilka minut. Postawiłam pierwszy krok i cicho syknęłam z bólu. Drugi i kolejny. Starałam się stawiać stopę bolącej nogi jak najlżej na podłożu, ale skutkowało to podejrzanie krzywym chodem.

— Pani Melanio?

— Tak?

Zatrzymałam się po kilku krokach i obejrzałam, napotykając zdenerwowany, a może zmartwiony wzrok profesora.

— Co się pani stało?

— To nic takiego. Tylko noga trochę mnie boli. Drobiazg... — ostatnie słowo wypowiedziałam takim tonem, jakbym miała zaraz się rozpłakać. I w sumie to była prawda, bo po policzkach zaraz pociekły mi łzy, które szybko otarłam rękawem swetra.

— Proszę mi podać ramię.

— Ale... Ja mogę sama...

— Bez dyskusji.

Chwyciłam go za przedramię i natychmiast zrobiło mi się duszno. Jeszcze ten jego zapach... Co ja najlepszego wyprawiałam. Zebrałam się w sobie i z oparciem w postaci męskiego silnego ramienia wyjście z sali poszło mi już dużo sprawniej.

— To tylko lekkie zwichnięcie. Naprawdę. Po prostu dzisiaj niepotrzebnie nadwyrężyłam nogę idąc na przystanek — rzuciłam, siląc się na lekceważący ton.

Artur Wojnarowski nie skomentował tego, ale widziałam po jego minie, że nie spodobało mu się to, co powiedziałam. W milczeniu zamknął drzwi, po czym rozejrzał się po korytarzu.

— Nie chcę pani zatrzymywać, ale też nie mogę puścić w takim stanie. Powinna pani teraz leżeć w domu z nogą w górze, a nie kuśtykać po wydziale — sarknął, rzucając mi surowe spojrzenie. Zacisnął wargi i sapnął przez nos. — Mogła pani napisać maila, jaka jest sytuacja. Zrozumiałbym przecież. Ma pani kogoś, kto mógłby po panią przyjechać?

— Rodzice są w pracy, a dziadkowie akurat wyjechali na działkę pod miastem. Ale naprawdę, dam sobie radę. Nie musi pan... — urwałam, bo profesor podniósł rękę i mnie uciszył. — Proszę tu poczekać — rozkazał, sadowiąc mnie na ławce po czym oddalił się na kilka kroków.

W telefonie wybrał jakiś numer, przyłożył go do ucha i czekał, aż ktoś odbierze.

— Pani Stasiu, pilna sprawa akurat mi wypadła i nie dam rady przyjść na dzisiejsze posiedzenie rady wydziału. Niech pani przeprosi ode mnie pana dziekana, dobrze?

— Oj panie Arturze, pan dziekan nie będzie zadowolony — rozległ się głos jakiejś starszej kobiety.

— Wiem, ale proszę mu przekazać, żeby przełożył kwestie studenckie na inny termin — odparł stanowczo.

— Dobrze, przekażę.

Wojnarowski rozłączył się i podał mi ramię.

— Panie profesorze. Strasznie mi głupio. Dam sobie radę, już mi lepiej. Naprawdę nie musi pan.

— Nie muszę, ale powinienem. A teraz na parking. Na schodach będzie najgorzej, może wezmę panią na ręce... — mruknął i już zlustrował mnie spojrzeniem, jakby zastanawiając się jak mnie chwycić.

— Nie trzeba, jakoś dam radę.

Artur Wojnarowski pokręcił głową ale nie nalegał. Obchodził się ze mną jak z jajkiem do samego parkingu. A mnie było strasznie głupio.

— Nie da pani rady wejść samodzielnie — oznajmił już przy samochodzie profesor, po czym bezceremonialnie podsadził mnie na przednie siedzenie jeepa i jeszcze zapiął mi pasy. Kiedy zatrzasnął sprzączkę i sprawdził, czy wszystko dobrze trzyma, wstrzymałam oddech i zacisnęłam usta.

— Co to za mina, pani Tchórznicka?

— Nie jestem dzieckiem, umiem sama się zapiąć — burknęłam.

Profesor mruknął coś niezrozumiałego pod nosem i zatrzasnął z mojej strony drzwi. Po chwili siedział już za kierownicą, ale nie uruchamiał silnika.

— Jak to się stało?

— Słucham?

— W jaki sposób skręciła pani nogę? W jakich okolicznościach?

— Zbiegałam i się potknęłam...

— A zbiegała pani i się potknęła bo....? Bo się poślizgnęła? Bo tańczyła w świetle zachodzącego słońca na kretowisku czy przed kimś uciekała? — dopytywał.

— Nieważne.

— Pani Melanio... Nie bawimy się w podchody — powiedział ostrzegawczym tonem.

Westchnęłam. Zagonił mnie w kozi róg.

— Miał pan rację... Ten Piotr to nie jest dla mnie dobre towarzystwo — odparłam cicho, nie wdając się w szczegóły. Gdybym wyznała prawdę, że wybrałam się na imprezę, profesor dopiero by mi nagadał.

— Zrobił coś pani?

— Nie...

— To co się stało?

— Nic... Doszło do pewnego nieporozumienia.

Wojnar westchnął ciężko i zacisnął ręce na kierownicy. Widziałam, że miał ochotę wyciągnąć ze mnie prawdę, ale nie wiedzieć czemu dał sobie spokój. Pewnie uznał, że nie powinny go interesować prywatne sprawy studentki. I w sumie miał rację.

— Zawiozę panią do domu. I niech pani nie myśli o przychodzeniu na uczelnię do końca tygodnia. Badał ktoś pani tę nogę?

— Tak. To naprawdę tylko lekkie skręcenie. Po prostu miałam tę nogę oszczędzać, ale rano gdy wstałam ból zelżał, myślałam że już przeszło...

Artur Wojnarowski tylko westchnął przeciągle i wycofał z miejsca parkingowego. Starałam się na niego nie patrzeć, ale kilka razy przyłapałam się na ukradkowym obserwowaniu profilu jego twarzy. Była niczym magnes. Przyciągała mój wzrok, nie potrafiłam się oprzeć, by co jakiś czas nie zerknąć na nią, kiedy profesor nie widział. Prosty nos, na głowie lekko odstające ciemne kosmyki, których intensywna czerń chyba pochłaniała światło. No istny gladiator. Albo rzymski legionista

— O czym pani myśli? — odezwał się nagle mężczyzna.

— O niczym szczególnym...

— Ach tak? To chyba może się pani podzielić tymi myślami?

— Niekoniecznie... — bąknęłam, w zakłopotaniu przełykając ślinę.

— Szkoda.

Zauważyłam, że profesor dziwnie sposępniał. Minęliśmy cmentarz, przejechaliśmy jeszcze kilkaset metrów i skręciliśmy w ulicę przyległą do tej, na której mieszkałam. Kiedy Wojnarowski zajechał pod mój dom, rozpięłam pasy i sięgnęłam do klamki.

— Niech pani poczeka.

Obszedł jeepa dookoła i wyciągnął rękę. Chwyciłam ją, mając zamiar postawić zdrową nogę na ziemi, ale profesor podłożył rękę pod moje kolana i najzwyczajniej w świecie wyniósł mnie z samochodu.

— Co pan robi? — syknęłam, zaciskając kurczowo palce na jego koszuli.

Wojnarowski nic sobie nie robił z moich protestów. Łokciem otworzył furtkę i doniósł mnie aż pod same drzwi. Czułam bijące od niego ciepło i charakterystyczny, świeży zapach. Zanim wrócę na ziemię, niechybnie spłonę z zażenowania. Profesor odstawił mnie ostrożnie i pochylił się w moją stronę.

— Na pewno nic pani nie zrobił ten Strzałkowski? — wyszeptał tuż przy moim uchu.

— Na pewno — odszepnęłam niemal bez tchu.

Zachwiałam się w miejscu, ale powodem braku koordynacji nie była bynajmniej skręcona kostka. Profesor odchrząknął i odsunął się o krok.

— Niech pani weźmie jakieś środki przeciwbólowe i przeciwzapalne. Zimny okład i noga w górze. Co najmniej kilka dni.

— Dobrze. Dziękuję — wymamrotałam.

— Proszę. I proszę na siebie uważać, dobrze? Ma pani jakiś przedziwny talent do ładowania się w tarapaty.

— Przepraszam, że musiał pan tracić czas na wyciąganie mnie z tych tarapatów.

Profesor nic nie odpowiedział tylko zacisnął szczęki i odwrócił się. Odszedł do furtki, rzucając mi ostatnie, jakby ostrzegawcze spojrzenie. Odprowadziłam jego wysoką postać zawstydzonym wzrokiem.

Trzasnął drzwiami zdecydowanie zbyt mocno i ruszył zdecydowanie zbyt gwałtownie. Chyba był zły, że musiał opuścić to posiedzenie. Bo jaki mógł być inny powód tego, że tak się wściekł? Z pewnością zdenerwował się przeze mnie i moją nieszczęsną nogę. Stracił tylko czas i naraził się na gniew samego dziekana. W samochodzie nawet nie wspomniał o eseju. No jasne. Nie miał ochoty mnie chwalić, kiedy kolejny raz zwaliłam mu się na głowę ze swoimi problemami.

Nie dość, że sama byłam magnesem na kłopoty, to jeszcze innym ich dodawałam.  Mieszanka beznadziejna. Jakby do ciasta zapomnieć dodać mąki, albo co najmniej proszku do pieczenia. Gotowy przepis na zakalec życia.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro