Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ 01 ── (nie)trafiony prezent

(     APOLINE     )

     Z założonymi rękoma niewiele można zrobić.

     Doszło to do mnie, kiedy obrażona na cały świat, wsiadłam do samochodu i niczym niezadowolona pięcioletnia dziewczynka, założyłam je na piersi. Mama spojrzała na mnie ukradkiem, zanim usiadła obok mnie na miejscu kierowcy i ruszyła samochód spod naszego domu. Patrzyłam tylko przed siebie, nie zamierzając zmieniać swojej pozycji. Lecące z radia piosenki umilały mi podróż dopóki, dopóty Marion Pelletier nie zaczęła stukać palcami o kierownicę w rytm jednej z melodii. Milczałam jednak, nie chcąc przegrać naszej zabawy: kto pierwszy się odezwie. Założone ręce były na swoim miejscu cały czas. Chociaż niemiłosiernie mnie korciło, żeby sięgnąć po telefon i słuchawki do kieszeni moich spodni.

     Odwróciłam nawet głowę. Wzrok skupiłam na przemijających obok nas pojazdach; ich kolory przelatywały mi przed oczami. Najpierw żółty, potem różowy, a następnie biały, który był najładniejszy. Niestety szybko znudziło mi się to zajęcie. Chciałam ruszyć dłonią, żeby się zwyczajnie podrapać, ale duma mi nie pozwalała, a nie należałam do osób, które chowają ją do kieszeni. Oparłam czoło o szybę i przymknęłam oczy, myśląc o każdym za i przeciw.

     A swędziało coraz bardziej.

     — Apoline? — Doszedł do mnie głos mamy. Rozbrzmiała w nim nutka zmartwienia. Uśmiechnęłam się z powodu mojego małego zwycięstwa, jednak uśmiech szybko zniknął. Westchnęłam głośno.

     — Co się stało? — zapytałam cicho.

     Mama mnie usłyszała i byłam tego stuprocentowo pewna, kiedy jakiś dźwięk wydobył się z jej ust, ale to nie było słowem. Starała się coś powiedzieć, mimo że słowa w ogóle jej się nie kleiły, a kolejne nie chciały przychodzić. Potem westchnięcie. W tym akurat byłyśmy podobne; obie wzdychałyśmy w każdym momencie, nawet jeśli sytuacja tego nie wymagała, co często wzbudzało kilka nieporozumień wśród i moich, i jej znajomych. W końcu, kto wzdycha na dobre wieści?

     Stuknęłam paznokciem o kolano, dalej czekając na odpowiedź. Jednak mama wciąż nad nią myślała. Nie popędzałam jej, miałyśmy jeszcze sporo czasu. Zerknęłam szybko na GPS, który tego dnia był wyjątkowo cicho. Niecałe pięćdziesiąt kilometrów do celu, co dawało nam jeszcze około pół godzinki na rozmowę, może troszkę więcej.

     Wtedy rozłożyłam podrętwiałe dłonie i oparłam na jednej z nich głowę, uprzednio drapiąc się po uchu, co przykuło uwagę Marion.

     — Naprawdę aż tak nietrafiony był ten prezent? — odezwała się w końcu, a ja uniosłam pytająco brew, nie do końca wiedząc, o który nietrafiony prezent chodziło. Jak na moje urodziny, było ich stosunkowo dużo, szczególnie od ludzi, którzy powinni mnie i moje zainteresowania znać. — Ten darmowy wstęp na zajęcia — mama szybko sprecyzowała.

     Zastanowiłam się chwilkę. Parę godzin temu wprosiła się do nas kuzynka, dwie ciocie, całkowicie zdrowi i pełni życia dziadkowie oraz kilku wujków od strony taty i mój jedyny normalny kuzyn. Zaśpiewali mi sto lat, chociaż zabroniłam im to robić już w czwartej klasie podstawówki, a potem porozdawali prezenty i, ku mojemu zdziwieniu, tylko jeden był trafiony – ten od kuzyna. Początkowo odpakowałam spódniczkę od cioci, która, jak wcześniej sądziłam, wiedziała, że w nich nie chodzę (od tego się zaczęło). Potem w ręce wpadły mi znienawidzone przeze mnie żelki lukrecjowe, jakaś koszulka - za mała o rozmiar – a bilecik na darmowe zajęcia był wisienką na torcie, która sprawiła, że nie wytrzymałam. Co prawda nie był najgorszy, ale moje zirytowanie sięgnęło zenitu, gdy miałam podsumować wszystkie prezenty.

     Ale jednak to berecik od kuzyna był najlepszy i, w tamtym momencie, pięknie prezentował się na mojej głowie.

     — Na pewno nie był najgorszy — odpowiedziałam szczerze, co chyba troszkę uspokoiło moją mamę, zważywszy na to, że owy bilecik był w prezencie od niej. — Ale ja kompletnie nie interesuję się sztuką — powiedziałam z wyrzutem, poprawiając się na siedzeniu.

     — Ja dobrze o tym wiem, Apoline — przyznała spokojnie z uśmiechem na ustach. Zbiła mnie tym z tropu. — Po prostu całymi dniami siedzisz w domu i pomyślałam, że znalezienie jakiegoś hobby dobrze ci zrobi — wyznała, zerkając na mnie kątem oka.

     Oddałam uśmiech, ale szybko odwróciłam głowę i wzrok skierowałam na otaczający nas wspaniały widok Bordeaux. Ponownie czoło oparłam o szybę, a wzrokiem śledziłam piękne budynki tego miasta. Bordeaux miało w sobie jakąś magię i pokochałam to miasto od razu, kiedy się tu wprowadziliśmy. Ludzie uśmiechali się sympatycznie, kilka dzieciaków biegało w koło, znakomicie się bawiąc, a jedna para przytulała się na ławce. Westchnęłam, ale – tym razem – z zachwytu.

     — I sądzisz, że rysowanie to będzie strzał w dziesiątkę? — wydusiłam w końcu. — Nie łatwiej było mnie zapytać, czy nie chciałabym przypadkiem zdobyć jakiejś konkretnej umiejętności? — dopytałam, spoglądając na mamę.

     Kobieta wzruszyła ramionami, a na jej buzi błąkał się delikatny uśmiech, kiedy nuciła Empire State of Mind, lecące z radia. Wyglądała na zadowoloną i zrelaksowaną, co sprawiło, że sama całkowicie się rozluźniłam.

     To właśnie kochałam w mojej mamie. Potrafiła samym byciem obok, sprawić, że odpoczynek, nawet przy pracy, był możliwy.

     — Póki nie spróbujesz, nie zobaczysz jak to będzie — kontynuowała naszą rozmowę. Piosenka dobiegła końca, a jakiś pan zabrał głos, zaczynając mówić coś o loterii życia. Zaśmiałam się cicho. Gdyby loteria życia istniała, a ja, Apoline Pelletier, bym ją wygrała, moja sytuacja byłaby sto razy łatwiejsza. — Serio mówię, słońce — dodała. Zatrzymała auto na światłach i wtedy dopiero dokładniej na mnie spojrzała.

     Jej szare oczy, pełne zdeterminowania, wierciły we mnie dziurę. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Chciałam się bronić, ale poważne spojrzenie mamy sprawiło, że gula pojawiła się w moim gardle, odbierając mi głos.

     Poczułam się nagle bezbronna.

     — Może masz rację — odpowiedziałam cicho, jedną z rąk pocierając swoje ramię. — Ale to nie znaczy, że...

     — Nie znaczy, że prezent jest trafiony, załapałam — przerwała mi, wesoło chichocząc pod nosem. Światło zmieniło się na zielone, a mama ruszyła dalej.

     Jeszcze tylko trzydzieści cztery kilometry.

     Dalej się w sumie nie odezwałam, nie będąc zbytnio pewna, co powiedzieć. Jęknęłam cierpiętniczo i mocniej zaciągnęłam pas, przygryzając dolną wargę. Coś mnie korciło, chciałam wręcz krzyknąć słowa w stylu "Kompletnie nie wiem, co mam mówić!", ale powstrzymywałam się. Nigdy nie lubiłam nie wiedzieć, co z siebie wydusić. Okej, byłam leniwa i w większości dosyć ponura, a do tego wszystkiego – jakby było mało – strasznie niezdarna, ale lubiłam rozmawiać. Oczywiście, wbrew pozorom, to ja zawsze mówiłam najwięcej, jeśli byłam w dobrym towarzystwie.

     Jeśli ktoś postawiłby przede mną Pixie Demont, gadałabym bez przerwy. Nie miałaby możliwości wydusić z siebie choćby mruknięcia. Przyjaciółka często dawała wręcz nacisk na wypowiedzi, które miałyby kazać mi się zamknąć - uwielbiała je powtarzać. Jednak jeśli stanąłby naprzeciw mnie ktoś pokroju Bonnie Altarez, to najpierw puściłabym pawia na widok takiej osoby, ostatecznie nawet nie próbując zaczynać choćby pogawędki, szczególnie kiedy, o zgrozo, humor mi w ogóle nie dopisywał.

     Bonnie była amerykanką. Przeprowadziła się do nas z jej wpływowymi dziadkami. Panoszyła się wszędzie, nieważne czy ktoś ją tam chciał, czy wręcz przeciwnie. Miała kilka przyjaciółek, zbyt obcisłe buty, chcąc zmniejszyć rozmiar swojej stopy (nie byłam pewna, czy wiedziała, że to tak nie działało), oraz, najwyraźniej, ogromny problem do mojej osoby.

     Nie żeby coś, nic jej nigdy nie zrobiłam, ale jednak, panna wielka stopa nie pałała do mnie choćby najmniejszą sympatią. Nie byłam pewna, czym mogło być to spowodowane, a opcji było sporo. Może usłyszała plotkę, że to ja wymyśliłam ksywkę o stopie (co zrobiła Pixie, ale chroniłam przyjaciółkę całą sobą), albo jak powiedziałam jej, że ma naprawdę fajnie i łatwo w życiu, wyczuła ode mnie jakiś odór.

     Odór kogoś z niższego sortu.

     Naprawdę nie wiedziałam, ale niezbyt mnie to interesowało w tamtym momencie, kiedy byłam pewna, że mama zaliczała się do tej samej grupy, co Pixie Demont. Więc nie powinno zabraknąć mi słów, jednak Marion sprawiła, że poczułam się jak mrówka, nie mająca prawa głosu, chociaż nie było ku temu podstaw. Nasza rozmowa była jak każda inna – zwyczajna, biorąc pod uwagę w ogóle niedopisujący mi nastrój.

     — W zasadzie to — Mama znowu zabrała głos, kiedy do celu zostało nam pięć kilometrów. Nadstawiłam jedno ucho, przysłuchując się temu, co ma do powiedzenia — może poznasz kogoś i umili ci to czas, na przykład jakiegoś chłopaka. — Nie musiałam nawet zerkać, żeby wiedzieć, że się uśmiechała.

     — Albo dziewczynę — wtrąciłam stanowczo.

     — Tak, albo dziewczynę — powtórzyła po mnie, wzdychając lekko zawiedziona.

     Wiedziałam, bardzo dobrze wiedziałam, że z całego serca chciałaby, żebym przyszła do domu z idealnym chłopakiem, ale to nie byłam ja.

     Mama, z całej rodziny, jedyna wiedziała, że różniłam się w jakiś sposób od innych. Wygadałam jej się, ale nim zdążyła jakkolwiek to skomentować, zakazałam jej kiedykolwiek poruszyć ten temat i, chociaż nie sądziłam, że to zadziała, to Marion nigdy nie wracała do tamtej rozmowy.

     Może właśnie dlatego łatwiej było mi rozmawiać z mamą. Mogłam jej zaufać, bo dawała mi swobodę. Natomiast tata, dalej widział we mnie pięciolatkę, którą trzeba się opiekować i pilnować, żeby żaden chłopak się do niej zbytnio nie zbliżał.

     Chociaż ja bym się bardziej martwiła o tę drugą płeć.

     Bo, mimo że mama nigdy w życiu nie podniosłaby na mnie ręki czy głosu, to po tacie wiele się mogłam spodziewać. Kiedyś taki nie był, jasne. Jednak wpadł w towarzystwo, przy którym jego poglądy stały się wyraźniejsze, a wszelka tolerancja – z każdym dniem coraz bardziej zanikała. Co prawda, to dalej był mój tata, który kochał mnie całym sercem, ale za dużo naczytałam się o tym, jak rodzice wyrzucają swoje odmienne dzieci z domów.

     Mój tata mógł być osobą do tego zdolną.

     — Jesteśmy na miejscu, Apoline — zakomunikowała mama, a ja, w wielkim szoku, podziwiałam przepiękny budynek, przed którym zatrzymał się nasz szary samochód.

     Pojęcia nie miałam, że coś tak cudownego stało w Bordeaux.

     Budowla nie była duża, bardziej skromna niż pokaźna. Widziałam każdą najmniejszą cegłę, którymi był otoczony, a ich prześliczny perłowy kolor, którym zostały pomalowane, mienił mi się w oczach. Może gdybym dostała opis, pomyślałabym, że budynek jest raczej jak jakaś szopa. Trochę obskurny, mający jakiś urok. To, co jednak stało przede mną, przerastało wszelkie moje oczekiwania.

     — I ty mi mówisz, że ja mam swoją brudną duszę, postawić w takim miejscu jak to? Do tego za darmo? — spytałam, żeby się upewnić, że nie myślałam irracjonalnie. Marion przytaknęła tylko z szerokim uśmiechem na swojej twarzy. Przełknęłam ślinę.

     — Może ja jednak powinnam zapisać cię na zajęcia z poezji, moja brudna duszo — podchwyciła temat, lekko mnie szturchając.

     — A odbywałyby się tutaj? — spytałam.

     — Nie wydaje mi się.

     — To ja podziękuję.

     Mama zdecydowanie mogła dopisać to do listy swoich sukcesów, bo tym budynkiem zdecydowanie mnie przekupiła.

     Poczułam się głupio, jeśli miałabym być szczera. Samo moje bycie przed nim wydawało mi się irracjonalne, a kiedy odpięłam pas i wyszłam z samochodu, westchnęłam, zażenowana sama sobą.

     Nie byłam w stanie odpowiedzieć, czy byłam gotowa, żeby tam wejść i udawać jak to bardzo pragnęłam się nauczyć sztuki. Czy sztuki w ogóle można się nauczyć? Sama do końca nie wiedziałam. To było, mimo że w dużym stopniu przerażające, to jednak w głębi, dokładnie na samym jej końcu, równie ekscytujące. Odwróciłam się ostatni raz w stronę mamy, która pokazywała mi kciuki w górę i uśmiechała się zachęcająco – może w jakiś sposób mi to pomogło – ale kiedy ponownie swój wzrok skierowałam na zachwycający budynek, wątpliwości wróciły.

     Chociaż nawet nie. One nigdy ode mnie nie uciekły, szczerze mówiąc. Zwyczajnie, co mimo iż brzmi nierealnie w moim wykonaniu, przyćmiłam je nadzieją, która pojawiła się we mnie całkowicie niechciana.

     Nigdy nie chciałam tu przyjeżdżać. Nie chciałam uczyć się rysować, nie chciałam nawet wychodzić z domu, a jedynie schować się pod kocem, czytając jakieś romansidło. Życie jednak sobie ze mnie kpiło, nie pierwszy i – zresztą – nie ostatni raz. Zebrało mi się na śmiech, poczuwszy łzy w kącikach oczu.

     Zabawne, Apoline Mei Pelletier przecież się nie boi, prawda? Tak przynajmniej sądziłam. Nie pamiętam nawet, kiedy ostatni raz uroniłam najmniejszą łzę. Pierwsza klasa podstawówki? Może nawet wcześniej, kto wie.

     Myślenie o tym wcale mi nie pomagało, tylko zabierało czas. Mogłam być już w budynku, siedzieć w sali, w której odbywały się zajęcia i zwyczajnie czekać na to, co przyniósłby los. Tak byłoby nawet lepiej, co nie? Prosty ruch i zero problemów. Poprawiłam więc beret, który trochę się przekrzywił, i chciałam pomachać mamie na pożegnanie.

     Jednak ani mamy, ani auta już nie było.

     Teraz to już nie ma nawet co myśleć o ucieczce, bo nie mam jak. Wzięłam więc głęboki wdech po raz ostatni, nim weszłam do "pałacu" Bordeaux. Rozejrzałam się wtedy wkoło, przyłapując samą siebie na westchnięcach pełnych zachwytu.

     Środek był równie piękny, jednak znalazłam tu, jak na moje standardy, zbyt dużą ilość obiektów szklanych, które – och, jaka szkoda – ze mną w pobliżu mogły zamienić się w totalną masakrę. Cofnęłam się więc o krok czy dwa, ostatecznie starając się oddalić od szczegółowych i niesamowicie kruchych rzeźb.

     Niestety nie spodziewałam się, że ktoś będzie za mną stał.

     Usłyszałam tylko ciche syknięcie i głośny huk, nim zdołałam zakodować, co się stało. Kątem oka zauważyłam rozsypane pędzelki i jakieś drobne, przypadkowo przeze mnie rozdeptane, farbki, tworzące tęczę na podłodze i płótnie, które też – pojęcia nie mam skąd – znalazło swoje miejsce na podłodze.

     Wtedy zdecydowałam się podnieść wzrok, a pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to burza blond włosów, a zaraz potem górka pełna odłamków szkła, leżąca obok dziewczyny. Przerażona uniosłam wtedy wzrok na stojak, gdzie wcześniej widziałam szklanego słonika.

     Cóż, jego już tam nie było.

     No to klops.

━━━━━━━━━

Dosyć spóźniony ale wreszcie jest!
Pierwsze dwa rozdziały takie będą, niezbyt długie, ale jednak wprowadzające w całą fabułę, więc
mam nadzieję, że wam się spodobają i polubicie bohaterów,,

ogólnie to też all hail jagoda, bo gdyby nie ona rozdział prawdopodobnie nie pojawiłby się przez jakiś czas, więc wszelka miłość do niej, gonienie z widłami i pochodniami do mnie B)

miłego wieczorku guys i powodzenia w szkole!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro