Rozdział 19: Pod wierzbą
Rawena
Przez godzinę wokół nas nie było niczego prócz śnieżnych zasp, teraz, gdy poranna mgła opadła, dostrzegam samotną wierzbę powiewającą na lekkim wietrze. Jej opadające gałązki zamiatają śnieg, malując na nim różne wzory. Stworzyły baldachim, przez który ciężko zobaczyć, co znajduje się po drugiej stronie. Latem, kiedy drzewo ma pełno listków, z pewnością można się ukryć pod liściastą kopułą.
Gdy Eret zatrzymuje Lotto i z niej zsiada, ruszam w jego ślady. Pozostawiamy konie nieopodal wierzby, po czym idziemy ku niej, by po chwili znaleźć się za ścianą gałęzi. Promienie słońca ledwie się przez nie przebijają.
– Co to za miejsce?
Łowca spogląda na mnie przez ramię i uśmiecha się smutno.
– Znalazłem je, gdy wyjechałem z Winger, by... pobyć trochę sam – wyjaśnia.
Idę za nim, ale zachowuję odległość kilku kroków.
– Ludzie grzebali zmarłych i odbudowywali to, co zostało zniszczone. A ja uciekłem, bo nie mogłem patrzeć na te zniszczenia.
Unoszę wzrok. Grube gałęzie wiją się niczym węże i rozgałęziają na wszystkie strony. Tworzą labirynt, po którym można by spacerować, gdyby tak wspiąć się na jedną z nich. Baldachim zwisających gałęzi dopuszcza niewielką ilość światła i na śniegu malują się delikatne cienie przeplatane jaśniejszymi plamkami.
– Trafiłem tutaj i pomyślałem, że jest to idealne miejsce.
Zatrzymuje się po drugiej stronie drzewa.
– Idealne miejsce na co?
Podchodzę do niego i wtedy zauważam to, na co patrzy. Niecały metr od pnia znajduje się szara płyta z moim imieniem wyrytym w surowcu. Nie umiem wykrztusić z siebie żadnego słowa. W głowie mam całkowitą pustkę i teraz naprawdę zaczynam się zastanawiać, czy stoję tu jako duch. Pod imieniem widnieją dwie daty. Jedna to rok, w którym się urodziłam (oszacowany na podstawie tego, jaki wiek podałam Cravenowi, gdy ten znalazł mnie wśród ruin w Pavros) oraz druga, jako dzień, miesiąc oraz rok mojej śmierci.
– Więc to miejsce mojego spoczynku – komentuję, gdy już jestem w stanie cokolwiek z siebie wydusić. – Po co mnie tu sprowadziłeś? – pytam zrezygnowana, ale i zła, że zmarnowałam godzinę podróży, aby zobaczyć swój własny grób.
I chociaż to dosyć przerażające, mam to całkowicie gdzieś. Momentami i tak czuję się, jakbym stała gdzieś na krawędzi życia a śmierci.
– Sam nie wiem. – Wzrusza ramionami. – Poczułem potrzebę pokazania ci tego.
– Nie rusza mnie to. – Patrzę na niego, lecz on nie unosi głowy. – I nie mów mi, że przychodzisz tu co jakiś czas i kładziesz kwiaty. To śmieszne.
Odsuwam się od grobu, gdy nagle oboje słyszymy dźwięk przypominający skrzeczenie. Eret napina mięśnie, unosi głowę i odruchowo sięga po broń. Na jednej z gałęzi przesiaduje smok rozmiarami przypominający małego pieska. Jego bordowe łuski są blade i niemal zlewają się z korą drzewa. Bestia patrzy na nas szarymi oczętami, przekrzywia maleńki łeb i wydaje wysoki pomruk.
– Trzymaj się z tyłu – zwraca się do mnie łowca.
Jest cały spięty, stoi na ugiętych lekko kolanach i mocno trzyma palce na rękojeści miecza. Widzę, co planuje i nie ma opcji, że mu na to pozwolę. Po cichu wyjmuje swój sztylet, zachodzę chłopaka od tyłu i przykładam ostrą końcówkę do jego szyi. Zamiera, gdy przeszywa go chłód stali.
– Wykonasz w jego stronę chodźmy jeden krok, a na tej płycie zostanie wyryte twoje imię – szepczę. – Wypuść broń – polecam.
– Co ty robisz? – Powoli odwraca głowę, ale nieruchomieje, bo ostra końcówka sztyletu przebija pierwszą warstwę skóry.
– Wypuść broń – powtarzam dosadniej.
Mija chwila nim Eret rzuca miecz na ziemię.
– Teraz się nie ruszasz.
Cofam się, więc łowca obraca głowę. Podchodzę do ściany gałązek, rozchylam je i spoglądam na smoka.
– Rawena...
Gad wzbija się do lotu, po chwili przelatuje obok mnie i wylatuje spod wierzby. Eret wpatruje się we mnie niezrozumiale.
– Nic ci nie zrobił. Pewnie schował się tu przed śnieżycą. To jeszcze pisklę.
Chowam nóż do pochwy, po czym ruszam w stronę koni.
– Pisklę, które wyrośnie na śmiercionością bestię.
Przewracam oczami. Oto, jak myśli łowca. Tylko by zabijał. Nic więcej.
– Dokąd idziesz?
Przechodzę między gałązkami i cmokam na Oriona, który zmierza w moją stronę.
– Wracam. Nie widać? – Wsiadam na wierzchowca. – A tobie radzę zachować dystans. Inaczej spełnię swoją groźbę z nagrobkiem.
Cofa się, zaciska wargi, a ja zachęcam Oriona do zawrócenia. Nie czekam na łowcę. Znam drogę do miasta i mam ochotę pokonać ją w samotności.
Przez bramę prowadzącą do miasta przejeżdżamy razem. Eret nie odzywa się słowem, trzyma się z tyłu, daje mi przestrzeń, której teraz potrzebuję. Chyba bym mu przywaliła, gdyby coś powiedział. Nie wiem, dlaczego. Po prostu mam na to ochotę.
Zbliżając się do domu zauważam Kaladina opierającego się o werandę. Patrzy przelotnie na przyjaciela, a potem na dłużej zawiesza na mnie wzrok.
– Był tu posłaniec – wyjaśnia, gdy się zatrzymujemy. – Byron chce cię widzieć. Najlepiej od razu.
Kiwam głową i zawracam wierzchowca. Eret wygląda, jakby chciał zaproponować, że też pojedzie, ale gromię go spojrzeniem i szybko zamyka usta. Tym razem popędzam konia galopem, ludzie odskakują mi z drogi, ktoś klnie głośno w moją stronę, ale nawet nie zwracam na to uwagi. Przejeżdżam przez zaokrągloną bramę i ruszam główną drogą w stronę widocznego w oddali muru. Zwalniam dopiero, kiedy straż zbliża się do krawędzi, by przyjrzeć się osobie, która przyjeżdża. Gdy tylko zdejmuję kaptur, wrota się otwierają i nikt o nic nie pyta. Jednak schodzą z muru i uważnie śledzą moje ruchy.
– Zajmiemy się nim – oznajmia blondyn, chwytając za wodze Onyxa.
Rozumiem, że mam zsiąść, więc to też robię. Przy okazji zdejmuję z siebie płaszcz i posyłam łowcy wyniosły uśmieszek.
– To też możesz mi przechować – mówię, rzucam w niego płaszczem, po czym kieruję się drogą w stronę akademii.
Niech każdy widzi, jak dobrze jestem uzbrojona. Niech zastanowią się, czy warto odzywać się w mojej obecności albo zwracać na mnie szczególną uwagę. Niech wiedzą, że ze mną się nie pogrywa.
Przechodząc przez dziedziniec kilka osób spogląda na mnie z oddali, z kolei po wejściu do akademii witają mnie zainteresowane spojrzenia łowców. Każdy nosi czarny bądź zielonkawy strój do walki albo mundur. Niektórym dałabym dwadzieścia lat, innym ledwie szesnaście. Wszystko, co ich łączy to fakt, że szkolą się, by mordować.
Nie obdarzam nikogo dłuższym spojrzeniem. Znam drogę do celu. Idę tam, czując na sobie wzrok każdej osoby, która zauważa moją obecność.
Co takiego czują i myślą, gdy widzą moje białe włosy, strój wyszywany smoczymi łuskami oraz arsenał lśniącej broni utkanej w każdym możliwym miejscu na ciele? Czy biorą mnie za jedną ze swoich? Czy sądzą, że jestem kimś ważnym?
Na piętrze, na którym znajduje się sala obrad nie ma nikogo. Korytarz jest zupełnie pusty, a zza ciemnych wrót nie dochodzą odgłosy rozmów. Przez moment czuję się, jakbym szła po opuszczonym miejscu. Nie słyszę nawet własnych kroków.
Będąc niecały metr od klamki zauważam, że drzwi są uchylone, jakby zapraszały, aby zobaczyć, co kryje się za nimi. Nie pukam, bo zaproszenie jest wyraźne. Po prostu popycham masywną ścianę i przechodzę przez próg. Mój wzrok od razu pada na krzesła przy długim stole, które, ku mojemu zdziwieniu, są puste. Za wyjątkiem jednego, na którym siedzi Byron. Za jego plecami płonie ogień, w ręku trzyma szklankę na wpół wypitą Whisky. Druga szklanka stoi tuż obok. Mężczyzna na mój widok przysuwa ją na róg, gdzie znajduje się drugi fotel i skinieniem głowy każe mi zająć miejsce.
– Jesteśmy sami? – zadaję pierwsze pytanie.
Byron omiata spojrzeniem pomieszczenie.
– Jak widać.
– I nie obawiasz się, że jesteś tu ze mną? Sam?
Odsuwam dla siebie krzesło, po czym siadam na miękkiej poduszce w kolorze brudnej zieleni.
– A zamierzasz zrobić coś, co zmusiłoby mnie to samoobrony? – odpowiada pytaniem, unosząc brew.
Uśmiecham się jednym kącikiem ust, a następnie sięgam po szklankę i upijam niewielki łyk alkoholu. Drapie w przełyku, ale rozgrzewa w piersi.
– Nie wezwałem cię tu, aby wsadzić do celi albo zabić.
Ton ma zadziwiająco spokojny. I nie tak, jak ostatnio. Tamtej spokój brzmiał niebezpiecznie i niczym groźby. Był ostrzejszy, stanowczy. Teraz odnoszę wrażenie, że jest zmęczony albo nawet znudzony czy zrezygnowany.
– To dobrze, bo nie chciałabym plamić sobie świeżo wypranego stroju krwią twoją bądź twoich łowców.
– Cieszę się, że się rozumiemy.
Parskam śmiechem.
– Namyśliłeś się?
Kiwa głową i opróżnia swoją szklankę.
– Dostałem dziś rano pewien list – oznajmia, wyjmując skrawek złożonego papieru. – Nie ma pieczęci, podpisu, a w treści ktoś prosi, bym przyjął twoją propozycję i zobaczył twoje umiejętności. Twierdzi też, że możesz się okazać kimś, dzięki komu wygramy zbliżającą się wojnę.
Przysuwa list w moją stronę. Otwieram go i pobieżnie czytam treść. A przynajmniej próbuję, bo gdy tylko widzę te charakterystyczne zakończenia litery „y" oraz niechlujne, ale zarazem eleganckie „A", nie potrafię się skupić na czytanych zdaniach.
Doskonale wiem, kto napisał list.
– I co postanowiłeś?
Oddaję mężczyźnie papier. Spogląda na niego krzywo, po czym zgniata i chowa do kieszeni.
– Ten ktoś bardzo zachwala twoje umiejętności. Nie uważam, żeby doszło do wojny, jednakże atak na Kilhelm nie będzie jedynym. Dodatkowa para noży może się okazać przydatna, lecz nim podejmę ostateczną decyzję, wolałbym, abyś przeszła kilka prób.
– Prób?
– Dostaniesz kilka zadań, codziennie po jednym do wykonania. Chcę się przekonać, czy te pochwały są słuszne.
– Co to będą za próby?
Byron zastanawia się przez chwilę, zawieszając wzrok na czymś, co znajduje się za mną.
– Jutro zaczniesz od sparingu.
Nie takie było pytanie, ale niech mu tam będzie. I tak uważam, że sprawdzanie mnie jest tylko stratą czasu. Nie szkolą się tak, jak ja szkoliłam, kiedy po ucieczce z Winger trafiłam do zakonu. Nie przeżywają takich katuszy, jakich ja wtedy doświadczałam. Techniki walki łowców są już dawno spisane w księgach i nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć. W końcu trenują ze sobą, by zabijać smoki. Nie, by walczyć z ludźmi, a to duża różnica.
– Jeśli ci to nie pasuje – mówi dalej – z miejsca powiem, że masz opuścić mury Winger i wypłynąć z Marrakesh.
Gdyby nie toczyła się gra o życie niewinnych i moje smoki, nawet bym tu nie wracała.
– Pasuje.
Mężczyzna sztywno kiwa głową, a ja wypijam całą zawartość swojej szklanki.
– Przyjedź jutro w okolicach jedenastej. W sali treningowej ktoś będzie na ciebie czekał. Eret cię tam zaprowadzi.
Jeszcze przez chwilę się w niego wpatruję i gdy uznaję rozmowę za zakończoną, po prostu wstaję i wychodzę. Do wyjścia znów odprowadzają mnie zainteresowane spojrzenia łowców, a na zewnątrz to ci trzymający wachtę wpatrują się w każdy mój krok. Nie wiem, czy wiedzą, co tutaj robię i kim jestem. Wydaje mi się, że Byron nikomu nie powiedział, a Eret i jego kumple się nie wygadali. Na razie jestem niespodziewanym gościem. Bez imienia, z nieznanym celem.
Ale co będzie potem, gdy Byron zgodzi się na współpracę? Co powie swoim ludziom? W jakie kłamstwo pójdzie?
Nie dowiem się tego, póki nie przejdę tych jego idiotycznych prób.
Onyx czeka na mnie przed swoim boksem. Na drzwiczkach wisi mój płaszcz, który z przyjemnością zakładam, by odtrącić od siebie mróz. Później wsiadam na wierzchowca i wracam do domu w mieście.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro