Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 31: Piękno i potęga złotych skrzydeł

Rawena

Zsiadam z konia, uważając na nogę, po czym odprowadzam wierzchowca na trawiasty odcinek blisko drzewa, przy którym się zatrzymaliśmy. Jesteśmy na zachód od Winger otoczeni ciągnącymi się w dal pastwiskami. Pomimo zbliżającego się zmroku, łowcy zdecydowali się pojechać tu ze mną. Calia też tu jest, choć sądziłam, że zdecyduje się wrócić do domu w mieście. Złość nadal z niej nie uszła i przez całą drogę celebrowała ją milczeniem.

– Zostańcie tu. Konie mogą się spłoszyć – odzywam się, a następnie ruszam przed siebie.

Trawa sięga mi niemal kolan, jest pokryta rosą, mieniącą się w świetle zachodzącego słońca. Łąki wydają się teraz złote, gdy niebo przybiera różowe odcienie. Oddalam się od dębu na bezpieczną odległość i zatrzymuję. Nie muszę długo czekać, bo już po chwili słyszę mocny trzepot skrzydeł oraz dobrze mi znane skrzeczenie. Na niebie pojawia się ciemniejszy punk, który z każdą sekundą zaczyna się zbliżać. W końcu wyraźniej widzę smocze cielsko, szeroko rozłożone skrzydła, mieniące się w słońcu złote błony oraz długi ogon z tak zwanymi lotkami.

Za sobą słyszę nerwowe rżenie koni, lecz łowcy powinni dać sobie z nimi radę.

Vonarys wyrównuje lot. Zniża się, wprawia w ruch trawę, która zaczyna falować pod wpływem podmuchu wiatru. Później zatrzymuje się w powietrzu, lecz tylko na kilka sekund. Spogląda na mnie, potem na łowców skrytych pod dębem i decyduje się wylądować. Ziemia drga, kiedy opada na nią całym swoim ciężarem.

– Hej, gadzinko.

Wyciągam rękę. Vonarys od razu opuszcza łeb, po czym moja dłoń znajduje się między jego nozdrzami. Układam ją na twardych i ciepłych łuskach. Smok wydaje z siebie pomruki, przypominające kocie mruczenie. Wydaje się spokojny, choć poruszający się na boki ogon sugeruje, że do końca tak nie jest. Znam przyczynę.

– Spokojnie, nic ci nie zrobią – zapewniam. – I tak jesteś od nich silniejszy. Nie mają z tobą szans.

Vonarys przestaje zwracać na nich uwagi, a skupia się na czymś innym. Zniża łeb ku samej ziemi i lekko muska moją nogę.

– Zagoi się. To nic poważnego, wkrótce gdzieś polecimy.

Donośny krzyk Calii znowu zwraca uwagę Vonarysa, ale także moją. Odwracam się akurat w momencie, kiedy łowczyni popycha Ereta na drzewo.

– To niezła komedia, serio. – Klepię gada po szyi i zaczynam zmierzać wzdłuż jego ciała, aby sprawdzić, czy nie ma ran po ostatnim bliskim spotkaniu ze smokami. – Teraz łowcy będą dyskutować o tym, czy chcą naszej pomocy czy nie, skoro zataiłam ciebie przed nimi. – Szyja oraz brzuch są nietknięte, więc oddalam się nieco, aby ominąć skrzydła. Uważnie przyglądam się błonom. – Myślę, że Byron już podjął decyzję. Zależy mu na przetrwaniu, więc powinien mieć świadomość tego, że bez nas nie pokona damalińczyków. – Skrzydła są w dobrym stanie, tylna noga również. Gdy tylko Vonarys przestaje machać ogonem, przechodzę na nim i oglądam drugą stronę smoka. – A przeczuwam, że ten, który przeżył doniósł już, że pojawiłeś się przy tamtych ruinach. Ale raczej nie mają jeszcze pojęcia, że mnie chroniłeś. – Wracam do smoczego pyska. – Nie mam tylko pojęcia, co się stanie, gdy już odkryją, że nie są pierwszymi jeźdźcami.

Dyskusja nadal trwa, robi się nawet bardziej zażarta i donośnie głosy niosą się po całej polanie. Vonarys nieco podnosi łeb i nagle wydaje z siebie długi ryk. Łowcy przestają się spierać, konie nadstawiają uszu, lecz Kaladin z Eretem w porę je chwytają, by nie uciekły.

– Idealny sposób na zakończenie tego teatru. – Spoglądam w oko gada. – Zobaczymy się za jakiś czas. Bądź blisko, ale pozostań w ukryciu. Tak, jak zawsze.

Dmucha we mnie wydychanym powietrzem, a następnie odwraca się, unosi skrzydła i wzbija się w niebo. Odprowadzam go wzrokiem i gdy jest już daleko, wracam do dębu.

– Zamierzacie się tak kłócić aż do miasta? – Podchodzę do swojego konia i odbieram od Kaladina wodze.

– Już sobie wszystko wyjaśniliśmy – odpowiada Calia, także ruszając do swojego wierzchowca.

Nadal ma skwaszoną minę, ale do jutra raczej jej przejdzie.

– Ten smok ma jakieś imię?

Spoglądam na łowczynie zaskoczona tym pytaniem. To ostatnie, czego bym się po niej spodziewała.

– Vonarys.

*

Sen nie jest dziś moim przyjacielem. Nie nadchodzi, choć ciało domaga się spoczynku. Przez długi czas od powrotu tylko przewracam się w łóżku, szukając wygodnej pozycji. W końcu leżenie zaczyna mnie drażnić i postanawiam wstać. Noga mi nie doskwiera, dzięki herbacie, którą przygotowała Adira. Zrobiła mi także napar i nowy opatrunek, który pozwoliłam jej założyć. Nie przepadam za jej wysokim głosikiem, ale potrafi się obchodzić z ranami tak delikatnie, że niemal nie czułam, jak nakładała nowe bandaże. Napar też uśmierza ból.

Po założeniu butów, podchodzę do stolika, na którym leży dziesięć sztyletów. Dwa mam już przy sobie w razie, gdybym została zaatakowana przez sen. Wkładam wszystkie ostrza w odpowiednie miejsca, zapinam kamizelkę, a potem przerzucam przez głowę czarny materiał, który służy mi jako szal, ale także maska. Włosy związuję w luźnego warkocza, który upycham pod kapturem.

Gotowa otwieram okno i ostrożnie wychodzę z pokoju prosto na dach znajdujący się nad tarasem. Osuwam się z niego na drogę, lecz nie spadam z taką gracją jak kot. Gwałtowny ból w nodze powoduje utratę równowagi. Przez całkowitym upadkiem na twarz ratuje mnie tylko własna ręka.

Jeśli te zioła Adiry nie zadziałają tak szybko, jak obiecywała, wcisnę je komuś do gardła, aby się nimi udławił.

Z grymasem podnoszę się z ziemi, a później idę przed siebie, trzymając się bocznych dróżek między budynkami. Z niesprawną nogą nie dam rady przemieszczać się dachami, a będąc blisko ziemi jestem bardziej narażona na wykrycie. Jednak dziś jestem zmuszona wyjść ze swojej strefy komfortu.

Skryta w mroku przechodzę przez dzielnice mieszkalne i trafiam na rynek z wielkim pomnikiem usytuowanym w jego centrum. Ucięta smocza głowa z wbitym w niej mieczem jest bardzo w stylu łowców. Lecz posąg nie stanowi tu dekorację. Gdy się zbliżam, zauważam tabliczkę z modlitwą oraz informacją o uhonorowaniu tych, którzy zginęli dziesięć lat temu broniąc Winger przed smokami.

Nie zatrzymuję się tu na dłużej. Słysząc kogoś za plecami, znikam z miejsca oświetlonego lampą. Chociaż podczas mojej nieobecności miasto bardzo się rozwinęło i wiele dróg zostało przesuniętych, dzięki znakom docieram do zachodniej bramy, za którą znajdują się większe gospodarstwa. Odległość od domów jest spora, gdyż każdy gospodarz posiada własne ogrody oraz zagrody ze zwierzętami. Łąki zaczynają być obfite w trawy, dlatego większość trzody pasie się pod osłoną nocy.

Kiedyś nie było to możliwe przez smoki porywające owce z zagród. Rolnicy bali się zostawiać zwierzęta po zmroku bez opieki, choć i strażnik niewiele mógł zdziałać w walce ze smoczym ogniem.

Dlatego wysyłali nas – łowców. Garstkę dzieci, która miała zgładzić bestię, bo po to się szkoliliśmy. Teraz zapewne jest podobnie. Z tą jednak różnicą, że teraz wysyłają uczniów za kanał, bo w Marrakesh ataki smoków stały się rzadkością.

I nie było możliwości uczenia się w akademii czegoś innego niż umiejętność walki z latającymi stworzeniami.

Po długim spacerze docieram do lasu, przez który żwirowa droga prowadzi mnie do domu skrytego między drzewami. Obok płynie strumyk, wzdłuż którego idę. Jednak przystaję przy jednym z drzew i patrzę w dal.

Budynek ma kamienne fundamenty tak wysokie, że do wejścia prowadzą schody. Na tarasie stoją dwie zapalone świece, a w środku domu płonie ich więcej. Dostrzegam cień na ścianie, a potem w oknie pojawia się kobieta. Krząta się po kuchni, co chwila zerkając na las. Jestem dobrze ukryta, mrok jest mym przyjacielem i towarzyszem.

– Wybacz mi, mamo, że zostałaś w tym domu sama – szepczę. – Ale tak jest lepiej.

Na głos te słowa też brzmią jakoś pusto. Jakbym nie była co do nich przekonana, a przecież jestem. Nie jestem już dla niej problemem, nie musi się martwić, czy przeżyję następny dzień za murami uczelni, bo dla niej jestem martwa od dziesięciu lat.

Nie chciała mnie posyłać do Winger. Ona też uważała mnie za zbyt kruchą, bym umiała poradzić sobie sama. Chciała mnie chronić od chwili, gdy Craven mnie do niej przyprowadził. Z tamtego dnia mam przebłyski wspomnień. Pamiętam ogień trawiący miasto. Popiół spadający z nieba niczym śnieg. I jego. Łowcę, który wziął mnie w ramiona, powiedział, że wszystko będzie dobrze i nie muszę się bać, który zabrał mnie na statek i sprowadził tutaj. Długo rozmawiał z Moraną, nim ta zgodziła się mną zaopiekować. Włożyła wiele czasu oraz cierpliwości w moją naukę Khavijskiego, a także poznanie tutejszej kultury czy też zwyczajów. Stała się moją matką, gdy obraz pierwszej całkowicie zniknął z mojej głowy.

Trwam w bezruchu jeszcze jakiś czas, aż wszystkie światła w domu gasną i zostają dwie świecie na tarasie. Wracam do domu w mieście i tym razem sen otula mój umysł.

*

Nie mam najmniejszej ochoty wstawać. Gapię się w sufit od jakiegoś czasu i słucham odgłosów roznoszących się po domu. Wszyscy już wstali za wyjątkiem mnie. Wiem, że powinnam się w końcu zebrać, bo miałam się stawić u Byrona, lecz to nie jest mój dowódca. Nie mam zamiaru być na każde jego skinienie. Poczeka.

Słyszę czyjeś zbliżające się kroki, a potem ktoś puka do drzwi.

– Rawena? Wstałaś?

Eret...

– Czego chcesz? – pytam na tyle głośno, by to usłyszał.

– Czekają na ciebie. Dochodzi dziesiąta.

Wzdycham. Przeleżałam większą część ranka.

– Zaraz zejdę – odpowiadam i chwilę potem Eret odchodzi.

Jego kroki cichną aż nie słyszę ich w ogóle. Wtedy też przerzucam nogi przez krawędź łóżka i zakładam buty. Pełen strój wraz ze sztyletami mam już na sobie, więc pozostaje mi zapleść włosy w nowy warkocz. Zajmuje mi to chwilę, po której gotowa schodzę ze schodów na parter. Wszyscy siedzą w salonie. Kaladin rzuca psu piłeczkę, a Adira podnosi się z fotela, jakby witała gościa.

– Napijesz się her...

Ignoruję ją i bez słowa ruszam do wyjścia. O tej porze ulice są pełne ludzi, dlatego dotarcie do bramy zajmuje mi więcej czasu niż zazwyczaj i tylko psuje mi i tak kiepski humor. Gdy w końcu docieram za miejskie mury, na usta ciśnie się wiele przekleństw. Zduszam je i z zaciśniętą szczęką idę do akademii.

Łowcy strzegący bram nadal patrzą na mnie z rezerwą oraz ostrożnością, ale nie schodzą z murów zaraz po otwarciu bramy. Tylko odprowadzają mnie wzrokiem. To miła odmiana. W środku wielkiego budynku uczelni korytarzami przemieszcza się sporo osób i każda zwraca się ku mnie choć na moment. Dla nich moja obecność nadal jest czymś zjawiskowym, bo praktycznie nic o mnie nie wiedzą. Wiem, że kilka informacji o mnie, fałszywych rzecz jasna, już się rozeszło, lecz zdaje się, że wszyscy uważają to za niepotwierdzone plotki. Zatem nadal stoję w punkcie, w którym każdy zastanawia się, kim jestem i co mnie tu sprowadza.

Po dotarciu na właściwe piętro nie fatyguję się, aby zapukać albo w inny sposób oznajmij swoje przybycie. Popycham dwuskrzydłowe drzwi, po czym wchodzę do sali obrad, przerywając trwającą dyskusję. Łowcy odwracają głowy ku mnie, a Byron z grymasem spogląda na zegarek na nadgarstku.

– Spóźniona – mamrocze niezadowolony.

– Nie określiłeś godziny – zauważam z krzywym uśmieszkiem.

Byron ma już dodać kąśliwą odpowiedź, lecz chrząknięcie Cravena odwodzi go od tego zamiaru. Prostuje się, a dłonie opiera na oparciu swojego fotela.

– Przedyskutowaliśmy temat, padło wiele argumentów przeciwnych zezwolenia ci na pobyt tutaj, jednak pojawiły się również fakty, przez które muszę przyznać, że jeśli jakimś sposobem udało ci się pozyskać smoka, możemy zakończyć wybryki damalińczyków o wiele szybciej niż z początku zakładaliśmy.

Splatam dłonie za plecami i w spokoju słucham dalszej wypowiedzi dowódcy.

– Zważywszy na to, co widział Veles i co powiedzieli nam Eret i Kaladin, nie możemy ci pozwolić na samowolkę.

Unoszę brew. Kiedy te dwa buce zdążyły im cokolwiek powiedzieć?

– Musimy wprowadzić kilka zasad, których musisz się trzymać, by ta współpraca mogła istnieć.

– Zasad – powtarzam powoli. – Czego ode mnie oczekujesz?

– Po pierwsze to ty przyszłaś do nas, więc będziesz wykonywać nasze polecenia.

– Nie – mówię stanowczo i tym samym przerywam jego monolog.

– Chyba się nie zrozumieliśmy. Ty zaoferowałaś pomoc.

– Współpracę – poprawiam go. – Nie zgodziłam się i nie zgodzę na bycie pionkiem w grze. Nie wykonuję niczyich rozkazów. Możesz co najwyżej mnie o coś poprosić, ale nigdy mi, kurwa, nie rozkazuj.

Zauważam lekkie zdziwienie na twarzach pozostałych łowców, a nawet szok w oczach Cravena. Byron za to nie jest zaskoczony moimi słowami, a wręcz nimi oburzony. Jednak, jeśli sądził, że tak łatwo mnie zniewoli i wykorzysta, był w wielkim błędzie.

– No proszę. Takie słowa z ust kogoś, kto wiele lat temu miał nikłe szanse na przeżycie tutaj.

– Sądziłeś, że nie zmieniłam się przez ostatnie dziesięć lat?

– Uważałem cię za martwą – kwituje Byron.

No tak. Słuszna uwaga.

– Do pierwszego tematu wrócimy później – decyduje i nim zdołam cokolwiek powiedzieć, on mówi dalej: – Po drugie chcę wiedzieć, dokąd się udajesz i zawsze ktoś będzie cię miał na oku.

– Ktoś, czyli kto?

Dobra, to jeszcze jakoś przeżyję. Umiem znikam ludziom z oczu, gdy na moment się odwrócą. Wystarczy złapać odpowiedni moment.

– Wyznaczyłem już do tego Ereta oraz Kaladina.

Kto by się tego, kurwa, spodziewał.

– Mam rozumieć, że mają za mną wszędzie chodzić? – upewniam się.

– I informować mnie o każdym twoim kroku.

Prycham.

– Bo niby co? Sądzisz, że zwieję przy lepszej okazji albo wszystkich zaszlachtuję? A może spopielę dla zabawy?

– Rawena, spokojnie – odzywa się Craven zadziwiająco lekkim tonem. – To tylko tymczasowe – wyjaśnia. – Zgódź się na te warunki. Nie każ nam zastanawiać się, czy na pewno stoisz po naszej stronie.

Zaciskam wargi. Czy nie udowodniłam już, że nie planuję żadnego zamachu ani nie jestem z damalińczykami? Co mam jeszcze zrobić, by przestali uważać mnie za kogoś, kto nie jest słowny?

– Coś jeszcze?

Ulegam. Bo czy mam inny wybór? Niby mam, mogę odejść i stoczyć wojnę z dwiema armiami. Tylko myśl o utracie smoków nie ciągnie mnie, ku wycofaniu się ze współpracy. Będę im jednak dobitnie przypominać, że nie jestem ich więźniem ani kolejnym żołnierzem, którego można rozsyłać tu i tam, na front i z powrotem.

– Tylko jedno.

Rzucam okiem na Byrona.

– Pokażesz nam swojego smoka.

Prostuję się bardziej i otwieram szerzej oczy. Czy ja dobrze słyszę? Chcą zobaczyć Vonarysa?

– Po co?

– Od Ereta wiemy, że przebywa na naszych ziemiach.

Konfident.

– Kaladin twierdzi, że jest ogromny i dziwne, że nasze patrole go przegapiły. Muszę na własne oczy przekonać się, czy te wszystkie informacje są prawdziwe. Oczywiście możesz się nie zgodzić, ale wtedy zbiorę najlepszych ludzi i odnajdziemy twoją bestię, by uciąć jej łeb. Wtedy zostaniesz bez smoka i twoja pomoc może się okazać zbędna.

– Uważałabym, komu rzucasz te groźby – zniżam ton. – Nie wiesz, do czego jestem zdolna.

Mroczny uśmiech błąka się na twarzy mężczyzny. Jest taki cholernie pewny siebie, jakby zjadł całą wiedzę świata i uważał się za bóstwo. Gdyby stanął do walki z Vonarysem, szybko przekonałby się, jaki błąd popełnił.

– Tylko go zobaczymy, Raweno – mówi Craven. – Nie wyciągniemy broni, nie sprowokujemy go...

– Niech pan przestanie być mediatorem tej rozmowy – wtrącam ostrzej niż to planowałam.

Craven od razu zamyka usta, a ja ponownie patrzę na Byrona.

– Niech będzie. Ale jeśli ktoś zaatakuje, nie mam zamiaru powstrzymywać go przez pożarciem was.

– Wtedy będziemy musieli się bronić i bestia zginie – stwierdza Byron.

– Wtedy to wy zginiecie.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro