Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

It's a cold, cold feeling

Prowadzenie rozmów zwykle nie sprawiało mi trudności.

Zostałem wychowany w duchu promowania towarzyskich talentów. Co więcej, za dawnych lat, dysponowałem poziomem samozadowolenia wystarczającym do filtrowania cudzej dezaprobaty. Nawet obecność ludzi jawnie emanujących niechęcią dawała mi zero dyskomfortu, chyba że robił to akurat mój własny ojciec.

Tak było kiedyś.

Aktualnie, siadając naprzeciw Granger, mającej liczne powody choćby i do nienawiści, poczułem się dziwnie. Na szczęście, zanim zacząłem myśleć, o czym, na Salazara, miałbym z nią gadać, z pomocą przyszła kawa. Do magicznej kawiarenki na Heathrow instynkt przyciągnął mnie od razu, gdy tylko przekroczyłem po raz pierwszy próg lotniska. Była przyjemnie pustawa, bo, oczywiście, niewidoczna dla mugoli, tłoczących się w swoim tandetnym Starbucksie. W dodatku, co najważniejsze, oferowała duży wybór ziaren świetnej jakości.

– Raczej intensywna czy delikatna? – spytałem rzeczowo, widząc, że Granger marszczy brwi, studiując punkt po punkcie wiszące za barem menu – Z goryczką? Lekko kwaśna?

Spojrzała na mnie z nagłą uwagą. Najpierw pochyliła głowę nieco na bok, jakby się nad czymś zastanawiała. Może nad tym, czy powinna mi zaufać choćby w tak niewinnej kwestii, jak dobór napoju. Werdykt musiał wypaść korzystnie, bo przemówiła.

– Mocna – powiedziała stanowczo – Niezbyt kwaśna, raczej... deserowa.

Tu ją miałem.

– Wyczuwalne orzechy? – dopytałem – Czekolada?

Po minie rozmówczyni wiedziałem, że trafiłem w punkt. Choć, tak naprawdę, swoje przypuszczenia oparłem na najbliższym dostępnym bodźcu, jej wyglądzie. Granger, widziana z niedużej odległości, okazała się mieć oczy koloru czekolady właśnie. Nigdy wcześniej nie zwróciłem na to uwagi, bo, co za zaskoczenie, nie mieliśmy w zwyczaju stać spokojnie ledwie kilka stóp od siebie.

Po prawdzie najbliższy kontakt z nią miałem wtedy, gdy zarobiłem w ryj prawym sierpowym. Waliła zaskakująco mocno jak na taką sztywną kujonkę.

Bez zbędnego namysłu wybrałem odmianę Brazil Patrocino Cerrado, wersję dark, ciemno paloną, której nieoczywistą słodycz podbijał dodatkowo proces zaparzania pod ciśnieniem. Zaawansowani wyłapywali w niej nawet nutki nugatu.

– Wbrew pozorom, nie ma dużo kofeiny – powiedziałem, zasiadając wreszcie przy stoliku – Mówię na wypadek, gdyby dokuczał ci jet lag.

Jeden z niemagicznych opiekunów, Wkurwiający Steve, wrócił niedawno z jakichś egzotycznych wakacji i przypomniał mi tę nazwę. Jedyna korzyść z jego wiecznej paplaniny — mogłem zaprezentować Granger znajomość typowo mugolskich pojęć. Z jednej strony, nic mnie nie obchodziła jej opinia na mój temat. Z drugiej, zawsze, lubiłem robić na ludziach wrażenie. Kiedyś tylko na konkretnych osobach, ale po kilku latach bycia nieustającym rozczarowaniem, wystarczył mi już ktokolwiek.

– Nie mam jet lagu – usłyszałem w odpowiedzi – Byłam w podobnej strefie czasowej. Tylko godzinę później.

– To skąd ty właściwie przyleciałaś?

Coś mi się kołatało po głowie, że z daleka, przynajmniej tak sugerowały rozmaite mailowe wysrywy Pottera.

– Wiesz, Malfoy – padło z naprzeciwka – nie musisz praktykować ze mną small talków. Jesteś tu w konkretnym celu i ja to wiem.

Do głowy przyszło mi z miejsca co najmniej kilka ripost dalekich od uprzejmej kurtuazji. Miałem jednak z tyłu głowy fakt, że ta cała Granger może mi się przydać. Poza tym cierpiałem na typowy popiątkowy ból głowy. To zawsze osłabiało moją siłę rażenia.

– Trochę kultury nie zaszkodzi – odparłem jednak, próbując wlać w to maksimum godności. Zostałem absolutnie olany, co mogłem tym razem wybaczyć, bo na naszym stoliku zmaterializowała się właśnie kawa.

Granger obróciła lekko filiżankę, obserwując, jak porusza się w niej idealnie smolisty, wręcz gęstawy napój.

– Pachnie bosko – powiedziała, wydając jedyny słuszny w tej sytuacji osąd – Tak czułam, że się na tym znasz.

W normalnej sytuacji, czyli takiej, gdzie nie siedzę przy jednym stole z przyboczną arcywroga, uznałbym taką uwagę za komplement. Jednak miłe słowa od Granger? Prędzej uwierzyłbym we Wróżkę-Zębuszkę, której istnienie wmawiały naszym dzieciakom mugolskie wychowawczynie. Co za chore gówno, swoją drogą. Owszem, magia wymagała używania przeróżnych obrzydów, z oczami żuka czy odbytnicą lotopałanki na czele, ale komu i do czego miałyby się przydać jakieś obślinione mleczaki?

Jeśli ktoś taki istniał, to z całą pewnością powinien dostać zakaz przebywania w pobliżu nieletnich.

– Bo to snobistyczne hobby? – dopytałem wreszcie nieufnie, znalazłszy, poprzez opary kaca, najbardziej prawdopodobną ścieżkę interpretacyjną – Dlatego można go po mnie oczekiwać?

– Ty to powiedziałeś.

– A ty pomyślałaś, wiem to. Nie spodziewałem się, że myślisz tak stereotypowo.

– Bo byłam dobrą uczennicą?

Nie obruszyła się, choć odruchowo czekałem na taką właśnie reakcję. Przemądrzała, wiecznie spięta Gryfonka, z którą chodziłem do szkoły, poróżowiałaby lekko z gniewu, a potem wygłosiła jakąś ciętą uwagę.

Obecna Granger uśmiechnęła się tylko kpiąco. Jednocześnie jednak wyglądała tak, jakby faktycznie czekała na odpowiedź.

– Bo zawsze lubiłaś książki – odparłem zatem – a czytanie poszerza przecież horyzonty.

Jej uśmiech zgasł tak szybko, jak się pojawił. Przez spojrzenie przemknęła za to niechęć.

– No cóż, jeśli czegoś się nauczyłam przez te lata po szkole – skomentowała, sięgając po filiżankę – to tego, że książki bywają przereklamowane.

Wytrzeszczyłem na nią oczy. Taka deklaracja z ust Hermiony Granger brzmiała zupełnie abstrakcyjnie. Trochę jakby Głupotter zaczął mówić z sensem albo moja matka zechciała włożyć sukienkę z poliestru.

Widocznie niektórych czas zmieniał bardziej niż innych. Popijając własną kawę, wykorzystałem chwilę milczenia na dyskretnie przyjrzenie się siedzącej naprzeciw dziewczynie. Nietrudno było zauważyć, że ewoluowało nie tylko jej deklarowane podejście do książek. Wyglądała też inaczej, miała ostrzejsze, bardziej wyraziste rysy twarzy i mocniej zarysowane krągłości, otulone dopasowanymi ubraniami. Dawniej blada, obecnie była opalona na złocisty brąz. Zazwyczaj odruchowo ceniłem jasną karnację, taką, jaką z reguły podziwiano w moim środowisku. Stanowiła świadectwo statusu i podkreślała wyjątkowe kolory tęczówek czy włosów, częste wśród starych rodów czystej krwi. Rozprzestrzeniająca się w niemagicznym Londynie moda na solaria budziła we mnie ciarki obrzydzenia. Granger jednak, co musiałem przyznać w duchu, taka muśnięta słońcem skóra bardzo służyła. Miała teraz nawet trochę piegów, zdobiących szczyty policzków i nos, doskonale widocznych, gdy wciągała z wyraźną lubością woń kawy.

Tak po prawdzie, w szkolnych czasach uważałem ją za całkiem atrakcyjną. Nie od razu — dopiero kiedy uspokoiła w końcu te wielkie siekacze. Zdaje się, że stały się normalne po tym, jak rzuciłem na nią zaklęcie. W sumie powinna mi być w związku z tym wdzięczna.

Niemniej, chyba podczas balu na czwartym roku pomyślałem, że jest nawet ładna, ma dużo włosów i takie tam. Zwykła obserwacja, bez nadmiernej ekscytacji, bo Hermiona Granger nie była i absolutnie nie mogłaby być wtedy obiektem mojego zainteresowania. Zresztą, latanie za dziewczynami uznawałem za stratę czasu. Nawet te dostępne, z mojego domu, traktowałem jedynie jak towarzystwo na chwilę. Miałem wyższe cele.

Z perspektywy czasu, lepiej byłoby się skupić na panienkach.

– O co chodzi? – spytała Granger, przerywając mi rozmyślania. Odcień niezadowolenia w jej głosie wskazywał na jedno — zauważyła, że się gapiłem. Nie wiadomo jak, bo sama wcale na mnie nie patrzyła. Może wyczuła to swoim szóstym zmysłem Naczelnej Przypierdalaczki.

– A nic – odpowiedziałem – Ładny balejaż.

Omal nie pacnąłem się w czoło, usłyszawszy swój własny głos, wygłaszający ten beznadziejny tekst, wygenerowany z dupy (bo przecież nie z głowy), na fali dziwnej, nietypowej dla mnie paniki.

To z całą pewnością wina kaca. Już nawet nie tylko sam fakt, że powiedziałem coś takiego, zamiast skierować temat rozmowy ku tematom neutralnym, typu kawa, harmonogram przylotów, czy nawet cholerny kolor ścian. Tak naprawdę, obecna fryzura Granger była okropna. Zamiast niegdysiejszych loków, będących jej największą ozdobą, nosiła proste włosy, dziwacznie postrzępione na dole i rozjaśnione w przypadkowych miejscach blond pasemkami. Nigdy nie rozumiałem, czemu kobiety tak uparcie postanawiały wyglądać identycznie.

– Serio? – spytała z przekąsem – Według mnie, jest paskudny. Omal nie spetryfikowałam fryzjera, jak to zobaczyłam.

Zaplusowała. Ludzie z choćby odrobiną dobrego smaku od razu zgarniali u mnie dodatkowe punkty.

– No jest – przyznałem – Wcześniej chciałem być miły.

Przysiągłbym, że kącik jej ust drgnął lekko, jakby z trudem hamowała rozbawienie.

– Dobrze kłamiesz – skomentowała jednak, bez mrugnięcia okiem – Gdybym myślała tak stereotypowo, jak mi zarzuciłeś, powiedziałabym, że to logiczne.

– Bo jestem Ślizgonem?

– Bo jesteś byłym śmierciożercą. Ale może twoja wersja pasuje lepiej. Faktycznie, większość Ślizgonów ogarniała, a wśród śmierciożerców zdarzali się ludzie o umysłowości trolla.

Było coś dziwnie odświeżającego w tym, że powiedziała TO na głos. Takie słowa, wybrzmiewające głośno, nawet nie dawały pola do obrażenia się. Bo przecież stwierdzała tylko fakt. Co więcej, nawet na plus należało odnotować użycie słowa ,,były". W oczach wielu, taka kategoria nie istniała i Mroczny Znak powinien mnie czy moich dawnych towarzyszy niedoli definiować już na zawsze. Nieważne, że Voldi zmienił się w międzyczasie w garść czarnych strzępków, co z całą pewnością uniemożliwiało ponowne zebranie armii. Istnieli ludzie, według których jego zwolenników powinien spotkać tylko jeden los — dyskwalifikacja. Bezwarunkowa.

– To się nazywa savoir-vivre, Granger – odparowałem odruchowo. Dawne upodobanie do słownej szermierki aktywowało mi się nieoczekiwanie, może dlatego, że dawno nie miałem godnego oponenta.

– Słaba ściema? A to nie znaczy ,,znajomość życia"?

Najwyraźniej, celowała dobrze nie tylko, gdy chciała komuś rozkwasić jego głupi ryj w obronie skądinąd imponującego magicznego stworzenia. Nieźle wychodziło jej to również na gruncie czysto symbolicznym.

– Czegoś takiego nikt z żyjących raczej nie posiadł – odparłem, wskazując dłonią, że proszę o dolewkę kawy. Jamaica Blue Mountain, doskonale zbilansowana, zachwycająca ziołowo-pomarańczowymi nutkami, była zdecydowanie zbyt kosztowna na moją pensję specjalisty od sierotek, ale raz dwurożcowi śmierć. Potrzebowałem odrobiny luksusu jak tlenu, choć trochę rzadziej. Może jak prądu? Działał na mnie niczym ładowarki do tych nowych telefonów, które mieli niektórzy mugole. Dziwne, toporne słuchawki musiały raz na jakiś czas zostać podłączone do kabelka, serwującego im życiodajną elektryczną energię. Nigdy nie załapałem do końca natury tego procesu, lecz uważałem go za skądinąd intrygujący.

Impulsy. Coś, co pozwala dalej funkcjonować. Miałem tak samo z przebłyskami mojego dawnego, wygodnego życia.

– Może masz rację – odrzekła Granger po chwili i jakby niechętnie. Nic dziwnego, bo dawniej mało komu przyznałaby słuszność, a już na pewno nie mnie.

Zapadło milczenie, które normalnie by mi nie przeszkadzało, ale tym razem chciałem przecież zacząć powoli kierować konwersację ku korzystnym dla mnie torom. Nie mieliśmy ostatecznie całego dnia, przeciwnie, kilkadziesiąt minut, pozostałych do aktywacji punktu deportacyjnego.

– Croissanta? – zapytałem w związku z tym, wiedziony myślą, że nic tak pozytywnie nie nastraja kobiety, jak słodka przekąska – Na nich też się znam, możesz mi wierzyć. Ciasto francuskie w Anglii bywa czasem przetłuszczoną, przesłodzoną plasteliną, ale tu jest świetne.

– Chętnie – odpowiedziała Granger po prostu – Nie jadłam dobrego croissanta co najmniej od dwóch lat.

– Musiałaś przebywać w jakimś naprawdę dzikim kraju.

– I tak, i nie. W RPA.

Uniosłem brwi, bo Afryka nie była tym miejscem pobytu Granger, które bym obstawiał. Stuknąłem różdżką w stojący obok sztywny kartonik, prezentujący podwieczorkowe menu i zaraz pojawiły się przed nami dwa idealne rogaliki.

– Rośnie tam dobra herbata – powiedziałem, bo tylko taki fakt o wspomnianym kraju przyszedł mi do głowy – Odmiana Honeybush.

– Ładna nazwa. Rozumiem, że to twój kolejny obszar specjalizacji?

– Twój nie? Niemożliwe, Granger. Jesteśmy Anglikami, oboje wiemy, jak cholernie kluczową sprawą jest wybór dobrej herbaty, a potem prawidłowe parzenie. Może to nie kwestia życia i śmierci, ale niemal. Tak samo w Malfoy Manor, jak w... gdziekolwiek się wychowałaś.

Wspominanie mojej rodowej siedziby nie powinno mieć miejsca w towarzystwie tej konkretnej osoby, jednak za późno się zreflektowałem. Najdoskonalszy croissant świata nie zamaskowałby goryczy, którą poczułem na myśl o dniu, gdy Potter i jego przyjaciele zjawili się w naszym domu, schwytani przez szmalcowników.

Krzyk Granger, zmiksowany w koszmarną całość ze śmiechem ciotki Bellatrix, nawiedzał mnie w snach całymi tygodniami. Najbardziej jednak pamiętałem to, że paradoksalnie naprawdę mi ulżyło, gdy więźniom udało się uciec. Wcale nie chciałem, by ojciec odzyskał prestiżową pozycję w ekipie Beznosego. Wołałem go takiego, jakbym był na tamtym etapie — wykluczonego, bezużytecznego i dzięki temu żywego.

Sądząc po tym, jak Granger zacisnęła dłonie mocniej wokół filiżanki, nasze myśli pobiegły w tym samym kierunku. I chyba tak samo spojrzały w przeszłość, wzdrygnęły się, po czym zrobiły w tył zwrot, by natychmiast stamtąd spierdalać.

Podniosła nagle wzrok znad resztek kawy. Przez chwilę tylko na siebie patrzyliśmy, bez słowa, prosto w oczy, jak jeszcze nigdy, bo po co mielibyśmy to kiedyś robić. Miałem wrażenie, że wymieniamy niewerbalne komunikaty o bardzo w gruncie rzeczy prostej treści.

Nie o tym. TYLKO nie o tym. Są rzeczy, które należy przemilczeć. Zostawić zakopane, głęboko, bo wydobycie bolałoby tak, jakbyśmy je wyrywali spod żywej, już nie tak przecież świeżej tkanki.

A może właśnie nadal zbyt świeżej. O tym też lepiej było zwyczajnie nie myśleć.

– To jaką herbatę piło się u was w domu? – spytała Granger cicho.

Odpowiedziałem jej niemal odruchowo, bo naprawdę miałem ten typ konwersacji we krwi. Zaraz mi się zresztą nawinął wątek skandalu, który wypłynął niedługo po wojnie, podczas procesu lustracyjnego kolejnych spółek, należących do rodów czystej krwi. Sprawdzano je pod kątem finansowania działalności śmierciożerców i pod lupę trafili między innymi właściciele Shafiq & Sharma, firmy sprowadzającej z Indii herbatę, przyprawy czy składniki eliksirów. Obaj panowie, w ferworze udowadniania, jak to nie mają nic na sumieniu, wykazali od groma swoich powiązań z pozamagicznym światem. Nie dość, że w ogóle zaczęli produkcję dzięki półoficjalnym kontaktom naszych ministerialnych szych z Kompanią Wschodnioindyjską, to jeszcze przez ponad sto lat opychali swoją kultową herbatkę także mugolom, oczywiście pod zmienioną nazwą. Tę samą, która mój tatko sączył z namaszczeniem każdego popołudnia, kupowaną w przepłaconych, designerskich puszkach. Ci pogardzani niemagiczni mogli ją znaleźć w każdym markecie, choć fakt — też płacili absurdalne kwoty za, jak się okazało, kiepskiej jakości listki.

Lubiłem tę historię. Ilustrowała idealnie to, że w gruncie rzeczy wszyscy byliśmy równi. Albo przynajmniej choć raz zostaliśmy dokładnie tak samo wydymani.

Możliwość poruszenia jeszcze jakiegokolwiek innego tematu znikła, gdy tylko wspomniałem, że po aferze z Shafiq & Sharma poszedłem pierwszy raz w życiu do Tesco, skąd wróciłem z najtańszą czarną PG w piramidkach. Podeszła mi, więc kupowałem ją nadal, a wspomniałem o tym tylko po to, by zakończyć anegdotę zgrabną, ironiczną puentą. Nie oczekiwałem po Granger upodobania do zupełnie innej marki, jednego z tych, co każe natychmiast udowodnić rozmówcy, jak bardzo się nie zna na temacie. Zapowiedź otwarcia punktu deportacyjnego zastała nas ostatecznie nad porozcinanymi torebkami, które umiarkowanie zdziwiona baristka przyniosła z zaplecza. Prawdopodobnie widywała nie takie spory.

Ruszyliśmy pospiesznie do punktu, po drodze zakładając ponownie ciepłe płaszcze i szaliki. Za chwilę mieliśmy się deportować, każde w swoją stronę, a nie padło przecież nic o tym, co Granger miałaby zrobić, żeby mi pomóc w organizacji dorocznego śniadania. Stanąwszy w kolejce, już miałem podjąć wątek, gdy usłyszałem, jak głośno westchnęła, wyglądając przez wielkie okno na zewnątrz. Było niemal ciemno, ale blask, wręcz buchający z wnętrza lotniska, idealnie uwidaczniał paskudną, niesioną wiatrem mżawkę.

– Nie tęskniłaś za tym, co? – zagadnąłem kurtuazyjnie.

Jednak Granger nie wygłosiła żadnej z tych szablonowych odpowiedzi z kategorii ,,pogoda". Odsunęła się za to od szyby z dziwnym pośpiechem.

– Za mało czym tęskniłam – mruknęła, chyba bardziej do siebie niż do mnie.

– Przepraszam – usłyszałem za plecami – Hermiona...?

Omal też się nie odwróciłem, naszła mnie jednak myśl, że nie jestem towarzystwem, z którym każdy chciałby być widziany. Zwłaszcza ona. Jednak, sądząc z toczącej się za mną rozmowy, ten ktoś to nie był nikt znajomy — jakiś przypadkowy gość, chcący zagadać do znanej osoby. Bo tak, zaraz po wojnie traktowano Granger niczym prawdziwą celebrytkę. Także teraz, jak widać, byli tacy, co bez pardonu mówili do niej po imieniu i wypytywali o jej życie.

– Jakie masz teraz plany? – zapytał tamten – Dołączysz w końcu do Harry'ego i Rona w Biurze Aurorów, żeby wasza trójka była znowu razem?

Nie zliczę, ile razy spotkało mnie coś podobnego, choć oczywiście w dużo mniej przyjaznym tonie. Może dlatego, gdy para przed nami postanowiła się pokłócić o docelowe miejsce deportacji, po prostu chwyciłem Granger za rękę i wyprzedziłem ich jednym, sprawnym manewrem.

– Hazlitt's – powiedziała tylko, a ja skinąłem głową.

Chwilę później staliśmy już na niepozornej Frith Street, tuż pod rzęsiście oświetlonym hotelem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro