Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 12: Nieuchwytny cień

Rawena

Minęło dziesięć lat – w moim odczuciu znacznie więcej – a krajobraz Marrakesh się nie zmienił. Zima wygląda tak samo, jak wtedy, gdy jako dziecko przemierzałam te ziemie konno. Zupełnie, jak teraz. Tyle że dziś towarzyszy mi dwójka łowców. Nie często się odzywają. Jeśli już, rozmawiają ze sobą bardzo cicho, że słyszę przed sobą tylko szmery. Wiatr dodatkowo ich zagłusza.

Przez większość drogi przeskakuje spojrzeniem od znajdującej się daleko głównej drogi do szarawej wody dotykającej horyzontu. Jedziemy blisko klifów, trasa podąża w dół, bo port znajduje się przy samej plaży. Tak powiedział mi Kaladin, gdy przejechaliśmy przez most. Eret nadal się do mnie nie odezwał i zaczynam się zastanawiać, czy ktoś odebrał mu tą zdolność.

Zresztą to nawet lepiej. I tak nie miałabym mu nic do powiedzenia i nie udzieliłabym odpowiedzi na żadne z jego pytań. Rozmowa byłaby bezcelowa.

Mija kolejna godzina. Niebo się chmurzy i robi się chłodniej. Konie jednak żwawo idą przed siebie, choć wysokie zaspy sprawiają im trudność w stawianiu kroków. Dają radę. Przynajmniej na razie.

– Co zamierzasz zrobić, gdy już dotrzesz do Bayfell? – pyta Kaladin, przekrzykując wiatr. – Jakie masz plany?

– Takie, które was nie obejmują – odpowiadam równie głośno, co on.

– Czyli nie zamierzasz już napadać naszych obozów? – Tym razem odzywa się Eret, pociąga lekko za wodze i jego koń zwalnia, by zrównać się z moim.

Myślałam, że już do końca drogi będzie cicho.

– Jeszcze nie wiem. Zastanowię się.

Tylko przez moment między nami słychać jedynie wyjący wiatr. Kaladin także się ze mną zrównuje i ponownie znajduję się między dwoma łowcami. Konie idą niemal równo i tak blisko siebie, że co chwila zderzam się strzemionami z Kaladinem oraz łydką z Eretem. Te drugie zbliżenie bardziej mi przeszkadza. Staram się to jednak zignorować i chcąc zachować teoretyczną przestrzeń, zakrywam nogę płaszczem. Jest na tyle długi, że szczelnie ukrywam pod nim nogi, a także umiejscowione na udach noże.

– Jesteś pewna, że chcesz popłynąć? – pyta Eret po długiej chwili ciszy. – Masz, gdzie się zatrzymać?

Słyszę troskę w jego głosie. Z całej siły staram się nie rzucić w nim obraźliwego słowa albo nie wbić w niego jednego z moich ostrzy. Pod wpływem gniewu i zwykłej nienawiści do niego, mogłabym powiedzieć o słowo za dużo albo rzec coś, co sprawi, że z jego ust padnie więcej pytań.

Myślę nad odpowiedzią. Kusi spojrzeć mu w oczy i rzucić „A co cię to obchodzi", lecz zamiast tego mówię prawdę:

– Craven mówił o jakimś miasteczku na północ od Bayfell. Zatrzymam się tam i dopiero wtedy pomyślę, co dalej.

– Kilhelm.

Patrzę na niego z uniesionymi brwiami.

– O tym miasteczku mówił Craven – wyjaśnia. – To bardziej wioska, kiedyś była miasteczkiem, ale ludzie się wynieśli. Przynajmniej większość.

– Dlaczego? – zadaję pytaniem, nim zdołam ugryźć się w język.

Powinnam milczeć zamiast nawiązywać jakąś relacje. Ale ciekawi mnie historia Kilhelm i, jak widać, niewiele wiem o miastach w Khavii na południowej części. Trzymałam się z dala ze względu na bliskość do łowców. Na północy jest ich znacznie mniej, ale i tak wolę się przebywać poza granicami Khavii.

Miło wspominam czas spędzony w zachodniej części Idyrii.

Może znów się tam udam i poczekam aż sprawa ucichnie? Może łowcy w końcu wymażą z pamięci moje przybycie chociaż na tyle, by stracić czujność? Wtedy ponownie wkroczę, lecz z większą ostrożnością i z lepszym przygotowaniem.

– Przez smoki.

Zastygam w bezruchu. Tylko moje biodra poruszają się w rytm końskich ruchów. Cała reszta pozostaje sztywna, nawet za bardzo.

Eret otwiera usta, by kontynuować, lecz to Kaladin spieszy z wyjaśnieniem:

– Wiosną i przez całe lato aż do późnej jesieni łąki wokół Kilhelm są obfite w zielone trawy. Stały się idealnymi pastwiskami, nawet leśna zwierzyna często wychodziła z lasu na otwartą ziemie. Pasterze wyprowadzali swoje trzody oraz konie, a myśliwi korzystali z każdej okazji do polowania. Niestety smoki także dostrzegły bogactwo tego terenu i zaczęły polować.

– Robiły to tak często, że stały się zagrożeniem dla ludzi – dodaje Eret. – Musieliśmy interweniować. Jednakże bestie ciągle przylatywały i w końcu spora część mieszkańców po prostu się wyniosła.

– Kilhelm nazywają także miastem duchów – dorzuca Kaladin. – Ci którzy zostali dają schronienie podróżnikom. Nikt nie pyta nikogo o imię, pochodzenie, ani cel podróży. Pewnie dlatego Craven powiedział ci o miasteczku – stwierdza, patrząc na mnie z ukosa. – Ty wyglądasz na ducha. Właściwie to jesteś duchem. Każdy by tak o tobie powiedział, gdyby dowiedział się, że żyjesz.

Zgadzam się z tym, bo tak się czułam zaraz po ucieczce, którą łowcy odebrali jako moją pewną śmierć. Aż do chwili, w której zostałam pojmana i moja tożsamość została odkryta, byłam zjawą błąkającą się po świecie.

Nieuchwytnym cieniem.

Nienamacalnym bytem.

Bezimienną.

Tą o wielu twarzach.

– Albo możesz też zostać tutaj – mówi Eret, co z jednej strony mnie zaskakuje, a z drugiej jest całkiem zrozumiałe.

Jego motywy wydają się oczywiste. Od chwili, w której mnie zobaczył, jego umysłem targają sprzeczne myśli i zaskakująco śmieszne teorie. W jego oczach na przemian pojawia się ból, żal, niedowierzanie oraz... ulga. Ale dziś widzę... to chyba... nadzieja? Jakby na coś liczył.

– To nie wchodzi w grę – mówię stanowczo.

– Dlaczego?

Zaciskam szczękę i zagryzam wnętrze policzka. Palce mnie swędzą, aby sięgnąć po któryś z noży i zatkać nim gębę Ereta. Opanowuję dziwne wibracje w ciele za pomocą powolnych acz głębokich oddechów.

– Po prostu – odpowiadam wymijająco.

Eret chce coś dodać, ale Kaladin kręci głową, więc ten zamyka usta. Zadowala mnie ta cisza przerywana świstem wiatru. Teraz słyszę także szum fal, co świadczy o tym, że zbliżyliśmy się do klifów.

– Pozwól na moment – Kaladin zwraca się do przyjaciela i obaj przyspieszają.

Oddalają się na tyle, by porozmawiać tylko między sobą. Wpatruję się w ich plecy, białe od śniegu. Na razie nie pada, jednak ostry wiatr skubiący policzki niczym ostrza, zdmuchuje płatki z okolicznych drzew i zasp. Mój płaszcz także pokrywa cienka warstwa białego puchu.

Odrywam wzrok od łowców, odchylam płachtę z uda, chcąc upewnić się, że paski się nie poluzowały. Zacisnęłam je mocno, lecz zawsze wolę mieć stu procentową pewność. Dotykam chłodnej stali, przesuwam palcem po czarnej rękojeści, gdy wtedy zauważam czerwoną plamę na śniegu. Skupiam wzrok na ziemi. Nieco dalej znów dostrzegam kilka kropel.

Zatrzymuję konia, bo krwi jest znacznie więcej. Podnoszę głowę, ale łowcy zdają się zbyt pogrążeni w rozmowie, aby to zauważyć. Ślady krwi ciągną się w lewo i znikają za zaspami. To wygląda niepokojąco.

Zsiadam z konia na wydeptany śnieg, a kiedy stawiam pierwszy krok, zapadam się prawie po kolana. Zdążyłam zapomnieć, że zimy na południu są bardzo intensywne i mroźne.

– Rawena?

Nie wiem, kto wypowiada moje imię. Zbyt skupiam się podążaniu za krwawym szlakiem, aby się nad tym zastanowić.

– Dokąd idziesz?

– Na bogów, spójrz. – Teraz wiem, że to słowa Kaladina.

Już zauważyli to, co ja i teraz idą w moje ślady, ale nie zsiedli z koni. Tylko ja jestem tak genialna i przedzieram się przez góry śniegu, gdy mogę zająć miejsce na grzbiecie Oriona. Nie zatrzymuję się. Szkarłat plami coraz większy obszar, staje się ciemniejszy, zdaje spływać po lodzie ukrytym pod warstwą puchu. W powietrzu da się wyczuć metaliczny zapach, który spływa po języku. Czerwone plamy są bezkształtne, gdzieniegdzie są to rozbryzgi, kałuże, proste, urywane pociągnięcia, jakby pędzlem oraz... obok nich dostrzegam liny.

Śnieg nieco je zakrył, dlatego odkopuję jedną i ciągnę. Szybko okazuje się, że to siatka. Łowiecka w dodatku. Spoglądam na łowców. Akurat zsiadają z koni i także zwracają uwagę na to, co skryte pod śniegiem.

– To wasze? – zwracam się do nich.

Mam nadzieję, że tak, bo wtedy będę miała powód, by ugodzić ich w najczulsze miejsca.

– Nie – odpowiada Eret i posyła towarzyszowi porozumiewawcze spojrzenie.

Prostuję się, sięgam po wodze, po czym ruszam dalej. Zauważam ślady butów. Jest ich więcej. Wygląda to chaotycznie, niewiele z nich jest na tyle wyraźnych, by stwierdzić gdzie dokładnie wydarzyła się ta masakra. Przypomina to nieelegancki taniec, jakby ktoś próbował nauczyć się kroków, ale ciągle je mylił.

Im więcej śladów butów oraz krwi, tym szybciej idę przed siebie. Nie zauważam nawet, że z nieba zaczynają spadać srebrzyste płatki. Widok, który później mam przed oczami zakotwicza mnie w podłożu. Najpierw zauważam ogon. Potem zakrwawione, oderwane skrzydło. Kilka wyrwanych pazurów i na końcu smocze cielsko. Leży wygięte pod nienaturalnym kątem, łuski leżą dookoła, ciało gada ma głębokie, cięte rany, poszarpane błony grzebieni oraz skrzydeł. Widok jest okropny i chociaż widziałam już wiele strasznych rzeczy, ten obraz i tak wywołuje mdłości.

– O bogowie – szepczę, podchosząc bliżej.

Oglądam ciało. Staram się powstrzymać nudności i znieść ten makabryczny widok, choć to trudne. Dawno nie widziałam, aby łowcy zabili w takim szale. Bo tak to wygląda. Jak gdyby była to śmierć dla zabawy, a nie z konieczności, czego też nie popieram.

– To wasza robota? – Posyłam Eretowi i Kaladinowi ostre spojrzenie.

– Nie – zaprzeczają zgodnie.

Ani trochę im nie wierzę, dlatego wyciągam sztylet, zaciskam palce na rękojeści i ruszam na nich, lecz zatrzymuję się, kiedy Kaladin unosi ręce i cofa się, zmuszając do tego Ereta.

– To nie nasza robota – zarzeka się. – Naprawdę. Wiem od Cravena, co robiłaś w naszych obozach. Prosił nie poruszać z tobą tego tematu, jednak chcę, abyś wiedziała, że rozumiem, że chcesz nasz zaszlachtować.

Eret rzuca mu pytające spojrzenie. Zatem jemu nic nie powiedział, ale Kaladinowi owszem.

– Jednak to nie nasza robota. To nie są nasze sieci, nie my zabiliśmy tego smoka. Nie jesteśmy okrutni. Dajemy łaskawą, szybką śmierć.

– Nie poprawiłeś tym swojej sytuacji.

Unosi kąciki ust, ale jego oczy się nie śmieją. To raczej nerwowy uśmiech podyktowany stresem.

– Musisz mi uwierzyć. To nie my.

– Daj mi dowód, a może nie poderżnę ci gardła.

Chłopak otwiera usta. Żadne słowa ich nie opuszczają. Nerwowo przestępuje z nogi na nogę, rozglądając się po krwawym śniegu.

– Chcesz dowodu? – pyta Eret, więc spoglądam na niego. – Spójrz tutaj.

Opuszczam broń, lecz jej nie chowam. Zachodzę Ereta od tyłu, a potem patrzę w miejsce, które mi wskazuje. To ślad wypalony na smoczej szyi. Jest nietypowy. Przypomina oko o ostrych krawędziach ze źrenicą tak cienką jak u kota. Nad nim, jak i pod nim, widnieją kreski zakończone spiczastym końcem. Na górze trzy, na dole pięć z czego ta środkowa jest najdłuższa i wygląda jak miecz.

– Nie poznaję tego symbolu – oznajmiam.

– A my owszem. – Eret patrzy na Kaladina i znów na znak. – To symbol łowców z Damalis.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro