Rozdział 1 Na rozdrożach
Co przygnało mnie na te bagna? Nie wiem. Jedni powiedzą, że był to ślepy los, a inni, że przeznaczenie. Gdzie jednak leży prawda? Pewnie jak zwykle gdzieś pośrodku.
Nie wiedziałem, jak długo już idę, ani gdzie dokładnie jestem, bo wszelkie próby ustalenia tego na tym bagnie spełzały na niczym, okoliczne drzewa roiły się od fauny i flory, która uniemożliwiała mi wspinaczkę. Jednak widziałem, że jeśli szybko nie opuszczę tego miejsca skończę jak nieszczęśnicy, których szczątki mijałem po drodze. Niektóre z kości, które widziałem były bardzo stare, a inne całkiem świeże. Taka ciekawostka bagno ma to do siebie, że szybko odbiera życie, ale też całkiem nieźle je konserwuje niezła ironia losu co? <śmiech>
No dobra...wracajmy do opowieści. Byliście kiedyś na takich bagnach? Nie? To dobrze, ale jeśli jednak kiedyś na takie traficie, mam dla was radę. Nigdy, ale to przenigdy... nie róbcie hałasu. Żyją tutaj bowiem stworzenia, które potrafią jednym klapnięciem pożreć człowieka albo ropuchę w całości lub wciągnąć takiego nieszczęśnika w odmęty i dopiero tam go pożreć. Zdecydowanie nie polecam. Ogólnie rzecz biorąc niemal wszystko, co tutaj żyło chciało, abyście skończyli jako ich posiłek. Zwłaszcza owady, które były znacznie większe od tych w moim świecie i znacznie bardziej natarczywe.
To jednak co mnie najbardziej denerwowało, to była wszechobecna wilgoć i to, że przez większość czasu poruszałem się po kolana w cuchnącej brei.
Miałem już serdecznie dość ciągłego wylewania wody z butów, a jedynymi suchymi rzeczami w mojej garderobie były torby przy pasie, w których trzymałem petardy oraz składniki na nie, na szczęście osoba, która je zaprojektowała, przewidziała, że mogę trafić w miejsce takie jak to i dlatego te torby były szczelne i nie przepuszczały wilgoci. Inaczej niż cała reszta mojego stroju. Wilgoć była też frustrująca z innego powodu, jakim był brak możliwości rozpalenia ogniska, bo wszystko było tu piekielnie mokre. Dla płazów i gadów oraz innych istot na tym bagnie było to całkiem dobre środowisko, ale dla mnie już niekoniecznie.
Kiedy powoli traciłem nadzieję, to moim oczom ukazała się wioska, która nie była zbyt imponująca Kilka nędznych domków, otoczonych chwiejącymi się płotami. Żadnych pól uprawnych, żadnych ogrodów. Wytwarzanie czegokolwiek było tu raczej niemożliwe Jednak fakt, że ktoś tu mieszkał, oznaczyło to, że można tu zdobyć jedzenie, a ja rozpaczliwie chciałem zdobyć jakieś pożywienie. Cokolwiek co nie smakuje jak stare kalosze oraz osuszyć przemoczone ubrania. Jednak po chwili obserwacji zrozumiałem, że ta wioska może być bardziej istotna, niż zdawało mi się na pierwszy rzut oka. Ponieważ znajdowała się na niewielkiej wysepce, którą oblewała z każdej strony błotnista woda. Co znaczyło, że przejście przez nią, było jedyną w miarę suchą oraz bezpieczną opcją przejścia na drugą stronę bagna.
Zanim zdążyłem zrobić choćby krok w kierunku wioski, odgłosy bagna zostały zagłuszone przez krzyki.
- Uciekać! Ropuchy Dyma tu jadą! W nogi!
Bagienna żaba i jej kompan minęli mnie zupełnie bez słowa, jakby mieli klapki na oczach. Jednak ja wiedziałem, dlaczego tak było, bali się, a strach sprawia, że stajemy się ślepi na innych.
Wtedy zobaczyłem wielką ropuchę na pająku bojowym, a tuż za nim jechał wóz ciągnięty przez nieco mniejszego pająka. Po obu stronach wozu maszerowało kilka innych ropuch.
Szybko zaciągnąłem kaptur na głowę i nałożyłem chustę na twarzy, aby nie wydało się, kim jestem. Wiedziałem jednak, że są to poborcy podatków, albo bandyci, chociaż tak naprawdę to żadna różnica. Bo jedni i drudzy żerowali na innych i nie obchodziło ich czy są bogaci, czy nie. Wszyscy byli uzbrojeni. Dowódca kompani miał na plecach wielki dwuręczny miecz, a jego podwładni w większości włócznie i pałki. Uzbrojenie wystarczające, aby rozprawić się ze słabo wyszkolonym przeciwnikiem czy z mieszkańcami bagien, którzy właśnie uciekali.
- Nie jesteś jednym z mieszkańców tej dziury?- zapytał i zmierzył mnie wzrokiem, próbując ocenić moją przydatność oraz czy nie jestem jednym z mieszkańców.
- Nie.- Odparłem.- Chciałem tylko kupić coś do jedzenia i ruszam dalej.
- Potrafisz walczyć?- dopytywał.
- Potrafię trzymać miecz, jeśli o to pytasz.- Odparłem. Nie chciałem mu jednak zdradzać, jak dobry jestem, aby nie uznał mnie za zagrożenie, które trzeba wyeliminować.
- Jeśli szukasz roboty, to może coś się dla ciebie znajdzie, ale tylko jeśli pomożesz nam zabrać, to po co tu przybyliśmy, a jak się spiszesz, to szepnę o tobie słowo mojemu dowódcy, a jeśli wykażesz się czymś znacznym, to może nawet dołączysz do głównych sił Dyma i Sashy. Wio!- rzucił do swojego pająka i ruszy do wioski wraz ze swoją zgrają.
Kiedy przybyłem na Płazowyż, nie zdecydowałem, co powinienem robić ani kim powinienem zostać. Zawsze trzymałem się, zdała od kłopotów i nigdy nie wybierałem niczyjej strony. Jedyne co chciałem zrobić, to przetrwać i wrócić do domu w jednym kawałku. Jednak teraz los zdaje się wymuszać na mnie podjęcie decyzji o dalszym postępowaniu, bez wsparcia nie uda mi się przeżyć na tych mokradłach, a jedyna droga prowadzi przez wioskę. Muszę więc wybrać czy powinienem chronić przed bandytami potrzebujących chłopów, czy też pomóc bandytom utrzymać chłopów w ryzach? Cokolwiek wybiorę, będzie to miało wpływ na moją przyszłość.
Ruszyłem do wioski jak najszybciej i unikając wzroku wszystkich zebranych, a kiedy znalazłem odpowiednie miejsce, zacząłem się przyglądać rozwojowi sytuacji, a przebiegała zgodnie z moimi oczekiwaniami.
Ropuchy zebrali wszystkich mieszkańców na środku wioski, a ich szef tylko groźnie pokrzykiwał.
- Wszystkie cenne rzeczy mają się znaleźć na wozie!
- Ale my nic nie mamy- odezwał się jeden z mieszkańców, bezradnie rozkładając dłonie.- Niech pan patrzy, gdzie mieszkamy.- Wskazał ręką na chaty, które lata świetności miały już dawno za sobą.- Nie mamy pieniędzy, a zapasy z zewnątrz wymieniamy na zioła i różne inne rzeczy rosnące na tych bagnach.
- Robicie ze mnie durnia?!- warknął i uderzył go głowicą swojego miecza w głowę, żaba runęła jak długi na ziemie, a dwie osoby z tłumu podbiegły do niego i starały się go docucić. Podczas kiedy trepy chichotały z losu nieszczęścia.
- Poproszę jeszcze raz, a jeśli i tym razem usłyszę podobne bzdury, to zabierzemy wam wszystko, co nie jest przytwierdzone do ziemi. Rozumiemy się?
Mieszkańcy pokiwali twierdząco głowami, ale nie byli zbyt szczęśliwy z tego powodu. I nic w tym dziwnego.
O ile wcześniej wahałem się komu pomóc, to teraz już nie mam żadnych wątpliwości. Trzeba dać tym zbirom nauczkę, ale nie w otwartej walce. Nie, bo to mogłoby się źle skończyć. Trzeba to zrobić szybko i zanim zorientują się, z kim mają do czynienia oraz co się dzieje.
Dlatego sięgnąłem do torby z petardami i wyciągnąłem bombę dymną, a dzięki krzesiwu, jakie miałem udało mi się ją odpalić i cisnąć w środek ropuszych zbirów.
- A co to? - syk palącego się lontu przykuł uwagę jednego z trepów.
Nagle bomba dymna zaczęła wydzielać z siebie ogromną ilość biało szarego dymu, który szybko okrył swoim gęstym całunem większość ropuch, a jedyne co było słychać, to kaszel spowodowany wdychaniem oparów oraz odgłosy zdezorientowania.
Szybko zeskoczyłem ze swojej kryjówki na jednej z chat i wbiegłem w kłęby dymu, zakrywając usta i starając się nie robić hałasu. Mimo ograniczonej widoczności udało mi się bez trudu namierzyć przeciwników, gdyż byli wyjątkowo hałaśliwi. Kaszel i obelgi jakie rzucali bardzo ułatwiły mi zadanie.
W ciągu kilkudziesięciu sekund słychać było tylko jęki ropuch, które osuwały się na ziemie oraz odgłos upadającej broni. Niczym duch poruszałem się od jednej do drugiej ropuchy, powalając je na ziemię tak szybko, że żadna z nich nawet nie krzyknęła. Wiedziałem, gdzie uderzyć, aby powalić przeciwnika jednym góra dwoma ciosami.
Kiedy dym się rozwiał mieszkańcy wioski, szef bandytów oraz dwóch jego trepów patrzyło na powalone na ziemie kompanów. Żyli, ale byli nieprzytomni. Nie chciałem bowiem, aby okrzyknięto mnie jakimś rzeźnikiem. Z książek i filmów wiedziałem, że taka łatka przyciąga dużo niechcianej uwagi. A ja i bez tego stałem w samym środku tego zamieszania.
- Macie dwa wyjścia albo odejdziecie teraz z własnej woli i nigdy tu nie wrócicie, albo ja wam pomogę, a tego nikt z was by nie chciał.- Powiedziałem, starając się brzmieć jak najbardziej groźnie, odsłaniając przy okazji miecz, który miałem przy pasie.
Trepy spojrzały na swojego szefa, a potem wymienili między sobą spojrzenia.
- To, co robimy szefie?- zapytał jeden z trepów.
- Jak to co?! Brać go w kajdany, a potem zawieziemy tego cudaka, do szefa, a na końcu skroimy mieszkańców z ich fantów. Tak czy siak, obłowimy się dzisiaj, jak nigdy.- Dowódca grupy był bardzo pewny siebie i szturchnięciem dał znak swoim podwładnym, aby atakowali
Pierwszy trep rzucił się na mnie z wysuniętą do przodu włócznią, a ja tylko odwróciłem się na bok, łapiąc włócznie mniej więcej w 1/3 długości od jej grotu i silnym kopniakiem plecy wytrącając ropuchę z równowagi, by chwilę potem wyrwać mu włócznie z rąk, jednocześnie uderzając go jej końcem w brzuch.
Kiedy ją wypuścił, błyskawicznie podciąłem go końcówką włóczni, a kiedy upadł, to dla pewności przywaliłem mu w głowę, a włócznią cisnąłem w kierunku drugiego. Sama włócznia wbiła się w chatę, mijając jego głowę dosłownie o kilka centymetrów. Ropuch spojrzała, na lekko drgającą koło jego głowy końcówkę włóczni i zemdlała.
- Co za idioci!- Szef szajki przejechał dłonią po twarzy, na której malowało się zażenowanie.- Tak się kończy branie na akcję świeżaków.
- Zostaliśmy tylko my dwaj- rzuciłem w jego kierunku, dobywając miecza.- Moja oferta jest jeszcze aktualna przy najmniej do chwili...
- Jakiej chwili?!- spytał zdziwiony.
- Chwili kiedy twoja głowa potoczy się po ziemi- odparłem groźnym tonem, mrużąc oczy i przyjmując pozycje do ataku.
Szef szajki okazał się dobrym wojownikiem, bo po kilku cięciach udało się mu wytrącić mi miecz z ręki...Ale nie był tak dobrym wojownikiem, jak ja i tak sprytnym. Kilkukrotnie próbował skrócić mnie o głowę swoim wielkim mieczem. Postanowił spróbować czegoś innego i kiedy próbował ciosu za pleców, ja zrobiłem unik i szybko doskoczyłem do niego, łapiąc obiema rękami jego, które były splecione na głowicy miecza. Podniosłem do góry ręce, zaciśnięte w pieść które znajdowały się pod jego łokciami, co z prawiło, że jęknął z bólu, a na dokładkę przywaliłem mu z główki tak mocno, że wypuścił z ręki miecz. Szybko go przechwyciłem i głowicą uderzyłem go w głowę, co zakończyło walkę.
Dudniało mi w uszach, bo ropucha miała potwornie twardą głowę.
- Zbierz swoich kumpli i nigdy tu nie wracajcie, bo następnym razem naprawdę polecą głowy- rzuciłem mu pod nogi miecz jego szefa, a on bez słowa zaczął pakować towarzyszy na wóz, a kiedy odjeżdżali, to temu widokowi towarzyszył stęki, które były efektem lania, jakiego doświadczyli.
Podnosząc z ziemi swój miecz, miałem uczucie, że to był początek czegoś nowego...czegoś dobrego. Postąpiłem wbrew rozsądkowi i ochroniłem te żaby. Mam nadzieję, że będą mogli mi jakoś pomóc. Miałem też wrażenie, że tym czynem napytałem sobie nielichych kłopotów, ale nie było czasu się nad tym zastanawiać.
Zebrane żaby przyglądały mi się w milczeniu, a po ich twarzach nie mogłem odczytać czy okażą, chociaż drobną wdzięczność za ratunek, czy też będą mieć pretensje o niepotrzebną interwencję.
Nagle nie wiadomo skąd z tłumu wyszła ropuch o w podobnym pancerzu jak dowódca bandytów, którego kilka minut temu udało mi się pokonać, ale pancerz wyglądał na znacznie bardziej doświadczony przez czas i trudy walki, ale miecz, jaki miał w ręku, sprawiał wrażenie ostrego i gotowego do użycia. On sam wyglądał, jakby miała już swoje lata, ale ciężko było mi określić jego dokładny wiek. Co rzucało się w oczy, to to, że nie miał lewej ręki, aż do samego łokci, a w jej miejscu miał prymitywną drewnianą protezę. Nie miał również prawego oka, o czym mogła świadczyć przepaska na oku.
Na jego widok wszyscy mieszkańcy, bez słowa rozstąpili się na boki, umożliwiając mu swobodne przejście. Ropuch podszedł w moim kierunku powolnym, ale stabilnym krokiem i spojrzał na mnie swoim zdrowym okiem i powiedział:
- Uratowałeś nas. Mogę wiedzieć, kim jesteś?- zapytał.
Westchnąłem, zdejmując chustę z twarzy i ściągając kaptur, ujawniając zebranym, że jestem człowiekiem. Dziwadłem, jakiego na Płazowyżu jeszcze nie widzieli.
- Nazywam się Max Mercer i jestem człowiekiem, który przez przypadek trafił do waszego świata i teraz szukam drogi powrotnej.- Wyjaśniłem, licząc na ich zrozumienie.
Mieszkańcy w pierwszym odruchu skulili się ze strach i zaraz potem stłoczyli się w zbitą grupę, chowając za sobą dzieci i zaczęli między sobą szeptać, ale ropuch wyciągnął tylko dłoń do góry, a szepty w jednej chwili ucichły, a wszystkie spojrzenia skierowały się na niego.
- Z racji, że uratowałeś mnie i moją wioskę, to należy ci się nagroda. Czego sobie życzysz?- Zapytał.
- Czegoś do jedzenia oraz kogoś, kto wyprowadzi mnie z tego bagna.- Odparłem. Nie chciałem bowiem nadużywać ich potencjalnej wdzięczności, a zresztą samemu podróżowałem bez bagażu, więc tym bardziej nie miałbym co zrobić z jakimiś większymi darami.
Ropuch tylko się uśmiechnął.
- Tylko tyle? Masz szczęście, bo jutro ktoś taki się tu pojawi, a na razie zapraszam do siebie.- Odparł i schował miecz do pochwy.
- A jeśli to jakiś szpieg Dyma?- odezwała się jedna z żab.
- Uratował nas, więc wypada okazać mu wdzięczność, a zresztą Dym ma w armii tylko jednego człowieka i zapewniam, że to nie jest ten.- Ropuch zmierzył groźnym wzrokiem swojego rozmówce.- Ten człowiek będzie pił ze mną herbatę w moim domu- Ropuch odwrócił się w moją stronę.- Wybacz. Nie przedstawiłem się. Nazywam się Corvus i witamy w Odmętach. Wsi, gdzie nie sięga władza, żadnego lorda, króla, ani niczyja inna.
- Chyba, ktoś się jednak odważył po nią sięgnąć- zauważyłem.
- Owszem, ale na drugi raz będziemy gotowi. To bagno potrafi obronić swoich mieszkańców. Możesz mi wierzyć- Powiedział i uśmiechnął się tajemniczo.
Dom Corvusa wyglądał na nieco bardziej solidny niż pozostałe, ale był raczej prostej konstrukcji. Zbity z bali i kryty strzechą, ale w jego środku było sucho i ciepło, a na stole było widać kilka dymiących półmisków. Zupełnie jakby spodziewał się gości.
Chodź jedzenie składało się głównie z robali oraz bliżej niezidentyfikowanych potraw, to jeśli przełamało się obrzydzenie, to smakowały nawet nieźle. Po czasie, jaki spędziłem na Płazowyżu, wiedziałem, które z potraw jeść na początku, a które na końcu. Głównie po to, aby zabić paskudny posmak po tych mniej smacznych.
Corvus okazał się serdecznym gospodarzem, który równie chętnie co jedzeniem, dzielił się opowieściami. Zdradził mi, że był kiedyś dowódcą najemniczej kompani, a do Odmętów trafił przypadkiem. Wiedząc, że rządy króla i innych lordów tu nie sięgają, postanowił się tu osiedlić i żyć w spokoju, a miejscowi zrobili z niego kogoś w rodzaju zarządcy. Wspomniał też o człowieku, który podróżował z jego dawnym towarzyszem Dymem, ale nie potrafił nic o nim powiedzieć poza faktem, że ten, który jutro mnie stąd zabierze może wiedzieć więcej na ten temat.
Dostałem również ciepły kąt i łóżko do spania i mówię wam, że nie ma przyjemniejszego uczucia niż po wielu dniach błąkania się przez bagno położyć się na ciepłym i suchym łóżku.
Następnego dnia po śniadaniu, kiedy wyszedłem na zewnątrz nieco rozprostować kości, czekała na mnie dość duża grupka mieszkańców, wśród których było kilkoro dzieci.
Myślałem, że będą chcieli mnie przegonić, albo coś, ale nie. Przeciwnie. Jedno z chyba najmłodszych dzieci, dziewczynka wręczyła mi miskę ciepłej zupy.
- To specjalność naszej wioski- powiedziała dziewczynka, która na oko nie miała więcej niż 11 lat.- Zupa z chrząszczem i grzybami.- Uśmiechnęła się i gestem ręki dawała do zrozumienia, abym spróbował.
Kiedyś, kiedy dopiero tu trafiłem ze świata ludzi, to pewnie bym tego nie zrobił, ale kiedy zaadaptowałem się do panujących tutaj warunków oraz udało mi się przełamać obrzydzenie, wszystko tutaj zaczęło smakować, nieco lepiej niż wyglądało.
Wtedy zrozumiałem, że człowiek to fascynująca istota, która dzięki sile woli i determinacji jest w stanie dostosować się do każdych warunków i przetrwać. O ile oczywiście pożyje dostatecznie długo.
Po oczach tej dziewczynki widziałem, że bardzo jej zależy na mojej opinii. Nie miałem pojęcia czy powiem prawdę czy skłamię, bo najpierw musiałem tego spróbować, ale zapach był naprawdę zachęcający.
Usiadłem na drewnianym krześle przed domem Corvusa i wziąłem pierwszą łyżkę, podmuchałem ją i ostrożnie spróbowałem, przez chwile trzymając jej w zawartość w ustach, a po chwili wziąłem drugą, trzecią i czwartą i piątą łyżkę.
- Smakuje?- spytała, lekko przechylając głowę, czekając na moją odpowiedź.
- Szczerze? Odkąd tutaj jestem, to nie jadłem nic tak dobrego- odparłem, jedząc dalej, łyżka za łyżką. A trzaskające pod zębami kawałki chrząszczy, przyjemnie łaskotały moje podniebienie przy przełykaniu.
Dziewczynka uśmiechnęła się i patrzyła dalej, jak jem, a towarzyszący jej mieszkańcy wyglądali na bardziej pogodnych niż wczoraj i już się mnie nie bali. Co niektórzy nawet pytali, czy czegoś jeszcze mi nie potrzeba albo, czy nie chciałbym zostać na dłużej.
Byłem bardzo wzruszony gestem dziewczynki oraz serdecznością mieszkańców Odmętów, którzy okazali rzadko spotykaną wdzięczność. Kolejny raz sprawdziło się powiedzenie, że im ktoś mniej ma, tym chętniej się dzieli...
Teraz z pełnym brzuchem mogłem w spokoju zaczekać na kogoś, kto zabierze mnie z tego bagna, które nagle przestało być takie złe, ale dalej chciałem wrócić do domu. Jednak ta przygoda miała swoje plusy, bo udało mi się zdobyć kilku nowych przyjaciół...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro