Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

złapany 1.5


zakochałam się w nowym ship'ie i nowym opowiadaniu...umieram z miłości .-.


____________________________________


Podchodzę do nich, jednak nie odzywam się ani słowem. Staję koło Charlotte, spoglądając na nagrobek. Dziewczyna patrzy na mnie jak na ufo, zresztą nie tylko ona. Odmawiam krótką modlitwę i już chcę odejść, kiedy długie paznokcie mojej matki wbijają się w mój łokieć.


- Co ty tutaj robisz? - Prycha Jay, wyraźnie zła. Przewracam oczami, po czym wyrywam się z jej uścisku.


- Jak sądzisz, co może mnie sprowadzać do Londyny, osiemnastego kwietnia, hm? - Pytam, unosząc brew.


- Oczywiście, zapomniałabym. Dlaczego miałbyś przyjeżdżać tutaj z innego powodu. – Fuka. Lottie stoi koło nas i nie śmie się nawet odezwać.


- O, jak miło, że to wiesz. Raczej nie mam dla kogo tutaj przyjeżdżać. - Gdyby spojrzenie mogło zabijać, już bym był martwy.


- Mógłbyś mnie odwiedzić. Matka też potrzebuje pieniędzy. - Na te słowa i ja i Lot przewracamy oczami.


- Jaka szkoda, że większość tego, co zarabiam oddaje moje watasze. Co? Szok, czyż nie? Twój stary syn ma alfę i watahę. Wow. – Prycham, patrząc na zdziwione kobiety przede mną. – W takim razie chyba wiesz, że żadnych pieniędzy nie dostaniesz. O, no popatrz... - Mruczę, spoglądając na dzwoniący telefon. – Muszę już iść. Lottie? Przekaż dziewczynkom, że jakby chciały się ze mną spotkać, to niech dzwonią. Żegnaj, matko. – Kiwa jej sztywno głową, po czym czym prędzej odchodzę z tego miejsca.

Sam nie wiem, co się zepsuło w mojej rodzinie. Może to, że matka miała za dużo kochanków? Albo „stałych" partnerów? Sam nie wiem, kiedy przestałem ją szanować. Kręcę głową, praktycznie biegnąc do samochodu. A może to stało się w dzień, w którym ludzie zaczęli się ze mnie wyśmiewać, a ona mnie nie broniła? Powinna mnie bronić, tak jak robiła to An, jednak ona nigdy tego nie zrobiła. Zawsze liczyła się dla niej opinia społeczeństwa, jej dzieci były na drugim miejscu. Nie będę taką omegą, będę kochał moje dzieci.

Kiedy tylko o tym myślę, palę cegłę, po czym wpadam do samochodu, w którym siedzi Harry. Zanim mam szansę cokolwiek powiedzieć, on pyta.


- Co się stało? - Marszczy brwi w trosce, a ja posyłam mu rozczulony uśmiech.


- Spotkałem matkę i siostrę. Nie był to szczyt moich marzeń. Serio. Spotykanie matki to katastrofa. - Wzdycham, chwytając jego gorącą dłoń. Harry kiwa głową, po czym rusza.

Jedziemy przez chwilę w ciszy. Zamykam oczy, zataczając małe kółeczka na wierzchu dłoni Hazzy.


- Louis, kiedy ostatnio zmieniałeś się w wilka?


- Siedem lat temu. - Odpowiadam automatycznie. Słyszę, jak głośno wciąga powietrze. – Jednak teraz go czuję. Mój wilk i ja jesteśmy jak jedna osoba. Myślę... Myślę, że jak wrócimy na Alaska, to będę mógł spróbować się zmienić? - Pytam, spoglądając kątem oka na mojego mężczyznę. Harry uśmiecha się wesoło, pomimo lekko czerwonych oczu.


- To świetny pomysł, Louis.

Odpowiadam mu uśmiechem, którego nie może zobaczyć, zbyt skupiony na drodze. Spoglądam na szare ulice Londynu. Moje myśli zaprząta Marylyn. Jest całkowicie sama w tak wielkim mieście. Od śmierci jej omegi, Kevina, była z An, a teraz i jej nie ma. Zostałem jej tylko ja. Tak samo jak i ona mi. Wypuszczam powoli powietrze, kiedy pewien pomysł kiełkuje w moim umyśle. Jakby się nad tym zastanowić, ani moja rodzina, ani rodzina Marylyn, nie należy do żadnej londyńskiej watahy. Czyli nikt nas tutaj nigdy nie trzymał. Zasady panujące w takich grupach nas nie dotyczą.

Turbinki w mojej głowie pracują na najwyższych obrotach. Marylyn wyrzekła się swojej watahy, kiedy połączyła się z Kevinem, który był samotną, wygnaną omegą. Podobno kobieta pochodziła z Montany. Szczerze, nie wiem, jakim cudem wylądowała tutaj, w Londynie, w jednorodzinnym domku z małym ogrodem. Jest piękną, złoto-brązową alfą, zupełnie tak jak Anastazja. Obydwie miały to w sobie, że słabsze osobniki szukały u nich schronienia.

Kiwam do siebie głową, co zwraca uwagę mojej alfy.

Czyli lubi stada. To wspaniale.


- Lou? - Szepta Harry, chcąc zwrócić moją uwagę.


- Myślisz, że twój ojciec mógłby przyjąć Marylyn do watahy? - Wrzucam z siebie, spoglądając w zielone oczy. Ze zdumieniem okrywam, że znajdujemy się na podjeździe. – Pewnie zapytasz, czemu tego chce. Czy to nie oczywiste, że omega sprowadza swoją rodzinę na terytorium swojej alfy? - Wyraźnie zauważam, jak zielone oczy rozpływają się na moje słowa. – Moja matka nie jest moją rodziną. Co innego moje siostry i Marylyn. Niestety Lottie, Fizzy i bliźniaki, są za małe żeby, za siebie decydować, więc nie mogę ich zabrać. Ale! - Podnoszę delikatnie głos, kiedy zauważam, że Harry chce coś powiedzieć. – Marylyn jest dla mnie jak matka. I co z tego, że jest alfą? Myślę, że nie chciałaby przejąć waszej watahy. Poza tym, wiesz co? Ona jest super strażnikiem i do tego jest bardzo opiekuńcza i ..mummhh!

Mój słowotok zostaje przerwany przez gorące wargi, wykrzywione w uśmiechu. Harry chwyta moje policzki, żebym nie mógł się wyrwać. Jego język włamał się do moich ust i wręcz je gwałcił. Nie żebym był lepszy. Nagle po mojej brodzie zaczyna spływać ślina. Odrywamy się od siebie z cichym mlaśnięciem. Nasze usta są połączone cienką nitką śliny.


- Ojciec byłby zachwycony, kochanie.

Piszczę szczęśliwy i rzucam się na niego, nie przejmując się twardym sprzęgłem, wbijającym się w moje udo. Nagle coś mi się przypomina.


- Harry! Za dwa tygodnie powinienem mieć gorączkę! - Uśmiecham się w jego usta. Ciało pode mną sztywnieje.

Dzięki, sprzęgło, to dzięki tobie sobie o tym przypomniałem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro