Rozdział 11: Przepustka
Rawena
– Konie czekają już osiodłane. Będą ci towarzyszyć Eret oraz Kaladin, by nie wtajemniczać nikogo innego – tłumaczy Craven, gdy powoli jem śniadanie, które przyniósł. – Ominiecie główną drogę, nie wiadomo, kogo można na niej spotkać. W Chelthon będziecie przed północą, o ile nie zatrzyma was śnieżyca.
Zatem to ponad dzień drogi stąd. Główną drogą pewnie jedzie się szybciej, ale rozumiem, czemu nie możemy jej wybrać. Do Marrakesh nie przypływa tak wiele ludzi, większość się tu zna, a mojej twarzy nigdy nie widzieli. To znaczy widzieli, ale raczej nie pamiętają. A nawet jeśli, uznaliby mnie za ducha i zły omen. Wybór dłuższej trasy jest słuszny.
– Tam wsiądziesz na statek płynący do portu w Bayfell. A potem zrobisz, co będziesz chciała. Kawałek dalej leży wioska, należy się kierować na północ blisko brzegu. Niewielu ludzi tam mieszka, można się tam skryć i odpocząć. Ale to już twoja decyzja, gdzie się udasz.
Sama jeszcze nie wiem, gdzie pojadę. Nie mogę sprawdzić, czy łowcy odbudowali swoje obozy i czy schwytali kolejne smoki. Teraz są czujniejsi albo wręcz przeciwnie, biorąc pod uwagę możliwość, że dotarła do nich informacja, że zostałam schwytana. O ile nie dowiedzą się, że nie jestem już więźniem, nadal mogę ich zaskoczyć. Tyle że, jeśli znowu zostaną złapana, Craven nie da rady mnie uwolnić.
– Chcę odzyskać swój strój i noże – oznajmiam, odsuwając od siebie talerz. – Teraz, jeśli to możliwe – dodaję, gdy po minie profesora wnioskuję, że wolałby dać mi go, kiedy dotrzemy do portu. Nie mam zamiaru wyruszyć w podróż bez swojej broni oraz mając na sobie zwykły sweterek.
– W porządku – zgadza się w końcu. – Zatem chodź. Wszyscy uczniowie mają zajęcia, więc nikogo nie powinno być poza salami.
Ruszam za mężczyzną przez budynek pogrążony w ciszy. Docieramy do antresoli, przy której zatrzymałam się wczoraj podczas nocnej przechadzki. Craven skręca w lewo prosto na schody i mam okazję przekonać się, co znajduje się na dole. To hol, na ścianach wisi broń, lecz zardzewiała i tępa. Są także tabliczki z wyrytymi literami, lecz mijamy je tak szybko, że nie jestem w stanie ich przeczytać. Przechodzimy pod schodami, wąskim przejściem aż ktoś wychodzi zza rogu. Schowana za plecami profesora na moment jestem niewidoczna, lecz nie na długo.
– Nie powinieneś być na zajęciach, Loan? – pyta Craven.
Kątem oka dostrzegam łukowatą wnękę. Wciskam się w nią i przylegam plecami do ściany.
– Właśnie na nie idę, profesorze – wyjaśnia chłopak.
Nie widzę go, ale po głosie można rozpoznać, że na pewno nie osiągnął jeszcze pełnoletności.
– No to już, zmykaj.
Nagle obok wnęki przechodzi łowca. Przyciskam ciało mocniej do ściany aż nierówne kamienie wbijają mi się w łopatki.
– Rawena? – szept profesora dociera do wnęki.
Wychylam się lekko, widzę, że stoi do mnie plecami, więc ujawniam się i staję za nim. Kiedy się odwraca, odskakuje w tył i umieszcza dłoń na piersi.
– Na bogów. Jeszcze sekundę temu cię tu nie było. Nie słyszałem nawet, że się poruszyłaś.
– O to chodziło. – Wzruszam ramionami. – Lepiej przyspieszmy, zanim zjawi się ktoś jeszcze.
Craven się ze mną zgadza i idziemy szybciej. Tym razem zmierzamy wąskim, ciemniejszym korytarzem oświetlonym jedynie bladym światłem wpadającym przez niewielkie okienko na jego końcu. Profesor staje przy drzwiach, zerka na mnie, a potem puka. Mija zaledwie chwila i ktoś staje w progu. Zerka na Cravena i nawiązuje ze mną kontakt wzrokowy.
Veles. To jego komnata, w dodatku pełna broni, jak zauważam, zerkając przez jego ramię. Gdybym wiedziała, że tutaj trzymają moje rzeczy, zakradłabym się tu wczorajszej nocy.
– Wpuścisz nas, czy będziemy tu tak stać? – pyta Craven.
Po chwili namysłu Veles wpuszcza nas do środka. Zapach stali drażni nos, powietrze zdaje się gęste i zarazem lodowate, bo nie płonie tu żaden ogień. A jednak nie jest mi zimno.
– Przynieś jej ubranie oraz noże.
Veles obrzuca mnie nieufnym spojrzeniem, jednak nie przeciwstawia się, tylko otwiera skrzynie, po czym rzuca na stojący obok stolik skórzany strój, a także moje wysokie buty.
– Możesz się przebrać za tą kotarą – mówi i w kolejnej chwili po drugiej stronie pokoju rozkłada drewnianą zasłonkę.
Bez słowa chwytam swoje rzeczy i ukrywam się przed spojrzeniami mężczyzn. Pośpiesznie zrzucam sweterek, buty oraz spodnie. Chłód skubie nagą skórę, wdziera się pod nią, wywołując dreszcze. Zimno nie jest przyjemne. Ani trochę. Na szczęście niebawem przestanę drżeć, bo skóra, którą na siebie zakładam, szybko mnie ogrzeje. Od spodu jest podszyta miękką wełną w miejscach najbardziej narażonych na niską temperaturę. Na białą tunikę, ściśle przylegającą do ciała, nakładam bluzkę z długim rękawem, potem kamizelkę z kapturem i materiałowym kołnierzem, a na koniec oplatam ciało pasami, w które zaczepię sztylety.
Nie ma tu lustra, bym mogła się w nim obejrzeć. Ufam jednak, że strój nie ma nigdzie zagięć ani dziur. Palcami dotykam miejsc, gdzie znajdują się wszyte smocze łuski, pukam w nie i z przyjemnością słucham głuchego dźwięku. Są twarde, niedraśnięte, tworzą zbroję, której niemal nie da się zniszczyć.
Gotowa wychodzę zza kotary i od razu napotykam uważne spojrzenia obu łowców. Ignoruje ich. Na stole leżą już moje noże. Na ich widok unoszę kąciki ust i zabieram się za ich chowanie. Faceci ciągle się we mnie wpatrują tak uważnie, jakby chcieli wypalić mi dziury w plecach. Śledzą każdy mój ruch. Szczególnie stojący najbliżej Veles.
Cztery sztylety przywierają do moich żeber, kolejne cztery przy biodrach, dwa na każdą stronę. Następne dwa nożyki trafiają do pochew na przedramionach. Cała reszta znajduje się na udach. Łącznie jest ich dwanaście.
– Skąd masz te sztylety? – pyta Veles. – Ciężko zdobyć taką stal. Jest droga, tylko szlachcice mogą sobie taką sprawić, choć na pewno nie w takiej ilości.
– Nie ukradłam ich – wyjaśniam.
– To nie jest odpowiedź na moje pytanie.
Poprawiam luźniejsze pasy, po czym spoglądam w ciemne oczy Velesa.
– Ktoś mi je podarował – wyjaśniam, nie zagłębiając się w szczegóły.
– Ten ktoś musi być bardzo bogaty – zauważa, a ja przytakuję.
Nic więcej nie zdradzę. To byłoby głupie posunięcie, a i tak w ostatnim czasie powiedziałam za dużo. Szczególnie pod wpływem Escorii. Co Byron zrobi z moimi słowami? Z tymi, w których wyznałam, że chronię smoki? Połączy kropki? Dojdzie do jakiś wniosków?
W przeszłości niezbyt się mną interesował. Nie zwracał na mnie uwagi, obchodzili go tylko łowcy, którzy w jakiś wyjątkowy sposób się wyróżniali. Ja trzymałam się cienia. Dlatego nie może wiedzieć, jak patrzyłam na przelatujące smoki, nie miał pojęcia, że któregoś razu próbowałam powstrzymać starszych uczniów przez ścięciem smoczego łba. Nie widział tego, co dostrzegł Craven. Nie połączy faktów z przeszłości z tym, co się obecnie dzieje. Swoimi odpowiedziami sprawiłam, że zaczął intensywnie nad nimi myśleć, ale do niczego nie dojdzie.
A nawet jeśli, już jutro będę daleko stąd. Nie znajdą mnie.
– Możemy ruszać? – zwracam się do Cravena.
Przytakuje i jako pierwszy opuszcza pomieszczenie. Rzucam Velesowi ostatnie spojrzenie, po czym doganiam profesora. Wyprowadza mnie tylnym wyjściem skrytym między bezlistnymi krzewami, prowadzi po ośnieżonej drodze prosto do stajni, gdzie czekają już na nas łowcy wraz z trzema karymi końmi. Na nasz widok przerywają rozmowę. Eret lustruje mój ubiór i otwiera szeroko oczy. Zaskoczenie mija jednak szybko. W końcu zaciska wargi w wąską linię i mruży powieki.
– Omińcie główną drogę – poleca Craven. – Gdy dotrzecie do Bayfell dopilnujcie, by Rawena wsiadła na statek i nikt o nic nie pytał. Powołajcie się na mnie, jeśli to konieczne.
Obaj zgodnie kiwają głowami.
– I uważajcie – dodaje po chwili. – Ty również, Raweno. – Nawiązujemy kontakt wzrokowy. – Gdziekolwiek pojedziesz, cokolwiek zamierzasz, uważaj.
Nie odpowiadam. Craven nie zostaje z nami póki nie odjedziemy, tylko wycofuje się i oddala. Patrzę na jego plecy, przekrzywia kręgosłup na lewo, co skutkuje obciążeniem tej części ciała. Ślady na śniegu po jednej stronie są głębsze. Jak dawno doznał urazu?
– Nałóż to. Przyda ci się.
Odwracam się do Kaladina i odbieram od niego czarny płaszcz. Po założeniu zostaję otulona przyjemną miękkością oraz ciepłem. Chłód już nie szczypie w nogi ani w ramiona. Kąsa jedynie w policzki.
– Dosiądziesz Oriona – mówi Kaladin, podając mi wodze. – Jest jednym z tych spokojniejszych.
Dotykam chrap rumaka.
– Nie zatrzymujemy się, chyba że to konieczne. W Chelthon będziemy w środku nocy i oby nie zaczęło padać.
Przerzucam wodze przez masywną szyję Oriona, następnie wyprowadzam go ze stajni i dosiadam. W oddali, między drzewami, podążają czyjeś sylwetki. Nie mogę liczyć na to, że nikogo nie zastaniemy po drodze, dlatego narzucam na głowę kaptur.
– Pojadę sama, jeśli nie zamierzacie się ruszyć – odzywam się na tyle głośno, by to usłyszeli.
Na reakcję nie muszę długo czekać. Wkrótce po obu stronach stają dwa czarne konie, a na ich grzbietach siedzą łowcy. Także w pelerynach z kapturami naciągniętymi na czoło. Eret rusza przodem, ja za nim, a za mną Kaladin, który wyjaśnia, że nie wyjedziemy główną bramą, tylko pojedziemy na wschód przez las aż dotrzemy do starych murów. Nie wyjaśnia, jak ominiemy straż, ale nie musi. Po pół godzinie jazdy zauważam kamienne ruiny, słyszę szum wody i w końcu zauważam rwącą rzekę, a potem most. Ktoś przy nim stoi. Nie rozpoznaję łowcy, póki się nie odwraca.
Zaciskam wargi na widok Nasha.
– Szkoda, że już nas opuszczasz – odzywa się i oczywiście zwraca do mnie. – Miałem nadzieję, że zaszczycisz mnie rozmową.
– Uważaj, Nash – ostrzega go Kaladin. – Po tym płaszczem ma cały arsenał broni. Jestem pewien, że nie zawaha się ich użyć na tobie.
Uśmiecham się, czego nikt nie zauważa.
– Domyślam się – odpowiada łowca. – Ale i tak liczę, że jeszcze się spotkamy.
A ja nie.
– Bezpiecznej podróży – dodaje, po czym odsuwa się na bok i daje nam możliwość przejazdu.
Korzystamy z niego i wjeżdżamy na most.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro