{3 → dark night}
━━━━━ 🐺 ━━━━━
𝒟𝒶𝓇𝓀 𝒩𝒾𝑔𝒽𝓉
chapter three
━━━━━ 🐺 ━━━━━
Michael chuchnął w swoje sine już dłonie i potarł ramiona, chociaż nic to nie dało. Deszcz znów zaczął padać, a on nawet nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Dookoła było raczej pusto, chociaż licho nigdy nie spało, więc blondyn raz po raz rozglądał się w prawo i w lewo, aby zachować czujność. Odkąd tylko udało im się uciec, a następnie ruszyć przed siebie w towarzystwie burzy, tak trwała ona do tej pory. Kaprys prychał od czasu do czasu, również mając dość tego bezsensownego kluczenia się i włóczenia poza sprawdzonymi ścieżkami. Obaj byli porządnie zmęczeni, a owe zjawisko pogodowe najwidoczniej nie miało zamiaru, ani tym bardziej chęci, żeby się skończyć. Clifford przez to nie wiedział, jak późno było, ale po swoim samopoczuciu wnioskował, że powinien już dawno się położyć. Czuł, jak jego powieki zaczynają robić się coraz cięższe, a ostatnie czego chciał, a nawet potrzebował to spadnięcie z konia i poobijanie się, bo ostatnio nikt nie chciał go pobić.
– Wybacz, Kaprysie, ale akurat na pogodę nie mam wpływu – poklepał uspokajająco towarzysza po szyi, gdy tuż nad nimi rozległ się kolejny grzmot. Co chwila las przeszywały błyski, a złowrogie cienie sprawiały, że dusza czyhała na ramieniu, aby móc jak najszybciej uciec. Kopyta wierzchowca znowu grzęzły w błocie, z tym wyjątkiem, że tym razem było go naprawdę sporo. Ten z kolei zarzucił głową i prawie stanął dęba, gdy sowa przeleciała tuż nad ich głowami. – Cicho, już spokojnie, już... – powiedział do niego takim samym głosem i pogłaskał zwierzę, aby nie odmówiło dalszego marszu.
Nie mogli tam tak po prostu zostać, bo nawet nie dałby rady zbudować szałasu, by schować się przed deszczem. Wszystko było mokre, a korony liściastych drzew wyglądały tak, jakby zaraz zalegające na ich liściach krople miały spać na jego głowę. Młodzieniec poprawił się w siodle, a także złapał pewniej wodze, na wypadek, gdyby kolejnemu zwierzakowi zachciało się ich straszyć. Powoli wyjeżdżali na bardziej równinne tereny, co wiązało się z tym, że las wkrótce może się skończyć. To też go nie pocieszało, bo szczerze mówiąc wolał już być przemoknięty pośród drzew, niż na otwartej przestrzeni, gdzie każdy wypatrzy go z bardzo dalekiej odległości. Wszystkie możliwe sposoby, jakie znał na zorganizowanie sobie odpoczynku były w tamtym momencie bezużyteczne, a jego organizm zaczynał się buntować. Nie bez powodu, maszerowali już jakiś czas, a plecy Michaela niemiłosiernie bolały od ponad dwóch godzin. Blondyn wyobrażał sobie tylko, co czuje Kaprys i czasem nawet zeskakiwał na ziemię, aby rozprostować kości i ulżyć wierzchowcowi.
– Co jest, koniku? – spytał, widząc, jak zaczął strzyc uszami do tyłu. Zmarszczył brwi, a później zerknął za siebie. Oddzielił szum deszczu, który uderzał o ziemię, czy drzewa i usłyszał tętent innych końskich kopyt. Serce bez zastanowienia zaczęło wybijać mu szybszy rytm, a sam Michael ukrył się w zaroślach nieopodal. Wierzchowiec był mu wdzięczny za krótką przerwę i opuścił głowę, aby zacząć się paść. Clifford natomiast zaczął wypatrywać i od nowa wysłuchiwać jeźdźców. Przeczuwał, że byli to ci trzej, których zostawił w gospodzie. I miał rację, bo strażnicy Lorda Berna nadjechali po kilku chwilach.
–Szukajmy dalej, chłopcy. Musi gdzieś tu być – polecił jeden z nich, a jego koń zaczął przebierać niespokojnie kopytami. – Nie mógł uciec daleko. Nie w taką pogodę – dodał, a dzięki następnemu błyskowi blondyn zauważył, jak zaciera z podekscytowania dłonie. Pewnie liczył, że dostanie nagrodę za głowę Michaela, który tylko słuchał tego, co ma do powiedzenia.
– A co my w zasadzie będziemy z tego mieć? – zaciekawił się jeden, przejeżdżając niebezpiecznie blisko niego. Jego klacz parsknęła cicho, zarzucając głową, a młodzieniec dla bezpieczeństwa wstrzymał nawet oddech.
– Ostatnio słyszałem, że kradzież u naszego pana nie była pierwsza, okradł praktycznie wszystkich naszych sprzymierzeńców i wyszedł z tego cało. Gdybym ja był lordem, to już dawno wisiałby na stryczku. Pozwoliłbym nawet obrzucić go końskim gównem – prychnął, zaciskając dłonie na wodzach i łęku przednim swojego siodła. –Wyznaczono nagrodę w postaci złota. Dlatego radzę wam się przyłożyć – zasugerował im, a jego głos przybrał dziwną barwę.
Michael zacisnął dłonie w pięści zastanawiając się przy okazji jak bardzo niebezpieczne byłoby pokazanie się im, ale w ostateczności uznał, że woli poczekać i jeszcze posłuchać niż poderżnąć im wszystkim gardła. Z resztą miały po tym jeszcze więcej kłopotów, a to nie było do niczego potrzebne. Wziął lekki oddech, aby się nie udusić, bo nie miał zamiaru wydawać im swojej obecności. Jeźdźcy poszukali jeszcze przez jakiś czas, ale po przeczesaniu większego terenu uznali, że blondyna na pewno tam nie ma. Przywódca kazał im się zebrać, po czym odjechali dalej żwawo rozmawiając, jakie byłyby ich decyzje, gdyby sprawowali władze.
– Idioci – prychnął, kręcąc głową i wyjechał z zarośli. – Gdybym ja był władcą, to obarczył bym was takimi podatkami, że nie mielibyście czasu na gadanie, tylko musielibyście pracować, żeby mieć czym mi zapłacić – wymamrotał, poprawiając się w siodle. Miał wrażenie, że wyjdzie z siebie i stanie obok. To, że mieli trochę pieniędzy nie oznaczało, że mieli prawo go oceniać, a Clifforda nic nie denerwowało bardziej niż właśnie takie szufladkowanie.
━━━━━ 🐺 ━━━━━
W oddali zaczął majaczyć jakiś budynek. Był to dobry znak dla młodego wędrowca, który zrobił się naprawdę wyczerpany nocną eskapadą i epizodem z szukającymi go jeźdźcami. Trzymał ciasno jedną dłonią wodzę, a drugą otulał się szczelniej płaszczem. W tych stronach było już w zasadzie po burzy, ale mocno wiało. Niewiele brakowało, aby zaczął szczękać z zębami z tego zimna, które przeszywało go na wskroś.
– Mamy chyba dzisiaj szczęście, koniku – zaśmiał się, jakby chciał wyjść swojemu losu na przekór i pokazać mu, że nie poddaje się tak łatwo. Zbliżali się do potężnego zamku, który już z takiej odległości, w jakiej znajdował się Michael wyglądał na majestatyczny. Miał co najmniej kilka wież, mury obronne i zwodzony most. Młodzieniec miał ochotę gwizdnąć z wrażenia, ale aby dotrzeć do wrót, musiał jeszcze przedostać się przez wioskę. Liczył, że stukot kopyt o bruk nikogo nie obudzi. Wszystko wyglądało w niej na zadbane i uporządkowane, nawet miejsce targowe, które na ogół w innych wsiach, czy miasteczkach był siedliskiem brudu i zanieczyszczeń. Zamek sam w sobie znajdował się na niewielkim wzniesieniu, a widok z niektórych komnat z pewnością zapierał dech w piersiach. Michael domyślał się, że jego właściciel musi być cholernie bogaty i jeszcze dba o swoich mieszkańców. Na jego twarz bezwiednie wkradł się uśmiech, gdy pomyślał o możliwości okradnięcia go, jeśli w ogóle znajdzie się w środku.
– Stać, kto idzie?! – usłyszał z blanek, gdy zatrzymał się przy moście. Zerknął w górę i zobaczył łucznika, który mierzył w niego strzałą. Zwrócił też uwagę na powiewające na wietrze chorągwie z herbem. Granatowe tło i sylwetka wilka. Jeszcze się z czymś takim nie spotkał. – Nie widziałem cię tu wcześniej–dodał i zerknął w dół podejrzliwie. Koń miał nogi całe umorusane w błocie, a sam młody mężczyzna nie prezentował się lepiej.
– Jestem wędrowcem, zabłądziłem podczas burzy i potrzebuje schronienia – powiedział, zdejmując kaptur z głowy. – Twój władca nawet nie musi o tym wiedzieć, wpuść mnie do środka. Prześpię się w stajni, a o wschodzie słońca już mnie tu nie będzie – dodał, przez co niepewność w strażniku zaczęła rosnąć. Przywołał do siebie innego, aby to skonsultować, po czym starszy powiadomił go, że tak czy siak zostanie poprowadzony przed obliczę królowej. Obaj wyglądali na takich, którzy twardo trzymają się rozkazów, co wcale nie spodobało się Cliffordowi.
– Dobrze, niech tak będzie. Jedna noc, a rano już cię tu nie będzie – powtórzył dobitnie, po czym podniesiono bramę i Michael wjechał na dziedziniec. Rozejrzał się dookoła, wszędzie widząc to samo, co we wiosce. Zadbanie, czystość i ład. Był pod wrażeniem.
– Jak cię zwą? – strażnik pojawił się koło niego, unosząc przy okazji brew. Drugi, który pełnił z nim wartę sprowadził stajennego, aby zajął się koniem Clifforda.
– Michael, sir – odpowiedział, dając się obejrzeć. Musiał oddać swój sztylet, z którym ostatnio się nie rozstawał.
– Dobrze, Michael – zaczął, jakby testował imię przybysza. – Zostaniesz tu na razie z Jackiem, Miraz pójdzie powiadomić naszą królową o twoim przybyciu, a potem po ciebie wróci. Nie próbuj żadnych sztuczek. Na dachu jest kilkunastu łuczników, którzy z radością wpakują w ciebie całe swoje kołczany - dodał, na co młodzieniec przełknął ślinę i pokiwał tylko głową. Nagle cała jego pewność siebie wyparowała i ugiął się pod naciskiem starszego.
– W porządku – odparł, po czym odprowadził go wzrokiem i wziął oddech. Potarł się po karku i rozejrzał dookoła. Na najwyższej z wież zauważył czyjąś sylwetkę, a raczej kobiecą. Z pewnością była to kobieta, ale niestety nie miał pojęcia, co tam robi, ani dlaczego.
– Nie przejmuj się nim, mówi to każdemu, kto tu przyjeżdża – odparł Jack, rozpinając popręg w siodle wierzchowca. Zerknął na nieznajomego i zdjął tą część ekwipunku z grzbietu zwierzęcia.
– Czyli to tylko bajka z tymi łucznikami na dachach?
– To prawda, tyle tylko, że póki królowa się z tobą nie zobaczy, to jesteś całkiem bezpieczny. Nie popiera tortur i krzywdzenia ludzi bez powodu – wyjaśnił, wyjmując z pyska konia wędzidło. Kaprys był mu za to wdzięczny.
– Królowa? – upewnił się, nieco zdziwiony. Do tej pory miał do czynienia tylko z przedstawicielami swojej płci. Płeć piękna była miłą odmianą. – A co z królem?
– Teoretycznie i praktycznie go nie ma – wzruszył ramionami, zakładając prowizoryczny kantar na głowę zwierzęcia. – Powtarza ciągle, że na małżeństwo jeszcze przyjdzie czas – dodał, gdy znów złapali ze sobą kontakt wzrokowy. – Gdy rano będziesz chciał znaleźć swoje rzeczy, to zwróć się do mnie - dodał tylko i poprowadził już wierzchowca do stajni. Cieszył się, że mieli kilka boksów wolnych i Kaprys nie będzie stał na zewnątrz w tą ciemną i wietrzną noc.
Niedługo potem wrócił Miraz. Jeszcze raz przeszukał Michaela, aby upewnić się, że nie zaszkodzi on jego królowej, po czym wygłosił krótkie kazanie na temat tego, jak powinien zachowywać się przy władczyni. Ten tylko dyskretnie przewrócił oczami, słysząc to któryś raz z kolei, po czym dał się zaprowadzić do sali audiencyjnej, nie mając pojęcia, że kobieta, która wyglądała z wieży była tą samą, którą zaraz spotka.
━━━━━ 🐺 ━━━━━
mogę wam obiecać, że z czasem to wszystko nabierze rumieńców:)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro