Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Winter Dracoland

1.12.2003

– No wreszcie. Już miałem cię reanimować.

Otworzyłem oczy, ale zaraz je zamknąłem, tak mnie zapiekły od światła. Moja nocna lampka, z bajerancką opcją zmiany kolorków, była teraz ustawiona na ostrą biel, jak w szpitalu albo jakimś areszcie śledczym. Sam tak nigdy nie robię, nie wspominając, że zasadniczo z własnej woli nie świecę sobie prosto w ryj.

Tego typu atrakcje mogły oznaczać tylko jedno — kac nie fundował mi omamów słuchowych. Miałem towarzystwo.

– Potter – wychrypiałem – jak tu wszedłeś?

– Jestem aurorem, Malfoy – powiedział tonem, który wręcz prosi o wpierdol. Wielka szkoda, że nie miałem na niego siły. Uchyliłem eksperymentalnie jedną powiekę i aż syknąłem.

– Biuro Aurorów dało jakieś specjalne uprawnienia do najść w nocy, czy jestem o coś oskarżony? Bo jak nie, to spadaj. Pogap się na kogoś innego, jak śpi, creepie.

Usłyszałem coś na kształt cierpiętniczego westchnienia, choć przecież to JA byłem tu ofiarą. Potem dobiegł mnie dźwięk rozsuwanych zasłon i szczęknięcie klamek w oknach. Jednocześnie ta potworna, opalizująca bielą żarówka przestała mnie palić w powieki.

– Po pierwsze, próbowałem cię obudzić – powiedział tamten – ale nie reagowałeś na żadne bodźce, podziałała dopiero lampa. Nie wiedziałem, że lubisz różowy.

– To fiolet. I wypierdalaj.

– Po drugie – ciągnął niewzruszony – Przysyła mnie twoja matka.

No przecież.

Podczas bitwy o Hogwart moja droga mamunia pokazała więcej jaj niż ja i stary razem wzięci, okłamując Voldemorta, że Potter jest martwy, gdy wcale nie był. Z perspektywy czasu mógłbym to nawet uznać za epicką scenę — tłum szaleje, zaklęcia latają na wszystkie strony, a tamten wstaje i nagle żyje. Wyrazu twarzy Beznosego nie zapomnę do końca życia, a warto wspomnieć, że jego mimika była z natury dość ograniczona. Jak to u ludzi bez nosów. Tak przynajmniej myślę, bo żadnego innego dotąd nie poznałem.

W każdym razie, w procesie śmierciożerców Potter zeznał, jak było, dzięki czemu matkę ukarano jedynie konfiskatą części jej osobistego majątku. Ten należący do ojca zarekwirowano całkiem, pozostawiając nam w zasadzie tylko bezużyteczne już Malfoy Manor. Jego samego wsadzili do Azkabanu na dożywocie, mnie zaś skierowano pod nadzór jako młodocianą ofiarę demoralizacji.

Skutkiem ubocznym tego wszystkiego była dozgonna wdzięczność między Potterem a matką, trwająca, niestety, do teraz. Ot, zaczęło się od zaproszenia na herbatkę z jej strony, że niby w podziękowaniu za proces, potem pogodziła się z siostrą, u której Bliznowaty też bywał, a to wszystko, gdy ja, niczego nie podejrzewając, podejmowałem usilne próby dokończenia edukacji w Hogwarcie. Podobno jej współczuł, bo taka samotna, a tak naprawdę, bezczelnie i w sumie nie wiem po co, urabiał ją sobie. Oczywiście, z powodzeniem. Moją własną matkę.

Pięć lat później sytuacja była taka, że Narcyza Malfoy, dawniej gotowa zwinąć Pottera w precel, jeśli źle na mnie spojrzał, obecnie uważała go za całkiem miłego, obiecującego młodzieńca. Chętnie uczestniczyła w sygnowanych przez niego gównianych inicjatywach typu Dzień Integracji. Co najgorsze — ceniła jego zdanie i ewentualną pomoc w rozwiązywaniu różnych problemów.

No, a jaki ona mogła mieć problem? Wiadomo, że mnie. Byłem nim prawdopodobnie od zarania życia płodowego, bo tak już została zaprojektowana — dziedzic miał stanowić cały jej świat. Odkąd wyprowadziłem się z Malfoy Manor, nie dawała mi żyć żądaniem ciągłych meldunków na temat tego, co robię, gdzie, a już zwłaszcza, do której. Dłuższe milczenie z mojej strony niemal zawsze oznaczało wizytę, a już co najmniej wyjca.

Szczerze — znikąd jej się to nie wzięło. Ale żeby zaraz Pottera...?

– Między innymi, kazała mi sprawdzić, czy żyjesz – ciągnął tamten, niewzruszony oraz, co stwierdziłem po otwarciu oczu, radośnie rozwalony w moim fotelu.

Jeśli mówił prawdę, koncept kulał już z samego założenia, bo gdybym był martwy, wątpię, by nawet Wybraniec mógł coś na to poradzić. No chyba że matka, dbając o rodzinny zwyczaj otwierania trumny, chciała mieć pewność, że nie zdążę się rozłożyć.

– Jak widzisz, ledwo – skomentowałem cierpko, po czym nie bez trudu zmieniłem pozycję. Obrót na bok o mało nie wydarł mi z gardła uwłaczającego w tym konkretnym towarzystwie jęku bólu. Powstrzymałem się więc, ale jeszcze we mnie urosło poczucie krzywdy. Dom powinien być moją twierdzą, do cholery. Nie, że mi wbija jakiś przypadkowy typ, nieważne, w ilu podręcznikach o nim piszą.

– Chciałem też zaprosić cię na ślub.

Aż mnie podrzuciło, oczywiście, w granicach aktualnych możliwości.

– Czyj? – dopytałem podejrzliwe, unosząc się nieco na łokciu. Pytanie było, rzecz jasna, kretyńskie, ale wizja Obsrańca wręczającego mi karnecik z zaproszeniem na własną uroczystość też nie należała do najbardziej sensownych.

Zrobił minę, jakby uważał mnie za idiotę, aczkolwiek tym razem rozumiałem go poniekąd.

– No przecież, że swój, Malfoy – prychnął – Jesteś aż tak skacowany...? Położyłem ci tu zaproszenie. Twoja mama też będzie, poza tym, to Święta. Bierzemy ślub w samo Boże Narodzenie.

Sięgnął od niechcenia ku zaaranżowanemu jak stolik niskiemu parapetowi, wziął sobie kilka orzeszków i schrupał je głośno. Zły pomysł. Elegancką, złotą tackę wypełnioną różnymi bakaliami zastałem w mieszkaniu podczas pierwszego oglądania — to był jeden z tych gadżetów, które agencje nieruchomości umieszczają, by lokal wydawał się bardziej przytulny oraz fancy. Idąc tym tropem, zostawiłem wszystko na miejscu. Gdyby ktoś mnie odwiedzał, mógłby dzięki temu pomyśleć, że jestem towarzyskim typem, jednym z tych, co są zawsze gotowi na przyjęcie gości.

To było ponad rok temu. Czy orzechy mają termin ważności?

– Jak moi rodzice – burknąłem bez sensu w odniesieniu do daty ślubu Pottera, zajęty obserwowaniem jak beztrosko wpierdala te zakurzone starocie. 

– Wiem – odparł tylko.

– Nie to, że coś, ale powinieneś wyczuć zły omen.

– Słyszałem co innego. Podobno byli dobraną parą.

– Rodzicami za to beznadziejnymi. Pewnie nie można mieć wszystkiego.

Uniosłem się lekko na poduszkach, by przywołać sobie szklankę wody, i wtedy zobaczyłem, że Potter zbladł mocno. Co najmniej jakbym pokazał mu naukowe dowody na to, że rudzi jednak wredni.

– Tobie co? Trzeba było nie jeść orzeszków. Szczerze mówiąc, nie wiem, ile tam leżą.

Nie wiem, czemu mi się wyrwała ta iskierka altruizmu. Chyba głównie dlatego, że nie chciałem cudzych rzygów na dywanie.

– Nic mi nie jest – padło po dłuższej chwili – W każdym razie, zaproszenie masz. Pamiętaj, żeby potwierdzić maksymalnie do dwudziestego...

– Ależ mogę od razu, Potter. Chodź, powiem ci coś.

Bliznowaty miał jedną, szczególną cechę — z ciekawości poszedłby na miasto ze spodniami na głowie, a czapką na dupie. Hipogryfem wściekłym go nie oderwiesz od tematu, jak coś uzna za odpowiednio przykuwające uwagę.

Dodatkowo po tym wszystkim, ukrywaniu się, bitwie, pracy jako auror i w ogóle, byciu Tym Już Dorosłym Chłopcem, nadal pozostawał skończonym naiwniakiem. Zobaczywszy wyprodukowany przeze mnie na jego użytek cierpiący wyraz twarzy, wstał z fotela, by podejść bliżej. Pochylił się nawet nad łóżkiem, jakby serio oczekiwał wyduszonych z łoża boleści podziękowań za łaskawe zaproszenie.

Już lecę, i to Błyskawicą, którą on miał, a ja nigdy.

– Prędzej odgryzę sobie głowę, niż pójdę na ten ślub. Myślisz, że jesteś jakimś moim koleżką? – syknąłem, choć pierwotnie zamierzałem wrzasnąć mu do ucha dla efektu. Nie miałem jednak na to siły.

Wyprostował się, z tym irytującym wyrazem twarzy, który mają ludzie rozczarowani, ale ani trochę niezdziwieni. Łatwo poznać, widywałem go aż nazbyt często.

– Na twoim miejscu bym to przemyślał – rzucił, wracając z wolna na fotel – Jeśli nie chcesz tego zrobić dla swojej matki...

– ...tylko mi tu bez rodzinnych manipulacji, Potter.

– ... zrób to dla siebie. Wiem, że chcesz w końcu zmienić pracę. Chyba zdajesz sobie sprawę, jak by wpłynęło na twoją opinię, gdybyś się pojawił na imprezie w... naszym gronie.

Naszym. Tych, co wygrali, innymi słowy. Jedynej słusznej, bohaterskiej strony, do której moja matka zdobyła pokątny akces, próbując, bez sukcesów, pociągnąć mnie za sobą.

Nie dlatego, że czułem jeszcze jakieś przywiązanie do świata, co go nam obiecywano, choć, tak naprawdę, nigdy nie miał racji bytu. Ja chyba do niczego nie czułem już przywiązania. Na czele z samym sobą.

– Myślę o zmianie, tak – przyznałem z godnością – Nie twój interes. Poza tym, co ci tak zależy...?

Spojrzał na mnie z nagłą powagą. 

– Przecież wiesz – odpowiedział – Zawsze będę wdzięczny Narcyzie za jej gest i wszystko, co zrobiła dla odbudowy po wojnie. Poza tym, nie mogę patrzeć na nieszczęśliwe matki. Powinieneś o nią dbać, a nie jeszcze jej dokładać. Wziąć się w końcu za siebie...

– Potter, a ty na pewno bierzesz ślub z Weasley, a nie moją matulą? Może lepiej sprawdź? Bo w rolę starego już się ewidentnie wczułeś.

Znów coś dziwnego błysnęło w spojrzeniu Rozczochranego, jakby go aktywowały konkretne słowa. Szkoda, że nie łapałem jakie, nie będąc aktualnie w formie. 

– Po prostu... przemyśl to jeszcze – rzekł w końcu, podnosząc się z fotela i prawdopodobnie nareszcie zbierając do wyjścia – Właściwie, moglibyśmy pomóc sobie wzajemnie. 

– Umiesz załatwić darmowe drinki bez rzucenia zaklęcia na barmana, żeby nie dojechali mnie na warunkowym? Jeśli nie, nie potrzebuję twojej pomocy.

– Po pierwsze, nie jesteś na żadnym warunkowym. A po drugie, trochę jednak potrzebujesz. Chyba że nie macie w tym roku charytatywnego banczu? Tego, na którym mógłbyś w końcu zaprosić więcej osób niż dwanaście, zebrać jakieś środki, a potem wykorzystać sukces, by rzucić pracę w sierocińcu?

Brunchu – warknąłem – Ci twoi Mugole musieli się urwać z niezłej wiochy, skoro nie nauczyli cię...

– Oho, wracasz do formy.

Bezczelny złamas wyszczerzył do mnie zęby, po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł.

– Pogadaj z mamą – zawołał jeszcze z korytarza – A w ogóle, już po ósmej.

Zestawienie tych dwóch, niepowiązanych ze sobą informacji sprawiło, że jakiś czas gapiłem się bezmyślnie w pusty już fotel. Dopiero po chwili ogarnąłem jeden z najsmutniejszych możliwych faktów.

Mianowicie, był poniedziałek.

❄️

Oczywiście, wiedziałem to, zanim Potter pofatygował się do mojego mieszkania wraz ze swoimi mądrościami oraz absurdalnymi propozycjami. Po prostu na trochę zapomniałem — mniej więcej od momentu, gdy dzień wcześniej zamówiliśmy z Zabinim i Nottem po trzecim drinku. Siedzieliśmy w jednej z tych niby przybrudzonych, a jednak szpanerskich miejscówek w Soho i rozmawialiśmy o życiu, co, jak wiadomo, może prowadzić tylko do jednego — schlania się niczym świnia, żeby tylko przestać myśleć.

Długofalowo, oczywiście, nie pomagało, jedynie dodawało mi kolejny wpis w pracowej Książce Spóźnień. Z zakładaniem, że whisky coś załatwi, było zupełnie jak z przychodzeniem do pracy pełnym cichych nadziei na miejscowe trzęsienie ziemi, które w nocy pochłonęło cały budynek. Nigdy nie działało, zawsze tam stał, a już w poniedziałki robił to wyjątkowo perfidnie. Ostentacyjnie niemal.

Tego poranka, gdy miałem przecież nerwy wystarczająco zszargane niechcianą wizytą, też zastałem sierociniec na miejscu. Ktoś mógłby się zastanawiać, co tam w zasadzie robiłem, tym bardziej że ośrodek był z pozoru totalnie niemagiczny.

Konkretnie — pracowałem jako wtyka. To nazwa lepiej brzmiąca, a nudna (prawdziwa), brzmiała: Specjalista do spraw Socjalizacji Magicznej Sierot.

Jak łatwo zgadnąć, przydługie miano zostało stworzone wieki temu. Pozostawiono je do dziś chyba na bazie lirycznego przekonania, że w domach dziecka tkwią jedynie smutne sierotki, jakby dzieci, których stary wyszedł po mleko, w ogóle nie istniały.

Zatrudnili mnie przymusowo tuż po tym, jak skończyłem Hogwart. Ktoś mógłby uznać wsadzenie byłego młodocianego śmierciożercy do pojemnika z setką dzieciaczków za niezbyt mądre, ale resocjalizacja już na tym polega, że odbębniasz robotę, której nikt nie chce. Zaczęło się od lekcji francuskiego i fortepianu, udzielanych gnojkom, a skończyło na pełnym etacie.

Co dokładnie wchodziło w zakres moich, pożal się Merlinie, obowiązków?

Załóżmy, że magiczny dzieciak stracił kontrolę nad sobą podczas kłótni i przypadkiem nieco podsmażył szkolnego kolegę. Robiło się niezręcznie, należało wszystko zatuszować, rzucić kilka Confundusów i tak dalej.

Brzmiało całkiem zabawnie, ale wcale takie nie było, bo, w razie czego, obowiązywała mnie pełna lista tego, co wolno, a co nie. Tylko bym spróbował przekroczyć uprawnienia. Zaraz odziedziczyłbym po ojcu cele w Azkabanie.

Niemniej, poza dyskretnym załatwianiem tego typu spraw, parałem się oczywiście całą masą papierologii, prowadziłem zajęcia, pomagałem zbierać fundusze, i tak dalej. Tego ranka, co rzucało się w oczy, uniknąłem przynajmniej strojenia fasady budynku w przeróżne ostrokrzewy oraz świecący szajs. Choć niewykluczone, że to podopiecznych zaprzęgnięto do roboty, pod przykrywką weekendowej zabawy. Skutkiem ubocznym kształcenia profesjonalnych wychowawców były ich wysokie umiejętności w zakresie zwalania własnych obowiązków na dzieci, w dodatku tak, by się jeszcze cieszyły.

Choć, nie mogłem zaprzeczyć, gnojki też miały swój rozum i nader szybko odkrywały pewne uniwersalne prawdy na temat tego, jak robić, by się nie narobić. Ledwie przekroczyłem próg sierocińca, natrafiłem na żywy przykład w postaci niejakiego Earla, małego, ale sprytnego dziesięciolatka z ewidentnie magicznymi genami oraz manią czytelniczą. 

– Taaa, ostatecznie – rzekł z teatralnym wahaniem, po czym podrapał się po głowie, zapewne dla wzmocnienia efektu – Kurde, sam nie wiem, naprawdę nie powinienem oddawać Morgany. Jeden typ ze szkoły dawał za nią Eargita Paskudnego i jeszcze Celestynę Warbeck... z drugiej strony, was znam dłużej.

Bliźniacy Higgins, postawni, acz wolno myślący, w czym przypominali mi dawnych Crabbe'a i Goyle'a, popatrzyli na Earla ze zniecierpliwieniem.

– Słuchaj no – rzekł Bliźniak 1 (nie mogłem zapamiętać ich imion) – Przecież obiecałeś. Morgana za Slytherina. Okej, tamten daje dwie sztuki, ale my byliśmy pierwsi...

Aż mnie zatchnęło. Karta z samym Salazarem, na którą osobiście polowałem chyba z dwa lata, naciągając ojca na Czekoladowe Żaby, gdy tylko się dało, była warta dużo więcej niż jakaś tam Morgana, nie mówiąc o goblinach czy podstarzałych piosenkarkach. Ukryłem jednak oburzenie i podszedłem do chłopaków z dyżurną miną statecznego wychowawcy.

– Panowie – powiedziałem – Co wam mówiłem o wymienianiu żabich kart na widoku? Mam je zarekwirować?

Magiczne słodycze i gadżety ogólnie dostarczały nam sporych problemów. Ci, co już zaczęli naukę w Hogwarcie, wracając do sierocińca tylko na wakacje, przemycali je bardzo sprytnie, a potem, wbrew zakazom, dystrybuowali wśród młodszych dzieciaków za rozmaite usługi albo oddanie deseru. Karty stanowiły cenną walutę, dlatego też stojąca przede mną trójka wydała z siebie zgodny kwik protestu. 

– Niech będzie – skinąłem głową łaskawie – Higginsowie, oddalić się. 

Earl już zrobił krok za nimi, ale przytrzymałem go w miejscu. Odczekałem, aż bliźniacy znikną za rogiem korytarza i zadałem kluczowe pytanie.

– Morgana za Salazara?

Poruszyłem znacząco brwiami, by gówniak wiedział, że wyczuwam jakiś kant. Dokładnie tak, jak przyszłego Ślizgona w nim, swoją drogą. Swój swojego pozna. Na przykład po tym spojrzeniu, z którym mój niewielki rozmówca obrzucił najpierw okolicę.

– Teren czysty – szepnął – Dobra, powiem. Pamiętasz tamtą książkę, co czytaliśmy w Klubie?

Skinąłem głową. Opiekunka prowadząca Klub Czytelniczy poszła na zwolnienie, musiałem więc ją zastąpić. Na początku byłem sceptyczny, ale dzięki wmówieniu innym, że poświęcam czas na nadrabianie dziecięcych lektur, pozbyłem się części roboty przy fakturach. Tak zwany fair deal. A książki miały zalety, przynajmniej niektóre. W pozostałych przeglądałem tylko te takie sprytne streszczenia na końcu.

Ostatnio czytaliśmy „Przygody Tomka Sawyera" i ten właśnie przedsiębiorczy bohater, jak opowiedział mi półgłosem Earl, stał się inspiracją do ożywienia handlu kartami. W jednej ze scen chłopak, ukarany przez ciotkę, miał za zadanie pomalować płot. Nie było to dla niego spełnienie marzeń, co potrafiłem zrozumieć, dlatego, może zbyt entuzjastycznie, pochwaliłem na spotkaniu klubowym jego dalsze czynności. Mianowicie, tak dobrze udawał zachwyconego malowaniem, że wkrótce zrekrutował całkiem sporo durnych dzieciaków, chcących odwalić robotę za niego. Pod koniec nawet brał od nich kasę.

– ...no więc zacząłem opowiadać, jak to niby inni chcą Morganę – kontynuował Earl konfidencjonalnie – Jednym o drugich, tak, żeby się przypadkiem nie znali. Musiałem aż sobie wszystko rozrysować, ale warto było.

W głębi duszy mu przytaknąłem, jednak na głos musiałem przecież powiedzieć co innego. Z żalem. 

– Wcale nie – westchnąłem – To oszustwo, Earl.

– Trzeba mądrze spożytkowywać swoje zasoby, sam tak powiedziałeś. A głupota jest jedną z podstaw selekcji naturalnej. Zapisałem sobie.

Z jednej strony, spodobało mi się, że dziatwa notuje moje złote myśli. Z drugiej, zdawałem sobie sprawę z potencjalnych konsekwencji, jeśli do kogoś z pozostałych opiekunów dotrze, jakie konkretnie.

Przysiadłem na schodku, by nawiązać z chłopakiem lepszy kontakt wzrokowy. Uczyli nas tego podczas jednego ze szkoleń. Dużo było na nim truizmów i zbędnego pieprzenia, ale ta rada akurat naprawdę działała.

– Mówiłem, byście zachowali czujność i nie dawali się wykorzystać – wybrnąłem – W praktyce wszystko zależy od kontekstu. Jest cienka granica między byciem sprytnym a manipulacją, Earl.

– To jak mam poznać co jest w porządku, a co już nie? – zapytał, wlepiając we mnie swoje ogromne oczy koloru agrestu.

Trochę dlatego miałem już dość pracy w sierocińcu. Lata mijały, zaordynowana mi resocjalizacja dobiegła końca, i nadal nie stanowiłem dla tych dzieci ani trochę lepszego przykładu. Jakie miałem prawo się mądrzyć w temacie dobra i zła? Tak naprawdę, chyba tylko cud sprawił, że wśród starszych podopiecznych nie trafiłem na nikogo, kto by mnie pamiętał ze szkolnych czasów i mógłby poopowiadać co nieco. Dla dziesięciolatka słowo „śmierciożerca" brzmiało egzotycznie, jak nazwa potwora z gry planszowej, ale od nastolatków obrywałem czasem podejrzliwymi spojrzeniami.

Ja i autorytet, odpowiedzialny za kogoś. Śmiech na sali. 

– Draco? – rzucił Earl niepewnie, na co z wolna zebrałem się w sobie. Póki co mogłem, a nawet musiałem udawać tego dobrego oraz mądrego.

– Ujmijmy to tak – zacząłem – Na początku Tomek kazał chłopakom tylko pomalować kawałek płotu. Pewnie, mogli robić w tym czasie co innego, poza tym udawał przed nimi, ale czy wyrządził im krzywdę?

– Troszkę.

– No właśnie, byliby źli, gdyby wiedzieli. A potem, jak zaczął brać pieniądze, już coś tracili. Normalnie przecież nie płaciliby za malowanie. To jeszcze gorsza rzecz.

– Nawet, jak byli głupi?

– Też – odparłem twardo i wbrew sobie – brak czyjejś wiedzy nie daje nam prawa do wykorzystania go. A z tą Morganą, to już chyba sam wiesz. Higginsowie nie oddaliby ci Salazara, znając prawdę. Zmanipulowałeś ich, czyli postąpiłeś źle.

– Chyba rozumiem – mruknął Earl – Czyli powinienem zabrać Elsie Huffins tego Grzegorza Przymilnego, co jej go dałem za narysowanie za mnie pracy pod tytułem ,,Jak sobie wyobrażam Zimową Krainę Cudów"?

Odebrało mi mowę jedynie na krótką sekundę. Całe szczęście, pochodziłem z rodu, który tupet miał wręcz wbudowany w genotyp. Lub w swoją czystą krew, jeśli ktoś wolał przedwojenne metafory.

– Już ci go narysowała? – dopytałem.

– Tak.

– W takim razie, musisz dać jej jakąś naprawdę fajną kartę. Grzegorz jest denny.

Rozstrzygnąwszy ten moralny dylemat, omal nie otarłem potu z czoła. Umówiliśmy się jeszcze z Earlem, że po najbliższym spotkaniu Klubu przejrzymy jego kolekcję, wspólnie wybierając prezent adekwatny do nakładu pracy włożonego w zadany rysunek.

– Ale Draco – usłyszałem jeszcze – Czy jak oddam Zimową Krainę Elsie, a nie własną, to będzie oszustwo, czy jednak mądre spożytkowanie zasobów?

O w dupę.

– To drugie – machnąłem ręką i odszedłem ku części biurowej.

Zasady zasadami, ale przedsiębiorczość też należy wspierać, zwłaszcza u przyszłych Ślizgonów.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro