Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Prolog

Rain

Sześć lat wcześniej

Wszedłem do salonu, pijąc wodę z butelki. Cały byłem mokry od potu po ciężkiej pracy jaką wykonywałem przez wiele godzin. Mięśnie paliły mnie i pulsowały pod cienkim materiałem koszulki. Z rezygnacją rozejrzałem się po pomieszczeniu, starając się nie myśleć o tym, jak beznadziejnie się czułem. Że zacytuję klasyka: „To był zły dzień. Tydzień. Miesiąc. Rok. Życie. Cholera jasna!"
I wtedy ją zobaczyłem. Siedziała przy stole z podwiniętymi, gołymi nogami. Patrzyła w wielkie okno, a w smukłych palcach trzymała ołówek. Jej dłonie, szczególnie czubki palców były brudne od tuszu, długie ciemnokasztanowe włosy spływały falami na delikatne ramiona. Kiedy mnie usłyszała odwróciła się w moja stronę, a mnie przeszły ciarki, albo raczej strzelił we mnie pierzony piorun. Zmarszczyłem brwi zastanawiając się, czy mi się to nie śni.
Patrzyła na mnie wielkimi oczami w kształcie migdałów, w tak intensywnym i jasnym odcieniu bursztynu, jakiego zdecydowanie nie spotykało się u ludzi. Jej oczy płonęły, były jak ogień, okalane kaskadą długich czarnych rzęs, które potęgowały to niespotykane zjawisko. Dziewczyna była przepiękna. Tak piękna że nie potrafiłeś odwrócić wzroku mimo, że to piękno cię niemal przerażało.
Przechyliła głowę przyglądając mi się z zainteresowaniem, więc tym bardziej poczułem się jak w surrealistycznej rzeczywistości. Niespotykany kolor włosów i oczu połączony z tą urodą sprawiał, że cofnąłem się o krok. Kim ona jest do cholery?
Wtedy na jej karmazynowe, pełne usta wypłynął szeroki, onieśmielający uśmiech. Dołeczki w policzkach. Gdzieś widziałem podobny uśmiech.
River.
Przecież włosy też mają identyczne.
Dziewczyna zeskoczyła z krzesła patrząc na mnie intensywnie, w tak krótkiej sukience, że było to wręcz nieprzyzwoite.
- Co ty masz na sobie? - spytałem brzmiąc zapewne idiotycznie, biorąc pod uwagę fakt, że były to pierwsze słowa jakie kiedykolwiek do niej wypowiedziałem, ale co miałem do cholery zrobić? Zabrakło mi słow.
- Sukienkę - wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Podeszła blisko, a ja znowu się cofnąłem.
Na małym nosie miała kilka uroczych piegów, usta były w kształcie serca tak pełne i czerwone, że wyglądały jakby je pomalowała, choć na pewno tego nie zrobiła. Na wysokich kościach policzkowych pojawił jej się delikatny rumieniec, gdy znów przechyliła głowę w ten zabawny sposób.
To był dzieciak, dziwny i na pewno irytujący.
- Trochę krótka. Ale zapewne jest taka moda w Nowym Jorku - powiedziałem z przekąsem, a ona zaśmiała się słodko, przyprawiając mnie o dreszcze.
- Tu jest jakieś milion stopni! - wzruszyła ramionami i zachichotała - Jestem Betty. A kim ty jesteś?
- Ray.
- Ray? W sensie Ray Anderson? Jak River Anderson?
- Taaak. Niestety - odparłem.

River był moim przyrodnim bratem, pierwszym synem mojego ojca - Remyego. Annabell, była żona taty, odeszła od ojca niedługo po ślubie i wyjechała tysiące mil stąd, do Nowego Jorku z którego pochodziła. Zabrała ze sobą mojego brata, kiedy ten był zaledwie trzyletnim dzieckiem i nigdy nie wróciła.
Po jakimś czasie ojciec poznał inną kobietę, moją matkę, z którą z kolei miał mnie. Ale ja nie byłem Riverem Andersonem, nie byłem idealnym chłopcem, tak bardzo przypominającym tatę, nie wygrywałem zawodów, nie skończyłem dobrych studiów, nie byłem grzeczny i doskonały. Byłem problemem, który trzeba rozwiązać, byłem magnesem na kłopoty i rozczarowaniem. Byłem tym gorszym, którego zawsze trzeba pilnować, tym który pakuje się w bójki i tym na którego wszyscy patrzyli karcącym wzrokiem, kręcąc głową z dezaprobatą. Oto ja - zawsze zbyt niewiele wart.

River natomiast zawsze uważał się za lepszego od nas, nigdy nie odwiedził taty, nigdy tutaj nie przyjechał, prowadząc swoje idealne życie, w idealnym świecie, tysiące mil od Utah. Dopiero teraz po śmierci ojca, kiedy ten przepisał mu wszystko co miał, pierworodny syn postanowił zaszczycić nas swoją obecnością. Czułem się dziwnie ze świadomością, że ten zupełnie obcy mi chłopak, który wygląda dokładnie tak jak mój ojciec jest moim przyrodnim bratem, i szczerze mówiąc nie wróżyłem dobrze naszej relacji. Tym bardziej biorąc pod uwagę nasze pierwsze spotkanie, które poszło raczej fatalnie. Nawrzeszczeliśmy na siebie, od razu na wstępie wyrzucając z siebie swoje żale. Westchnąłem zrezygnowany na to wspomnienie i zerknąłem na dziewczynę z kasztanowymi włosami. Uśmiechnęła się do mnie promiennie, a ja zmrużyłem złowrogo oczy. Nie ma szans, żebym zawracał sobie głowę tą gówniarą. Nie ważne, że siedzi tu zupełnie sama i gapi się w okno. To nie mój problem.

Nie dość, że mój brat był wkurzającym, narcystycznym snobem, to na dodatek przywiózł ze sobą jakiegoś dzieciaka, zapewne córkę wrednej Annabell i jej drugiego męża. Córkę kobiety, która złamała mojemu tacie serce, zabierając mu jego doskonałego syna i przy okazji niszcząc jego życie. Rewelacja.

Jednak ja też miałem okropną matkę i mimo swojej niechęci, nie zamierzałem traktować tej małej gorzej przez to, że mój brat olewał mnie i ojca przez ponad dwadzieścia lat, a jej matka była podłą, zimną suką.

Dziewczyna patrzyła na mnie z takim zainteresowaniem, że znowu poczułem się nieswojo. Skrzywiłem się na widok jej zafascynowanej miny, a ona zamiast spuścić wzrok, uśmiechnęła się do mnie jeszcze szerzej.

Rany, co za dziwny, denerwujący dzieciak.

- To niesamowite, że jesteś bratem Rivera. Nie jesteście do siebie w ogóle podobni... Nie wpadłabym na to - mówiła podchodząc jeszcze bliżej, przyglądając mi się, aż nazbyt intensywnie. Znowu się cofnąłem. Onieśmielała mnie. Była absolutnie onieśmielająca.
Cholerna, idealna rodzinka. Doskonały dupek pewnie jest dumny z siostrzyczki, niema co.

Swoją drogą, faktyczne nie byłem podobny do Rivera. Faceta wyglądającego jak pieprzony milion dolarów, lub jak ulepszona wersja mojego doskonałego ojca. Niemal bezwiednie dotknąłem palcem dość głębokiej blizny, która przecinała moją dolną wargę i założyłem za ucho moje zapewne zbyt długie, platynowe włosy.

Smarkula wydawała się coraz bardziej irytująca. Spojrzałem na nią z wyższością. Nie obchodziło mnie jej zdanie i to, że z pewnością była zawiedziona faktem, iż nie jestem kolejną perfekcyjną kopią Remyego Andersona.

- Mam to gdzieś - odburknąłem przestawiając butelkę do ust. Dziewczyna w tym czasie wciąż lustrowała mnie spojrzeniem. Przesuwała wzrokiem po mojej szyi, patrząc jak porusza się moje jabłko Adama przy każdym łyku. Rany, to było dziwne.
Ona była dziwna. Wspomniałem o tym, prawda? No cóż, muszę to powtórzyć. D-Z-I-W-N-A.
- Dobra młoda, ja spadam - czas się ulotnić. I to jak najszybciej.
- A nie ciekawi cię, kim ja jestem?
- Jego siostrą?
- Skąd wiesz? - spytała podchodząc do mnie, po czym złapała mnie za ramię uśmiechając sie do mnie promiennie, a ja omiotłem ją skonsternowanym spojrzeniem. Co ona wyprawiała? Pomijam fakt, że mnie dotykała, mimo że dopiero się poznaliśmy. Byłem brudy i mokry, a ona w tej białej sukience wyglądała jak porcelanowa laleczka, która powinna brzydzić się spływającego po mnie potu i kurzu.
- Mało ludzi ma takie włosy jak wy i wasza matka - odpowiedziałem próbując się od niej odsunąć, na co ona jedynie zachichotała i przysunęła się jeszcze bliżej.
- River wygląda jak wasz tata. Tak wszyscy mówią. Myślałam, że i ty będziesz do niego podobny.
- Ja wrodziłem się do rodziny swojej matki.

- To tak jak ja. Chociaż po moim tacie mam oczy - dodała pokazując palcem na te swoje niesamowite tęczówki.

Okej, możliwe że była tez całkiem urocza. Ale ogólnie miałem to gdzieś.
- Ile masz lat? - spytała
- Dwadzieścia jeden.
- Ja za kilka miesiecy będę miała już czternaście - odpowiedziała z dumą, jakby mówiła o jakimś nie lada osiągnięciu. O rany... Trzynastolatka. To chyba najbardziej wkurzający wiek. Jako trzynastolatek przechodziłem kryzys osobowościowy, a mój tata bywał w szkole częściej niż ja sam.

Pora się ewakuować.

- Wow - odparłem z udawanym uznaniem. - Dobra, nie mam czasu na pogaduszki, dzieciaku. Miłego powrotu do cywilizacji. - Ruszyłem w kierunku kuchni, ale usłyszałem jak ona idzie za mną. Dolałem sobie wody, a później udałem się do pokoju gościnnego, żeby zmienić koszulkę. Znowu to tupanie tuż za moimi plecami. - Czemu za mną chodzisz? - odwróciłem się starając się na nią nie gapić.
Zahaczyła stopę o łydkę, a jej nogi były zdecydowanie zbyt zgrabne i zbyt długie jak na trzynastolatkę.
- Weź mnie ze sobą - złożyła ręce w błagalnym geście i popatrzyła na mnie prosząco.
- Że co?
- Weź mnie, proszę! Tak strasznie się tu nudzę...
- Czemu nie poprosisz swojego braciszka, co?
- River tylko chodzi po domu, naburmuszony i pokrzykuje coś do telefonu. Kocham go, ale jest strasznie nudny...
Zaśmiałem się. Nudny River Anderson. Proszę, proszę.
Pokręciłem głową, a ona wysunęła dolną wargę. Och, cholera.
- Musisz się ubrać. Załóż dresy.
- Nie mam dresów.
- I kalosze.
- Nie mam kaloszy.
- To co ty tu wzięłaś, co?
- Sukienki?
Parsknąłem śmiechem.
- I chcesz karmić świnie w sukience? Doić krowę, przerzucać siano, czyścić konie? Mam też w planie oczyścić obornik. Jest tam naprawdę sporo odchodów, jeśli wiesz co mam na myśli... - powiedziałem z satysfakcją. Laleczka na bank się wystraszy i za moment da mi spokój.
- Mogę nawet w sukience, jeśli mnie ze sobą weźmiesz!
Że co, do cholery?
- Wiesz jak tam śmierdzi? - zmarszczyłem nos dla lepszego efektu.
- Weź mnie, proszę! Nie będę narzekała obiecuję, przekonasz się! Będę ci pomagała, zobaczysz!

Pokręciłem głową. Okej zobaczymy. To w sumie może być nawet całkiem zabawne. Z pewnością po kilku minutach pracy na farmie, ta mała ślicznotka ucieknie w podskokach. No i da mi święty spokój. Nie byłem jednak na tyle bezwzględny, aby pozwalać jej tarzać się w błocie w tej krótkiej, białej sukience. Bez przesady.

- Dobra - złapałem kluczyki i ruszyłem do wyjścia. - Załóż buty.
- Gdzie idziemy? - spytała wkładając na swoje drobne stopy małe, białe baletki
- Jedziemy - poprawiłem ją
- Okej, a gdzie?
- Po kalosze.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro