Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

11. Inferno

"Złośliwy październikowy powiew sunął przy ziemi, zimny i bezwstydny, usiłując wcisnąć się pod ubrania w poszukiwaniu ciała, które mógłby liznąć i wychłodzić."

Maxime Chattam, Plugawy Spisek

Następnego dnia zajęcia zostały odwołane ze względu na dni otwarte na wszystkich wydziałach uniwersytetu. Mogłam więc cały dzień poświęcić na pisanie eseju. Czytając notatki profesora czułam się trochę tak, jakbym czytała mu w myślach. Jego spostrzeżenia były zaskakujące, ale za każdym razem niezwykle trafne. Mężczyzna miał nie tylko przenikliwy umysł, ale też interesującą wrażliwość. Kiedy w południe zeszłam do kuchni i natknęłam się na kilka pozostałych babeczek w kształcie serduszek, miałam ochotę wywalić je przez okno. Z drugiej strony, gdybym nic mu nie dała w zamian za tę zapinkę, czułabym się chyba jeszcze gorzej.

Westchnęłam ciężko i położyłam czoło na blacie stołu, czekając aż ekspres zrobi mi podwójne espresso. W całej kuchni rozbrzmiewał pomruk maszyny, więc nie usłyszałam kroków mamy.

— O... A ty nie na uczelni? Czyli jednak zrezygnowałaś? — zapytała. Czy mi się zdawało, czy w jej głosie wyczułam rozczarowanie? Przecież gdyby rzeczywiście tak było, powinna się ucieszyć. Odwróciłam się w jej stronę.

— Nie, nie zrezygnowałam. Po prostu dzisiaj są godziny rektorskie, zajęcia odwołane.

— Aha... Słuchaj, Melka, tak sobie pomyślałam, kiedy w niedzielę powiedziałaś o tym rzuceniu studiów... Może ty znowu byś zaczęła chodzić do tej pani psycholog? Była duża poprawa.

— Nie... Mamo. To z rzuceniem studiów to była chwilowa słabość. Po prostu za dużo rzeczy się na raz złożyło i już myślałam, że nie dam rady im sprostać. Ale jak widzisz udało się — uśmiechnęłam się krzywo, zawstydzona własnym zachowaniem.

— A co się działo? Tak bardzo przejęłaś się tym rowerem? Przecież tata mówił, że kupi ci nowy. Po prostu tak się złościł, ale on tak zawsze przecież. Co innego mówi, co innego potem robi.

— Nie, to zupełnie o co innego chodziło. Spóźniłam się na taki jeden wykład, a potem wszystko się poprzewracało jak kostki domino. W dodatku starościna roku jest do mnie uprzedzona. Nie wiem, o co jej chodzi, ale wywaliła mnie z grupy na Facebooku, nie mam więc dostępu do bieżących informacji. Muszę sobie radzić sama...

— Co to za żmija? — oburzyła się mama, a ja miałam ochotę się roześmiać. Gdyby Żaneta rzuciła takim pogardliwym tekstem w kierunku mojej mamy, nie tak by to wszystko wyglądało. Mama też wyjęła filiżankę żeby zrobić sobie espresso.

— W końcu się to na tobie zemści. Nie dowiesz się o jakimś egzaminie, o zmianie sali, daty, czegokolwiek i znowu będzie problem. Może spróbuj z nią jeszcze porozmawiać?

Na samą myśl o tym, że mogłabym prosić o coś Żanetę, żołądek ścisnął mi się boleśnie ze strachu.

— Nie... Mamo, dam radę. Może z kimś innym z roku się zapoznam i ta osoba będzie mi dawać znać, w razie czego.

— Ja bym ci jednak radziła spróbować, za duży koszt tak odpuścić. Jeśli ci zależy na tych studiach, próbuj do skutku. No już szkoda by było, jak zaczęłaś.

Westchnęłam i już nic nie odpowiedziałam. Nie miałam najmniejszej ochoty odzywać się do starościny, choćbym miała przypłacić to gorszymi ocenami.

— A ty dzisiaj nie w pracy? — zapytałam, chcąc jakoś uciec od tematu.

— A wiesz... Gorzej się czułam i wyszłam wcześniej... — westchnęła mama, opadając na krzesło przede mną.

— Co się dzieje?

— Nie wiem. Głowa mnie boli tak migrenowo, to chyba od zatok, ale uszy mam też jakoś zatkane... Sama nie wiem, co mi jest, muszę pójść dzisiaj do Gośki.

— A co tam u niej? — zagadnęłam, wciągając z rozkoszą zapach parzonej kawy.

— Nic nowego, mnóstwo pacjentów, sezon chorobowy się zaczął.

Najbliższa przyjaciółka mamy, Gosia, która pracowała jako lekarz rodzinny, była jej zupełnym przeciwieństwem. Wesoła, zadowolona z życia, przyjaźnie nastawiona do wszystkich wokoło. Od kiedy pamiętam to zawsze chodziłam do niej w razie jakichkolwiek problemów zdrowotnych.

— A, właśnie... Mela? — zagadnęła mama.

— Tak? — zapytałam, wyciągając filiżanki spod dozownika. Od razu upiłam łyk aromatycznej kawy, a drugą podałam mamie.

— Wiem, jak nie cierpisz zakupów... Byłam wczoraj po południu w galerii. Kupiłam ci trochę swetrów na jesień. Z domieszką wełny i kaszmiru. W sam raz, jak się pogoda w końcu całkiem załamie. Zima za pasem.

— Dzięki, mamo.

Popatrzyłyśmy po sobie w dziwnym skrępowaniu, które nigdy nie pojawiało się pomiędzy mamą, a Kingą. Zawsze lepiej się ze sobą dogadywały, chodziły razem na zakupy, do kawiarni. A ja unikałam wychodzenia do ludzi. I teraz uderzyło mnie, jak wiele przez to cennych chwil straciłam z mamą.

— Może wybierzemy się w weekend do kina? Albo do teatru? — zagadnęłam sama nie wierząc, że te słowa wydostały się z moich ust.

— A wiesz, że to dobry pomysł? Możnaby trochę przewietrzyć te nasze głowy — zauważyła mama.

Spojrzałam na nią z nieskrywanym zdumieniem. Nie miałam pojęcia, skąd ta nagła zmiana, ale nie narzekałam.

— Nałożyć ci obiadu? Zrobiłam zupę dyniową — zapytałam, szukając przyprawy curry w szafce.

— A chętnie zjem — przytaknęła mama.

Od dawna nie siedziałyśmy tak razem przy stole, beztrosko rozprawiając o wszystkim i o niczym. Głównym tematem oczywiście była Kinga i jej przygotowania do ślubu, ale nie czułam nawet cienia zazdrości czy innych negatywnych emocji. Byłam z niej dumna, tak samo jak i mama. Ciężko pracowała na to, co ma. Powinnam w jakiś sposób brać z niej przykład.

Z lekkim sercem i spokojną głową mogłam skupić się na pisaniu, więc wieczorem ze zdziwieniem zdałam sobie sprawę, że mój esej ciągnął się już na kilkanaście stron. Właściwie mogłam już przechodzić do podsumowania. Szybko się z tym uwinęłam i poczułam ogromną satysfakcję pomieszaną z podekscytowaniem i strachem. A co, jeśli profesorowi nie spodobają się moje nędzne wypociny? A co, jeśli w ogóle poszłam w złym kierunku, a moje wnioski były błędne, śmieszne, naiwne... Przeczytałam poraz kolejny cały esej, wyłapując ostatnie literówki. Raz kozie śmierć. Będzie co ma być. Najwyżej napiszę nowy. Już miałam otwierać pocztę, kiedy ciemny pokój rozjaśnił się od wyświetlacza w telefonie. Z mocno bijącym sercem podniosłam urządzenie, ale z zawodem dostrzegłam tylko imię Piotra.

A czego się spodziewałaś? Że profesor do ciebie napisze? Skarciłam się w myślach. Głupia... Odblokowałam ekran i odczytałam wiadomość.

"Hej, to jak z tą jutrzejszą imprezą? Piątek, piąteczek, piątunio? ;)"

Uśmiechnęłam się i jako że miałam wyśmienity nastrój, postanowiłam w końcu wyjść z tej swojej skorupki strachu. Pani psycholog mówiła, że powinnam wychodzić ze swojej strefy bezpieczeństwa, a za każdym razem będzie coraz łatwiej.

"Ok, zrobię jakieś ciasteczka dla tych Twoich znajomych."

"I tak cię polubią. Ale z ciasteczkami jeszcze bardziej. To do jutra."

Odłożyłam telefon na biurko i odnalazłam  na stronie uczelni profil profesora Wojnarowskiego, a następnie odszukałam wzrokiem jego adres email... Może wysłać mu gotowy esej już teraz? Nie było jeszcze dwudziestej, żeby nie wypadało pisać do profesora... Zresztą maile chyba można wysyłać o dowolnej porze.

Szanowny Panie Profesorze,

w załączniku przesyłam gotowy esej z przedmiotu Historia Literatury Polskiej.

Z poważaniem
Melania Tchórznicka

Nawet w mojej głowie zabrzmiało to okropnie oficjalnie i sztywno, ale przecież w ten sposób wyglądała korespondencja studentów z profesorami. Załączyłam gotowy plik i zawiesiłam kursor myszy nad przyciskiem "Wyślij".

Serce biło mi jak oszalałe. Może jednak dać sobie jeszcze trochę czasu i przemyśleć kolejny raz każdy akapit? Zapisałam wiadomość w kopiach roboczych i zamknęłam komputer. Byłam zawiedziona własnym tchórzostwem. Zakopałam się pod stertą koców, zwinęłam w kłębek jak mały kotek i zasnęłam.

✧✧✧✧✧✧✧✧✧✧✧✧✧✧✧✧

Piątkowy poranek i południe upłynęły mi na pieczeniu cynamonowych ciasteczek. Ogromnej sterty cynamonowych ciasteczek. Właściwie to cieszyłam się, że idę na tę imprezę u Piotra. Esej dla profesora czekał gotowy na wysłanie. Mogłam więc to uczcić jakimś małym szaleństwem. Tak, wyjście do obcych ludzi było dla mnie ogromnym krokiem poza moją cieplutką i milutką strefę bezpieczeństwa. Jednak coś podpowiadało mi, że jeśli nie pójdę, będę żałować, a Piotr uzna, że jestem samotną dziwaczką, z którą nie warto się przyjaźnić.

Założyłam więc nowy, kremowy sweter od mamy, zrobiłam sobie delikatny makijaż i czekałam na przyjazd Piotra. Zdziwiłam się, widząc jego samochód zajeżdżający pod bramę. Sportowe, nisko osadzone auto z jedynie dwoma miejscami z przodu. Kwintesencja szpanerstwa i pozerstwa. No ale może Piotr lubił po prostu szybką jazdę? Miałam nadzieję, że nie chciał mi zaimponować samochodem. To by było tak płytkie...

Kiedy wyszłam przed dom, Piotr szarmancko otworzył mi drzwi i pomógł wsiąść do swojego czerwonego Alfa Romeo. W środku pachniało mocnymi, męskimi perfumami, pod spodem których wyczułam woń dymu papierosowego. Skrzywiłam się lekko, starając nie oddychać głęboko.

— Zobaczysz, w Inferno są najlepsze imprezy i najfajniejsi ludzie. To co, jedziemy na Lumumbowo?

Pokiwałam głową, a Piotr ruszył z piskiem opon. Po drodze opowiedziałam mu o nowym rowerze, o eseju, o Żanecie. Sama się sobie dziwiłam, że byłam taka rozmowna. Piotr wydawał się być zachwycony.

Dojechaliśmy pod dom studencki o znamiennej nazwie Inferno. Nieco mnie to zaniepokoiło, ale przecież to tylko słowo. W bloku nie było windy, chociaż miał aż dziewięć pięter. A impreza odbywała się oczywiście na ostatnim, więc musieliśmy wspinać się bez końca po klatce schodowej.

Już w połowie drogi do moich uszu dotarły niskie basy muzyki klubowej. Poczułam, jak ze stresu robi mi się słabo. A może to od tych niekończących się schodów?
Na korytarzu już tłoczyło się sporo ludzi. Niektórzy w rękach mieli butelki piwa. W rogu zauważyłam stolik z alkoholem i plastikowymi kieliszkami. To w ogóle jest coś takiego, jak plastikowe kieliszki?

Zapach papierosów był jakiś dziwny, jakby z domieszką spalonego siana czy liści. Zakręciło mi się w głowie.

— Szanowni państwo, proszę o uwagę! — zawołał Piotr i, nie bacząc na moje próby uciszenia go, kontynuował. — Chciałbym przedstawić wam nową koleżankę. Ma na imię Mela i studiuje na pierwszym roku — przedstawił mnie uśmiechniętym młodym ludziom.

Zaczerwieniłam się chyba aż po cebulki włosów, witając z każdą osobą niepewnym uściskiem dłoni. Postawiłam na stoliku ciastka, przesuwając butelki z wódką i czymś wściekle jaskrawożółtym na bok.

— To jak? W co gramy? — krzyknął jakiś chłopak, a jego niewyraźna artykulacja wskazywała na mocne już działanie trunków w jego organizmie.

— Jak to w co?! W butelkę oczywiście — zawołała ze wschodnim akcentem Ludmiła, białoruska studentka z piątego roku.

Popatrzyłam z przestrachem na Piotra, ale ten zdawał się znakomicie odnajdować w tych przydymionych klimatach. Prawie cały czas trzymał swoją rękę na mojej talii. W tym całym zamieszaniu i szoku z początku nawet na to nie zwróciłam uwagi.

— Dobra, gramy! Chodźcie do 903.

Piotr pociągnął mnie do wskazanego przez imprezowiczów pokoju, gdzie na jednym z łóżek jakaś para wymieniała płyny ustrojowe aparatami gębowymi.

— Mira, Wojtuś, idźcie sobie znajdźcie jakieś ustronne miejsce w kibelku, co?

Para roześmiała się i zatoczyła w stronę drzwi. Byłam coraz bardziej przerażona i zszokowana. Miałam ochotę już, po dziesięciu minutach, opuścić to miejsce i nigdy więcej tu nie wracać.

— Daj spokój, Mela, będzie fajnie. Zobaczysz — uspokoił mnie Piotr, który już pociągał łyk za łykiem z butelki ciemnego piwa.

Czyli nie miałam co liczyć na odwiezienie do domu... Świetnie. I w tej chwili dotarło do mnie, że przecież zapomniałam portfela! Jak ja niby wrócę? Na piechotę to za daleko. Już zaczęłam się martwić na zapas, kiedy Piotr usadził mnie na jednym z tapczanów i sam wcisnął się między mną, a jakimś dziwnie wyglądającym kolegą.

— Dobra! Dawajcie butelkę. Gramy w pytania i wyzwania?

Wszyscy oprócz mnie ochoczo pokiwali głowami. Było mi niedobrze od mocnych, drażniących zapachów, a w dodatku ktoś jeszcze podsunął mi pod nos plastikowy kubeczek z cytrynówką.

— Nie, dziękuję, ja nie będę pić — podziękowałam zmuszając się do uprzejmego uśmiechu. Kolega chyba zrozumiał, ale zachwiał się, przez co pół kubka cytrynówki wylądowało na moich dżinsach.

— Ups... Przepraszam, madame — wybełkotał i zabrał rękę.

Zerknęłam na ciemną plamę, a następnie na środek pokoju, gdzie butelka już wirowała niebezpiecznie. W nozdrza uderzył mnie ostry zapach alkoholu ulatniający się z mojego uda. Nagle poczułam ciepłą rękę Piotra na nodze.

— To zaraz wyschnie, nie przejmuj się — powiedział, pocierając energicznie dłonią moje udo. Zrobiło mi się gorąco i odepchnęłam delikatnie jego rękę.

— Zostaw, to nic takiego.

Szyjka butelki zwolniła i ostatecznie wycelowała w mojego towarzysza. No to pięknie... Miałam jak najgorsze przeczucia.

— Pytanie czy wyzwanie?

— Wyzwanie! — odpowiedział bez wahania Piotr i kolejny raz pociągnął łyk piwa.

— Podwójna kolejka bez popity.

Piotr prychnął i roześmiał się. Obserwowałam, jak najspokojniej w świecie wychylił dwa kieliszki wódki pod rząd, nawet się nie krzywiąc i nie popijając tego niczym.

Dalsza część gry była dla mnie katorgą. Cały czas tylko drżałam ze strachu, kiedy butelka o włos mijała moje miejsce. Niestety Piotr już trzeci raz został zaszczycony ślepym wyborem butelki.

— Dobra, to teraz coś innego. Zadanie polega na tym, że idziesz do pokoju 911 razem z Melką. I musisz dowiedzieć się czegoś, ale Mela nie będzie wiedziała, czego.

Zaczęłam protestować, ale Piotr uciszył mnie uspokajającym spojrzeniem swoich ciepłych, piwnych oczu.

— Spokojnie, zaufaj mi — szepnął.

Wyszliśmy zatem i skierowaliśmy kroki do wskazanego pokoju, który okazał się być pusty.

— Co takiego kazali ci niby sprawdzić? — zapytałam, kiedy Piotr zamknął za sobą drzwi. Poczułam się nieswojo.

— Pamiętaj, to tylko żarty. Ale jeśli mi nie powiesz, wyśmieją mnie — powiedział, a na jego ustach błąkał się zagadkowy uśmiech.

— Co? O czym ty mówisz?

— Mam za zadanie sprawdzić kolor twojego stanika i majtek.

Wytrzeszczyłam na niego oczy i prychnęłam z niesmakiem.

— Żartujesz sobie? — prychnęłam z niesmakiem.

— Oj, Mela, po prostu powiedz mi i tyle. To nic wielkiego. Taka gra. Mogło być gorzej, wierz mi — zaśmiał się.

— Nie. To już jest przesada — zaprotestowałam. — Chciałabym wracać do domu.

— No co ty, Mela! Impreza dopiero się rozkręca!

— Jak dla mnie rozkręciła się już za bardzo. Pożyczysz mi na taksówkę? Zapomniałam portfela, zostawiłam w kuchni jak pakowałam ciastka. 

— Mela... Nie daj się prosić — szepnął Piotr, zbliżając się do mnie. Odsunęłam się pod drzwi, na których chłopak położył jedną rękę.

— Piotr, co ty robisz?

— Powiedz mi i będzie po sprawie, przecież to nic takiego... A potem zadzwonimy po taksówkę, okej? Przecież nie mam zamiaru cię zmuszać, żebyś została.

Musiałam go spławić.

— Dobra, stanik biały. Majtki czerwone — wypaliłam, bojąc się że Piotr zechce sprawdzić to na siłę. Miałam poczucie, że to wszystko jest jakieś takie nie na miejscu. Że zrobiłam to wbrew sobie. Wcale nie podobała mi się ta gra ani impreza.

— Dzięki, Mela. Możemy wracać — odparł Piotr dziwnie podnieconym tonem. 

Zaprowadził mnie z powrotem do pokoju 903. Nie miałam najmniejszej ochoty tam wracać, ale chłopak się uparł. Weszłam, czując na sobie wzrok wszystkich zebranych.

— I jak? — krzyknął jeden z chłopaków.

— Góra biała, dół czerwony — odparł Piotr bez cienia konsternacji. A wręcz z dumą w głosie.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem.

— Patrzcie jaka patriotka!

— Kupiłaś bieliznę w sklepie patriotycznym?

— Z orzełkiem na tyłku?

Docinkom i drwinom nie było końca. Stałam tam i czułam, jak łzy wzbierają w moich oczach. Co to w ogóle miało być? Miałam dosyć. Ale niestety chłopakom było mało i postanowili na własne oczy sprawdzić, czy Piotr nie kłamał.

— Zostawcie, ej! Nie taka była umowa! — krzyknął Piotr i odepchnął jednego z chłopaków, który już wyciągał rękę w stronę mojego swetra.

Poczułam, jak ktoś podwija mi ubranie z tyłu. Szarpnęłam się, jednak nie zdążyłam.

— Bez kitu biały! Teraz majtki, pokaż kotku co masz w środku...

Tego było za wiele. Odepchnęłam ramię Piotra i wybiegłam z pokoju, uderzając raz po raz o jakichś przypadkowych ludzi bawiących się w najlepsze na korytarzu. Dopadłam schodów i zaczęłam zbiegać na dół.

— Mela! Poczekaj!

Zbiegałam co dwa stopnie, żeby jak najszybciej opuścić to miejsce. W pewnym momencie potknęłam się i poczułam ostry ból w kostce.
Rozpłakałam się, ale nie zatrzymałam pomimo przeszywającego bólu. Pokuśtykałam na sam dół, za sobą słysząc jeszcze nawoływanie Piotra.

Wypadłam w końcu na zewnątrz, zderzając się z porywistym, lodowatym wiatrem wieczoru.  Ruszyłam w stronę ulicy, tak żeby jak najszybciej opuścić miasteczko, a w międzyczasie wybrałam w telefonie numer taty. Na szczęście już po drugim sygnale odebrał.

— Tato... — zaszlochałam.

— Co się stało?

— Przyjedziesz po mnie?

— Gdzie jesteś?

— Na miasteczku studenckim. Będę przy przystanku na Pomorskiej. Wyślę ci dokładny adres.

— Już jadę. Czekaj tam.

Dokuśtykałam na przystanek i wybuchłam płaczem. Nigdy nie czułam się tak upokorzona. Na sobie w dalszym ciągu czułam smród dymu i alkoholu. Telefon wciąż i wciąż dzwonił, a ja za każdym razem odrzucałam połączenie. Piotr zawiódł moje zaufanie. Wiedział, że będą chcieli sprawdzić, czy mówił prawdę. I nawet to, że stanął w mojej obronie, nie mogło zmienić mojego nastawienia. Moja zwichnięta noga nigdy już nie postanie w tym akademiku. Właściwie to chyba już w żadnym innym. Nie pasowałam do tego studenckiego świata. Jak przystało na taką ofermę jak ja, nie umiałam się w nim odnaleźć.
Czego ja się spodziewałam? Czego oczekiwałam? Przecież takie są realia w akademikach. Po alkoholu ludziom odwala. Ale coś takiego?

Na pewno nie tego się spodziewałam... Na pewno nie kolejnych łez, upokorzeń i rozczarowania. I nie wiedzieć czemu w tej rozpaczy wróciłam myślami do profesora. Ostrzegał mnie przecież, a ja go nie posłuchałam. Światła ulicznych latarni rozmazały się na tle przydrożnych drzew. Rozpacz farbami łez malowała impresjonistyczne, nieuchwytne obrazy, w których tonęłam aż do przyjazdu taty.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro