Rozdział 43: Matka to matka
Tęskniliście za naszą bohaterką?
**
Rawena
Gdy otwieram oczy, zauważam smugę pomarańczowego światła wpadającą do pokoju przez szparę w zasłonie. Unoszę ciężką rękę, po czym odsuwam zasłonkę i spoglądam za okno. Między koronami drzew jest luka, dzięki której widzę różowo złotawe niebo, a to znaczy, że przespałam cały dzień. A i tak jestem zmęczona i obolała. Tylko głód ściskający żołądek zmusza mnie do wstania.
Nie idzie mi to sprawnie. Zajęcie pozycji siedzącej już jest trudne, a muszę podnieść się do pionu i jeszcze wykonać krok. Niewidzialny ciężar uciska mi płuca przy każdym oddechu, zabandażowane ramie szczypie, jakbym spała na tysiącu małych ostrzy. Promieniujący ból podąża wzdłuż kręgosłupa, unieruchamiając mnie na kilka długich sekund. Przez moment się nie ruszam. Nie wykonuję najmniejszego ruchu, a i tak ból nie odpuszcza. Do tego mam zakwasy i przy próbie wstania, ląduję na łóżku.
Może to był błąd, że kazałam Nereusowi nie usuwać wszystkich szkód?
Nie, dobrze zrobiłam. Gadam tak, bo cierpię, ale mi przejdzie i będę dumna, że nie pozwoliłam Etheri na pełną kontrolę. Szczególnie takiemu młodemu, który na pewno nie posiadł jeszcze całej potrzebnej wiedzy i tak właściwie nie wiem, kim chce być. Zostanie Etheri – uzdolnionym medykiem? Czy może Kereinem specjalizującym się w runach, magicznych symbolach i przedmiotach? Wojownikiem na pewno nie zostanie.
Udaje mi się dotrzeć do drzwi i wyjść na korytarz. Podtrzymując się ściany trafiam do kuchni, w której krząta się gospodyni. Nie słyszy, że idę. Dlatego, kiedy się odwraca, przestraszona stawia krok w tył i uderza biodrem o blat. Zaskoczenie szybko znika z jej twarzy. Maskuje je lekkim uśmiechem wypełnionym troską.
– Usiądź. Głodnej cię stąd nie wypuszczę.
Powoli zmierzam do stolika ustawionego przy oknie.
– Nie zamierzam nigdzie iść – odpowiadam, siadając.
Mimo znajdującej się na krześle poduszki mam wrażenie, że siedzę na kamieniu. Czuję własne kości, każde przesuwające się łączenie oraz chrupotanie. Krzywię się.
– Niedawno był tu Deegan. – Stawia przede mną kubek ciepłej herbaty oraz talerz z trójkątnymi kanapkami.
Na ich widok robię się bardziej głodna a jednocześnie mnie mdli. Z trudem wciskam w siebie mały kęs.
– Zgadzam się z nim.
– W jakiej sprawie?
– Że ta walka była na tyle brutalna, że popełniłaś błąd nie pozwalając Nereusowi sobie pomóc.
Unoszę na nią wzrok.
– Pozwoliłam mu – oponuję.
– A i tak masz pełno siniaków, krzywisz się z bólu, ledwo się poruszasz i bandaż przesiąkł krwią.
Spoglądam na ramię i zauważam ciemną plamę. Szwy założone przez Prunellę musiały puścić podczas spania, co było do przewidzenia patrząc na to, jak drżały jej dłonie, kiedy zszywała ranę. Może ma rękę do roślin, ale nie to igły i nici.
– Później się tym zajmę.
– Ja mogę to zrobić – proponuje. – Skoro nie czarownik to może ja?
Zgadzam się niemal od razu. Sama i tak bym sobie nie poradziła i nie mam na to siły. Zatem, gdy zajmuję się wypełnianiem buntującego się żołądka kanapkami, ona przynosi pudełeczko z potrzebnymi rzeczami, siada obok, po czym odwiązuje bandaż.
Czuję strużkę krwi spływającą po skórze. Nie krzywię się, chociaż kobieta wbija ostrą igłę w skórę, a nić łaskocze, kiedy przesuwa się w tkance. Znoszę to, bo przeżyłam coś o wiele gorszego.
– Veles też chciał cię widzieć. Prosił przekazać, żebyś zajrzała do niego jutro.
Spoglądam na kobietę z uniesioną brwią.
– A on czego ode mnie chce?
– Sama musisz się dowiedzieć.
Wzdrygam się, gdy igła natrafia na czuły nerw.
– Przepraszam – mamrocze mama, a potem ucina nić i sięga po bandaż. – Postaraj się nie naruszyć szwów. Jeśli znowu puszczą, nie będzie z czego naciągać skóry i będziesz potrzebować pomocy Nereusa.
Myśl, że ten czarownik miałby znowu mnie dotknąć wywołuje ciarki na moim ciele. Dość już zrobił, dlatego wolę uważać na ramię. Chociaż przeżyłabym drugie zszywanie niż dłonie Etheri na skórze.
Jego dotyk szczypał. Momentami parzył, a ogień we mnie próbował się wydostać. Zaciskałam wargi, by nie krzyknąć.
– Postaram się ich nie rozerwać – obiecuję.
Kobieta związuję ze sobą dwa sznureczki, dzięki czemu opatrunek trzyma się na miejscu. Trochę uciska, ale tamuje krew i szwy. Zostanie po tym solidna blizna, która będzie mi przypominać, jak wywalczyłam swoją wolność. Karho nie będzie mnie już ścigał. Tylko spróbuje zabić, gdy tylko wejdę na jego teren. W przyszłości będę musiała unikać terenów przez niego zajmowanych.
– Zajrzę do ciebie w nocy, jeśli to ci nie przeszkadza.
Nawiązuję z nią kontakt wzrokowy. Dawno nie widziałam w niczyich oczach takiej troski i współczucia. Chociaż to pierwsze znacznie przeważa nad drugim. Kątem oka dostrzegam, jak unosi dłoń, pewnie chcąc mnie dotknąć, ale w ostatniej chwili się powstrzymuje. Zgina palce, po czym opuszcza rękę.
– W łazience położyłam świeży ręcznik. Gdybyś czegoś potrzebowała będę na tarasie. Albo po prostu zawołaj.
Delikatny uśmiech szybko znika z jej ust. Po odstawieniu pudełka na swoje miejsce, sięga po szklankę z sokiem i wychodzi na zewnątrz. Przez okno widzę, jak siada w bujanym fotelu, a promienie zachodzącego słońca przebijające się między drzewami, oświetlają jej twarz. Nadal jest piękna pomimo upływu lat. Odrobinę posiwiała, ale blond nadal przeważa nad bielą. Już kiedyś co niektórzy sądzili, że łączą nas więzy krwi, jednak, gdy włosy stracą kolor, nawet ja zauważę większe podobieństwo. Może wtedy przestanę się zastanawiać, kim byli moi rodzice?
*
Kolejny dzień zaczynam od ziołowej herbaty, która łagodzi ból mięśni na tyle, bym bez niczyjej pomocy przemierzyła las i dotarła do akademii. Uczniowie oraz studenci wrócili do nauki. Na dziedzińcu mija mnie kilka osób ze stosami książek, na fontannie siedzą młodzi chłopcy, polerując miecze oraz groty strzał. Mój widok nadal wzbudza ich zainteresowanie. Czuję na plecach ich ciekawskie spojrzenia, a po przekroczeniu bram uczelni słyszę otaczające mnie szepty.
– Mówię wam, wielka plama krwi, a wokół leżały łuski – mówi chłopak, któremu blond włosy opadają na policzki. – Arius widział, jak wchodziła na arenę. Chwilę potem weszli idyryjczycy.
Przystaję przy ścianie, by lepiej przysłuchać się rozmowie.
– I co w związku z tym? – pyta dziewczyna.
– Był jakiś pokaz, na który nas nie zaprosili – oburza się. – Arius mówił, że idyryjczycy zostali dłużej niż rok temu. Czy to nie wydaje ci się dziwne?
– Ja tam się cieszę z dłuższego wolnego – stwierdza zadowolona. – I jeśli teraz będziesz kwestionował to, skąd się wzięła ta kobieta, pójdę sobie.
– No weź, nie zastanawia cię to? Zjawia się tak nagle, nauczyciele nie chcą o niej mówić, a ta cała gadka, że niby szkoliła się poza murami akademii jakoś mi śmierdzi.
W tym momencie postanawiam się ujawnić. Wychodzę zza rogu i przechodzę obok łowców bez patrzenia na nich. Prostują się, jakby zobaczyli dowódcę garnizonu. Zduszam uśmiech cisnący się na usta i po prostu idę dalej. Mniej więcej wiem, dokąd iść. Kieruję się intuicją, która jeszcze nigdy mnie nie zawiodła i udaje mi się dotrzeć do wąskiego, ciemnego korytarza. Tu nikogo nie ma. Przez pusty korytarz przesuwa się lekki powiew wiatru, a echo rozmów odbija się od kamiennych ścian. Chociaż się staram, słyszę swoje kroki. Tutaj nikogo bym nie zaskoczyła.
Staję przed drzwiami, unoszę dłoń z zamiarem zapukania, ale Veles mnie uprzedza. Otwiera je i spogląda na mnie z góry.
– Miałem po ciebie iść, ale dobrze, że jesteś. – Sięga ręką po dwa długie kije treningowe i wychodzi na korytarz. – Chodź.
Marszczę czoło. Mam wiele pytań, lecz nim je zadaję, ruszam za nim. Veles ma tak masywne ramiona, że muszę wyglądać przy nim jak wykałaczka.
– Zapraszasz mnie na trening, bym sobie popatrzyła? – zagaduję, kiedy mężczyzna otwiera bramy i wychodzi na zewnątrz. – Mogłam teraz wylegiwać się w łóżku.
– I straciła pełną sprawność w ramieniu?
Odwraca się na moment, by spojrzeć mi w oczy.
– Co masz na myśli?
I nagle się odwraca, po czym rzuca do mnie jeden kij. Unoszę rękę, aby go chwycić i od razu tego żałuję. Gwałtowny ruch wywołuje falę palącego bólu. Krzywię się, a potem słyszę uderzenie drewna o kamienne podłoże.
– O tym właśnie mówię.
Zginam i prostuję palce chcąc pozbyć się odrętwienia. Tyle że jest jeszcze gorzej.
– Podnieś kij. Pójdziemy poza mury.
Schylam się i chwytam kij ćwiczebny zdrową ręką. Nie chcę przyznać Velesowi racji, chociaż ma ją w kwestii mojego ramienia. Nereus nie naprawił go tak, jak trzeba, bo go o to nie prosiłam. Miał zaleczyć rany, które zagrażały mojemu życiu. Zrobił to. Żyję.
– To od czego zaczniemy?
Veles ustawia się naprzeciwko. Pewniej chwyta kij i bez ostrzeżenia mnie atakuje. Jego ruch nie jest szybki, ani nawet silny. A jednak nie udaje mi się w pełni odeprzeć ataku, bo moja ręka odpowiada bólem. Na moment tracę w niej czucie i to wystarcza, by broń wypadła mi z dłoni. Zaciskam wargi, zduszając jęk.
– Gdybyś pozwoliła Nere...
– Czy serio cała uczelnia wie już, że nie życzyłam sobie, aby łatał mnie Etheri?
– Jeśli masz na myśli wykładowców i kilka osób, to tak – potwierdza. – Nie rozumiem, dlaczego odmówiłaś.
– Mam swoje powody – ucinam ostro temat. – Kontynuujmy.
Łapię kij i ustawiam pozycję bojową. Na ustach Velesa kwitnie uśmiech, również przybiera odpowiednią pozę, po czym rusza do walki. A ja z większą determinacją się przed tym bronię.
*
Kaladin wybucha śmiechem. Adira się uśmiecha, odbiera od Calii kosz z chlebem i stawia go obok swojego talerza. Płonące świece oświetlają kuchnie, cienie tańczą na ścianie, a pies leży przy krześle i na nic nie reaguje. Ten widok sprawia, że przewraca mi się w żołądku. Wycofuję się, po czym siadam na schodku i mimowolnie sięgam ręką po sztylet. Jednak najpierw wyczuwam coś twardego w kieszeni. Wyjmuję czerwony kryształ przyczepiony do sznurka. Obracam kamień w dłoni.
Wspomnienia same wchodzą mi do głowy. Wspominam wszystkie dobre dni z Cahirem, jakbym chciała znaleźć w nim cząstkę dobra. Tyle że to wszystko było farsą. Za każdym miłym momentem nadchodziła brutalna rzeczywistość, jak wtedy, kiedy po wspólnej nocy zaoferował małżeństwo. Twierdził, że wtedy mógłby mnie chronić, że byłabym bezpieczna i wolna. Gówno prawda. Ten związek byłby moim końcem i kolejnym świadectwem niewolnictwa. Stałabym się klaczą przeznaczoną do rozrodu.
Kiedy splunęłam Karhowi w twarz, Cahir się zaśmiał. Poparł mnie w sprawie mojej propozycji. Sądziłam, że chciał mi pomóc, że może mi współczuł, weźmie przysługę i na tym się skończy, jednak chciał czegoś więcej. Od początku pragnął nieosiągalnego. Wykorzystywał mnie, ja wykorzystywałam jego, myślałam... miałam nadzieję, że to coś znaczyło, ale dałam sobie zamydlić oczy. Pozwoliłam sobie wierzyć na lepsze jutro.
Chciał mnie na własność.
I teraz trzymam w dłoni dowód na to, że mu się udało.
Ktoś otwiera drzwi i światło ze środka domu pada na deski tarasowe. Potem pojawia się cień.
– Nie musisz tu siedzieć sama – mówi Kaladin.
– Długo byłam sama. To dla mnie żadna nowość.
– Nie musi tak być – stwierdza. – Dołącz do nas. Dużo ostatnio przeszłaś. Przyda ci się chwila relaksu i porządny posiłek.
– I sen. I masaż. Wymieniać dalej?
Chłopak się śmieje, a mi na usta ciśnie się uśmiech. Pozwalam mu wypłynąć, ale tylko na krótką chwilę. Potem chowam kryształ do kieszeni, wstaję i odwracam do łowcy, który przepuszcza mnie w drzwiach. Ten jeden raz spróbuję wyluzować. Po wejściu rozmowy cichną na moment. Calia nie kryje niezadowolenia, Adira ucieka gdzieś wzrokiem i tylko Eret wstaje, by postawić na stole kolejny talerz. Siadam na wolnym krześle u szczytu stołu, nalewam do kubka herbaty i upijam łyk ciepłego napoju. Kaladin zaczyna temat, wszyscy dołączają do rozmowy, jakby nikt im tego nie przerwał. A ja siedzę, słucham i w pewnym momencie zawieszam wzrok na płonącej świecy. Ogień tańczy pod wpływem lekkich podmuchów. Zmienia barwy z pomarańczu na złoty i tak w kółko.
Ten widok powinien mnie uspokoić, lecz całe ciało mam spięte i sztywne do tego stopnia, że nie mogę się ruszyć. Dłonie mi się pocą, oddech mam ciężki, jakby coś uciskało mi pierś. Ledwie jestem w stanie zaczerpnąć oddech. Nagle sztylety zaczynają mi ciążyć. Czuję się... osaczona. Czas płynie nieubłagalnie.
– Rawena.
Ktoś dotyka mojego ramienia. Wzdrygam się i wybudzam z transu. Świeca, na którą patrzyłam jest o wiele mniejsza niż przedtem, na stole nie ma już talerzy, chleba, został tylko mój kubek z zimną już herbatą. Z kolei krzesła są puste. W kuchni zostałam tylko ja i Eret.
– W porządku?
Pocieram dłonie, unikając jego spojrzenia.
– Tak.
– Nie wyglądasz.
Zaciskam wargi. Ile minęło czasu od mojego przyjścia tu? Gdzie podziały się ostatnie minuty?
To znowu się dzieje. Moje demony pukają w bramy umysłu i niestety wkradają się przez szpary, by mnie dręczyć. A ja nie potrafię z tym walczyć. To część mojej zepsutej duszy i skażonego umysłu.
– Jestem tylko zmęczona treningiem z Velesem – wyjaśniam, nie wdając się w szczegóły.
Eret przytakuje lekkim skinieniem głowy.
– Gdzie ostatnio poszłaś? Nie wróciłaś na noc.
– Byłam u matki.
– Dogadujesz się z nią?
Wzruszam ramionami.
– Sytuacja jest jaka jest, ale myślę, że...
– Przestań – ucinam. – Wchodzisz butami w moje życie.
– Chcę pomóc – tłumaczy.
– Czy proszę o pomoc? – Nawiązuję z nim kontakt wzrokowy.
– Nie, ale...
– Żadnych „ale" – znów wchodzę mu w zdanie i wstaję z krzesła. – Przestań się wtrącać w nie swoje sprawy.
Ruszam do drzwi. W połowie drogi słyszę jego głos.
– Gdzie zamierzasz spędzić dzisiejszą noc?
Zerkam na niego przez ramię.
– Nie tu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro