Chapter 4
Rano, gdy się obudziłam, chłopaka już nie było. Nie odczułam z tego powodu jakiegoś wielkiego smutku, lecz chciałabym przynajmniej wiedzieć czy już wszystko z nim w porządku. Ale trzeba pogodzić się z tym, że chłopak po prostu wyszedł bez pożegnania.
***
Po porannej toalecie zeszłam na dół do kuchni. Od razu w oczy rzuciła mi się kartka przypięta magnesem do lodówki. Podeszłam bliżej i ściągnęłam ją.
W oczy rzuciło mi się staranne pismo. Od razu zaczęłam czytać.
"Dzień dobry, Raven. Jak się spało? Bo mi, znakomicie. I wiesz co? Chcę to powtórzyć. Ale nie bój się niepotrzebnie, przecież wiesz, ja ci krzywdy nie zrobię... Jestem po prostu milusi jak taki kotecek. Przyznaję, trochę głupio mi było tak cię zostawiać bez żadnego słowa, więc... Dziękuję. Nie wiem co bym zrobił gdyby nie ty. I radzę ci zatrzymać tę kartkę, bo ja nie mam w zwyczaju dziękować. Do zobaczenia słoneczko.
Calum"
Uśmiechnęłam się lekko. Tak, zostawię sobie tę kartkę. Taka pamiątka jego dobroduszności.
***
Dziś mam ochotę wybrać się na kawę. I już nawet wiem z kim.
Sięgnęłam do kieszeni po telefon i wybrałm znany mi numer.
- Cześć Isaac, masz dziś czas?... Za pół godziny w kawiarni na rynku?... Jasne... Opowiesz mi na miejscu!...
Calum POV
Naciskałem coraz mocniej na pedał gazu. Mój motor jechał strasznie szybko, wymijałem samochody bez żadnego problemu. Czułem się jakbym latał. Wiatr wcale mi nie przeszkadzał, wręcz przeciwnie. Czułem się wolny.
Kolejny raz przyłapałem się na myśleniu o Raven. Rano, gdy się obudziłem, jej głowa spoczywała na moim torsie, a ona sama mnie tuliła. Uśmiechnąłem się na to wspomnienie. Dawno nie spałem z kobietą w jednym łóżku, chyba, że wcześniej uprawialiśmy seks. Ale to zawsze była jednonocna przygoda, nawet nie wiedziałem jak mają na imię.
Mocno nacisnąłem hamulec, przekrzywiając kierownicę w bok. Motor zatrzymał się bokiem, a ja zsiadłem z niego bez problemu.
Znajdowałem się właśnie na końcu miasta, dosłownie. Dalej nie było drogi. Od wielkiej przepaśći dzieliła mnie tylko barierka, o którą oparłem się rękami po bokach. Lubiłem tu przyjeżdżać. Nikogo tu nie ma. Znaczy... Nie licząc tych tam, na dole.
To miejsce w którym większość ludzi ze sobą kończyła. Pochłonięci w depresii, ludzie z problemami, nie mający chęci do życia, tu właśnie ze sobą kończyli. Skakali, nie patrząc wstecz.
Często zastaniawiam się, jak to jest? Tak spadać i wiedzieć, że już za chwilę koniec? Jak długo trwa spadanie? Czy na końcu sprawia to ból? I czy oni, wszyscy, którzy tu z sobą skończyli, są teraz szczęśliwi?
Nie mam pojęcia, nigdy się nie dowiem.
Teraz zastanawiam się, czy to dobrze, że nie powiedziałem Raven kto na mnie napadł. Ale gdybym powiedział, to miałaby kłopoty. Ona nie może o niczym wiedzieć.
A z tą napaścią, to nie tak, że ja jestem jakimś słabym gównem i nie umiem się obronić. Bo gdybym nie umiał, to na pewno mnie już by dawno tu nie było. Było ich pięciu. Zaskoczyli mnie. Każdy miał nóż, chcieli ze mną skończyć. A pomyśleć tylko... Cierpię te katusze tylko i wyłącznie za prawdę.
Prawdę, o której lepiej by inni nie wiedzieli. Chyba, że ludzie z więzienia. Właśnie, więzienie.
To dla innych miejsce z koszmarów. Dla mnie? Niekoniecznie. Było tam ciemno, zimno, niewygodnie i po prostu... Swoją drogą strasznie. Z daleka słychać było ostrzenie noży, krzyki więźniów. Kazali chodzić nam w okropnych uniformach czy skafandrach, chuj wie co to było. Jedzenie tam to istne paskudztwo. Często siadałem przy stoliku, pochylając się nad tą paskudną breją... czegoś i patrzyłem czy to coś przypadkiem się nie rusza. Do tego strażnicy żartowali sobie mówiąc ,,Jedz, bo ci ucieknie'', chodź nie jestem pewien czy to faktycznie były tylko żarty. Często ktoś nie wytrzymywał tam psychicznie i po prostu zabierali go. Gdzie? Tego nie wiem nawet ja.
Nie można było nazwać tego miejscem z koszmarów. To było piekło, szczególnie, gdy ktoś siedział tam choć był niewinny. Czyli na przykład ja.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro