Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1

Wschód słońca przypominał jej śmierć.

Po lewej stronie kartki widać było wysoką, rozmytą postać, okoloną ciepłym blaskiem, odzianą w powłóczystą, mieniącą się złotem szatę, która rozlewała się po wzgórzach i drzewach pod stopami. Ciemnobrązowa ręka trzymała berło, którego czubek celował w prawą dolną część rysunku. Tam, wśród mgły, chłodu oraz plam granatu dogorywała drobna dziewczyna o srebrzystej skórze. Kilkadziesiąt energicznie zakreślonych ołówkiem owali symbolizowało jej ból i cierpienie. Całego dzieła dopełniała ciemnoczerwona farba. Strzepnięty pędzel rozmieścił na papierze szkarłatne plamy, obejmujące całą szatę Księżyca.

Patrycja z westchnieniem uniosła wzrok. Gasnący księżyc przesłaniały jej liście dębu, w których koronie siedziała. Za plecami miała wrześniowe słońce, usiłujące zachować resztki letniego ciepła. Powoli traciło swój ognisty temperament na rzecz jesiennych liści. Promienie padały na trawę, pokonywały poranną mgłę i zamykały tęczę w każdej kropelce rosy, której nie zdołała strącić biegająca kula szczęścia, znana również jako Stella.

Swojego labradora Patrycja dostała z okazji dwunastych urodzin. Od tego czasu były niemal nierozłączne. Teraz psina zdążyła się już wybiegać i domagała się śniadania. Dziewczyna wcisnęła szkicownik do rozlatującej się listonoszki, następnie z ledwością upchnęła kasetkę z farbami w bocznej kieszonce. Nawet nie zauważyła zbłąkanego liścia, którego zgarnęła razem z przyborami. Głowę zaprzątały jej rozważania o tytule rysunku. Nie chciała nazwać go nazbyt smutno, bowiem świt i poranna agonia nocy były czymś naturalnym, ale pragnęła również oddać klimat swojej wizji.

Prędko zsunęła się z drzewa, korzystając ze sznura wiekowej huśtawki, na której lubiła przesiadywać jej babcia. Nadal czasem przychodziła tu razem z wnuczką, choć nie tak często jak kilka lat temu – ostatnio starsza pani bardzo cierpiała z powodu kolan, a droga do lasku wiodła pod górę.

Patrycja z łagodnym uśmiechem potargała Stellę za uszami i ruszyła wąską ścieżką w stronę domu. Wczorajszego wieczoru padało, dlatego do dżinsowych ogrodniczek dziewczyny przywarły drobiny kory, a podeszwy trampek oblepiał piasek dróżki, ale nie zawracała sobie głowy przywracaniem się do porządku. Rozwiązana zielona sznurówka trampka z pewnością zazdrościła czerwonej sznurówce, że ta nie musi zanurzać się w mijanych kałużach, lecz, niestety, Patrycji nie obchodził tragiczny los kawałka sznurka. Zamiast tego uklękła i przejechała dłońmi po mokrej trawie. Stella polizała jej policzek, przez co dźwięczny śmiech rozległ się na całym pagórku.

Dom ukazał się im pół godziny później. Stella jak zawsze wygrała szaleńczy wyścig do dziury w płocie, co dziewczyna nagrodziła urażonym grymasem. Nagrodziła psa trzymanym w kieszeni przysmakiem i przeszła przez ogrodzenie, omal nie lądując w pokrzywach.

Rodzina Czyżyków mieszkała tutaj od pokoleń, a samą posiadłość zbudowano jeszcze w dziewiętnastym wieku. Białe ściany, ciemnozielony dach z kilkunastoma wyrwami po dachówkach, niewielki balkon z kwiatami oraz staromodne okna z okiennicami stanowiły wielką miłość Patrycji, która kochała starocie całym sercem. Czasem wkładała kwieciste sukienki babci i tańczyła w swoim pokoju do muzyki puszczanej z gramofonu. Babcia stale jej powtarzała, że mogłaby urodzić się siedemdziesiąt lat wcześniej. Patrycja zawsze odpowiadała, że wówczas byłyby z babcią najlepszymi przyjaciółkami.

Dziadek był już na nogach, niespiesznie obrządzał ogródek. Słomkowy kapelusz, wielkie kalosze i połatane spodnie sprawiały, że wyglądał nadzwyczaj profesjonalnie. Uśmiechnął się do wnuczki, gdy poklepała go po ramieniu.

– Która godzina, Papużko? – Nazywał ją tak z powodu kolorowych plam, widniejących na niemal wszystkich częściach jej garderoby, których nijak nie dało się doprać.

Ze wszystkich rzeczy podarowanych jej przez dziadków, najbardziej ceniła sobie niewielki złoty zegarek na łańcuszku. Nosiła go zawsze w kieszeni ogrodniczek albo spodni. Kolejny staroć, który skradł jej serce. Pospiesznie wyjęła czasomierz i puściła dziadkowi zajączka. Zmarszczył nos, jego wąsy lekko zwinęły się na końcach. Wyglądał uroczo.

– Dochodzi siódma – odparła. – Muszę pędzić, spóźnię się na zajęcia.

– Skosimy trawę jak wrócisz, dobrze?

– Jasne. – Przytuliła go krótko.

Babcia siedziała przy radiu, cicho nucąc Godzinki wraz z urywanym przez słaby sygnał śpiewem innej starszej pani. Nogi staruszki, odziane w wyszywane papucie, oparte były na szerokim podnóżku, który Patrycja ozdabiała kwiatami z olejnej farby przez całe lato, powoli, ale metodycznie. Właściwie to rośliny przypominały raczej kleksy, były poszarpane i rozmyte, wszystko przez ekspresyjne użycie szpatułki malarskiej. Babcia uważała to za jedno z jej najlepszych dzieł.

– Miłego dnia, Patuniu – odezwała się staruszka, przerwawszy na moment wyszywanie serwetki, by spojrzeć w orzechowe oczy wnuczki.

– Tobie też, babciu!

Dziewczyna w pośpiechu wypiła szklankę mleka. Trzymając w zębach gruby plaster chałki, przygotowała sobie drugie śniadanie. Kanapka z serem ledwo zmieściła się do wypchanej listonoszki. Wsadziła za ucho kosmyk brązowych włosów, który wyślizgnął się z grubego warkocza, zdjęła z wieszaka na kapelusze kaszkiet po dziadku, wreszcie zatrzasnęła drzwi wejściowe, w których okienku wisiała koronkowa firanka. Stella ucałowała ją przy furtce, za co otrzymała kolejny przysmak.

Wiekowy rower, używany kiedyś przez mamę Patrycji, nadal pozostawał w doskonałym stanie i niemal co dzień, racząc obecną właścicielkę piskliwą, zgrzytliwą serenadą, dowoził ją na przystanek. Jechała na stojąco, rozchlapując kałuże, traktując jazdę po dziurawej ścieżce niczym jazdę kolejką górską. Nie potrafiła przy tym powstrzymać radości, więc śmiała się w głos, mijając kolejne tafle. Chmury odbijające się w wodzie były po prostu zbyt piękne, by jej serce mogło to zignorować.

Bawiąc się kluczykiem od blokady, Patrycja udawała się na sam koniec autobusu. Na szczęście mieszkała niedaleko pętli i zawsze mogła liczyć na miejsce siedzące. Ulokowawszy się wygodnie, zwykle opierała jedną nogę na kolanie drugiej, by zająć się kolejnymi poprawkami trampek. Małym pędzelkiem malowała słoneczniki, chabry oraz maki na białej powierzchni buta, czasem tego z zieloną, czasem z czerwoną sznurówką. Przez wyboje kwiaty wychodziły nierówno, lecz dla dziewczyny właśnie to miało największy urok. Oddawały sposób, w jaki postrzegała pole podczas biegów ze Stellą.

Gdy kończyło jej się miejsce, zwyczajnie zakrywała poprzedni malunek kolejną warstwą farby. Nigdy nie dało się również uniknąć kolejnych smug koloru na spodniach czy spódnicach. Czasem musiała pozostawić jakiś niedokończony kwiat, by zdążyć spakować przybory do torby przed swoim przystankiem. Tak było także i tym razem. Przepchnęła się przez tłum do drzwi, z ulgą witając powiew świeżego powietrza po kilkunastu przystankach spędzonych w zaduchu.

Do szkoły dotarła tylko odrobinę spóźniona. Zostawiła trampki w szafce, zmieniwszy je na parę identycznych modelem, lecz z innymi sznurówkami – niebieską oraz różową. Na tych butach zamiast kwiatów widniały po prostu chaotyczne kleksy, owoce zajęć ze sztalugami i malowania w plenerze.

Profesor Studziński z czasem przyzwyczaił się do tego, że niemal zawsze wślizgiwała się do klasy już po dzwonku. Okazał się na tyle wspaniałomyślny, iż honorował studencki kwadrans dla wszystkich uczniów, toteż otworzyła drzwi sali bez lęku i od razu udała się do swojej ławki.

– Spóźnienie!

Podskoczyła na dźwięk szorstkiego, nieznajomego głosu. Odwróciwszy się na pięcie z piskiem podeszew, ujrzała smukłą, ogoloną twarz mężczyzny w średnim wieku. Chłód w jego oczach sprawił, iż mimowolnie skuliła ramiona. Z przestrachem skłoniła głowę i usiadła na swoim miejscu w czwartym rzędzie pod oknem.

– Powiedz mi, jak się nazywasz i dlaczego się spóźniłaś. – Nieznoszący sprzeciwu ton tego człowieka przyprawiał ją o mdłości.

– Ja... – szepnęła, nie będąc w stanie wykrztusić nic więcej.

Czarnowłosa dziewczyna siedząca obok niej uniosła głowę.

– Nazywa się Patrycja Czyżyk. Mieszka daleko, jej autobus czasem się spóźnia.

Mężczyzna zmrużył oczy.

– Nie ciebie pytałem. Zresztą nieważne, nie mam czasu. Wpisuję ci spóźnienie do dziennika. I, na litość, zdejmij ten kaszkiet, dziecko. Nikt cię nie nauczył, że w klasie nie wolno nosić czapek? 

W klasie rozległo się natarczywe stukanie w klawiaturę, co w połączeniu z ciężką ciszą dawało doprawdy złowieszczy efekt. Atmosfera całkowicie odbiegała od tej, jaka panowała zwykle na zajęciach profesora Studzińskiego.

Patrycja z trudem złapała oddech, zsuwając się z krzesła tak, jak gdyby chciała zniknąć pod obtartym, pochyłym blatem brudnej ławki.

– Dziękuję, Urszulko – wymamrotała.

– Drobiazg. Pan Studziński musiał nagle wyjechać. Słyszałam, że stan jego żony w sanatorium znacznie się pogorszył. Tego tutaj przysłali na zastępstwo. Będzie nas uczył tylko przez kilka dni, nie martw się na zapas – dodała Ula, widząc minę koleżanki.

– Czwarta ławka, ciszej tam – huknął nauczyciel. Patrycja skrzywiła się nieznacznie i zasłoniła uszy. – Zacny profesor Studziński zostawił mi swój program nauczania. Dzisiaj miał ogłosić projekt semestralny, który będziecie wykonywać w parach.

W całej sali rozpoczęły się ciche rozmowy oraz negocjacje, gdy uczniowie usiłowali dobrać sobie partnera do projektu. Patrycja zebrała się na odwagę i oderwała dłonie od uszu, by spytać Urszulkę, czy ta nie chciałaby z nią pracować, lecz właśnie w tej chwili do ich ławki podeszła Ada, najdroższa przyjaciółka Uli. Cichutkie pytanie Patrycji pozostało bez odpowiedzi. Kolejne sekundy mijały, kolejne pary wymieniały szerokie uśmiechy i zaczynały snuć domysły na temat projektu. Wreszcie głosy ucichły, choć nie obyło się bez kilku kłótni i rozczarowań.

– Czy wreszcie zakończyliście to targowisko? – burknął mężczyzna. – Dobrze. Wszyscy już się dobrali, jak sądzę?

Patrycja odetchnęła głęboko i uniosła drżącą dłoń.

– Ja... j-ja nie mam pary.

Profesor zmarszczył brwi i spojrzał na listę obecności.

– Brakuje dzisiaj jednego ucznia. W takim razie on będzie twoją parą.

– Kogo b-brakuje? – spytała, zagubiona rozglądając się po rówieśnikach. Nigdy nie zwracała na nich zbytniej uwagi i nie pamiętała imion większości klasy.

– Janka Osińskiego – odczytał nauczyciel powoli, doszedłszy do wniosku, iż Patrycja nie grzeszy błyskotliwym umysłem. – Napiszę do niego e-mail z zawiadomieniem.

Dziewczyna przygryzła wargę, wpatrując się tępo w drewniany blat. Ton nauczyciela ją przerażał. Z najwyższym trudem powstrzymała się przed wybiegnięciem z pomieszczenia i rozpłakaniem się. Zamiast tego wyjęła szkicownik i otworzyła go na kolanach. Zaczęła kreślić ołówkiem kółka na okładce. Jedno, drugie, pięćdziesiąte, każde w innym rozmiarze. 

Gdy narysowała setne, zorientowała się, że jakoś zdołała uspokoić przepełnione paniką myśli. Spojrzała na okładkę ze zmarszczonymi brwiami, po chwili jej twarz rozjaśnił nieśmiały uśmiech. Przycisnęła ołówek mocniej i szybko obrysowała stworzony przez siebie kształt. Jeśli dobrze mu się przyjrzeć, lekko mrużąc oczy i spoglądając pod odpowiednim kątem, można było dostrzec w nim leżącą na wznak Stellę.

– Czy wszystko jasne? – Podniesiony znienacka głos nauczyciela przywrócił ją do rzeczywistości.

– Tak! – Patrycja dołączyła do chóru głosów, nim pochyliła się w stronę Urszulki. – O co chodziło?

– Wyjaśniał nam ten projekt. Musimy namalować wspólny obraz. Powiedział, że ma wyrażać to, kim jesteśmy. Praca zespołowa, porządna robota, dzieło nie do wykonania w jeden dzień i takie tam. Jak zwykle płótna dostaniemy od szkoły. Dowiozą je jutro.

Patrycja uścisnęła jej dłoń w podziękowaniu.


Resztę dnia spędziła na malowaniu, rysowaniu oraz gryzmoleniu na marginesach zeszytu podczas lekcji niezwiązanych ze sztuką. Po lekcjach, jak to często bywało, spędziła godzinę w bibliotece, po raz dwudziesty trzeci czytając Pasję Życia, biografię Vincenta van Gogha. Nie musiała jej wypożyczać, i tak nikogo nie interesowała. Nim wyszła, zaznaczyła stronę własnoręcznie wykonaną zakładką ze złotych oraz zielonych zawijasów (z daleka przypominających słoneczniki).

Czekając na autobus, plotła wianek z rosnących przy drodze chabrów. Zdołała upleść zaledwie niewielką bransoletkę, którą z dumą wsunęła na nadgarstek. Ten głęboki odcień błękitu od zawsze był jej ulubionym kolorem. Patrzenie na niego okazywało się zawsze dziwnie kojące.

Gdy wysiadła na pętli, przez chwilę kusiło ją, żeby tam pojechać. Zaraz jednak przypomniała sobie o prośbie dziadka. Dzisiaj nie miała na to czasu. Zresztą powinna przestać nawet o tym myśleć. Powinna już odpuścić i zapomnieć, iść do przodu, a swoje zamiłowanie przeszłości ograniczyć do przeglądania strychu dziadków. Doskonale wiedziała, że nie służy jej przebywanie w tamtym miejscu.

A jednak czasem nie potrafiła się powstrzymać.

Zmusiła się, by trzymać kierownicę prosto przy rozstaju. Bransoletka rozwiązała się, gdy w szaleńczym pędzie minęła dróżkę skręcającą w gęsty las. Chabry wpadły do kałuży, okalając odbicie słońca. Patrycja wypuściła powietrze z płuc, gdy zobaczyła rezydencję Czyżyków i usłyszała chrobot starej kosiarki.

Tak jak obiecała, pomagała kosić trawę aż do zachodu słońca. Babcia zrobiła ziemniaki ze zsiadłym mlekiem, które zjadła tak łapczywie, że po obiedzie na ogrodniczkach dziewczyny pyszniła się kolejna plama. Pozmywała przy akompaniamencie muzyki z gramofonu, nadal stojącego w salonie. Tańcząc przy zlewie do przejmujących tonów fortepianu, klarnetu i saksofonu uznała, iż Caravan Duke'a Ellingtona brzmi całkiem nieźle z akompaniamentem brzęczących talerzy oraz sztućców.

Słońce już zaszło, gdy wyszła ze Stellą przez dziurę w płocie. Trafiłaby do huśtawki nawet po omacku, a tym bardziej podczas pięknej, bezchmurnej nocy. Wiatr targał jej warkocz. Usiadła na solidnej, szerokiej desce i rozłożyła na kolanach swój szkicownik. Przez dłuższą chwilę obserwowała biegającą po trawie psinę, nim wzniosła zamglony łzami wzrok do gwiazd.

– Jakbyś to nazwała, mamo? – wyszeptała Patrycja, odchylając się, by księżyc oświetlił najnowsze dzieło.

Każdemu innemu takie pytanie wydałoby się śmieszne, ale ona naprawdę wierzyła, że otrzyma odpowiedź. I tak też się stało. Tytuł pojawił się w jej głowie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Mama zawsze miała talent do nazywania obrazów, pomyślała, kreśląc koślawe literki w rogu kartki. Dzień zabierała noc, pożądała jej światła tylko dla siebie. Mimo że sama miała tak dużo blasku, nie chciała się nim podzielić.

I mimo że Śmierć miała tak wiele ludzkich istnień, i tak zabrała jej mamę przedwcześnie. Patrycja uniosła drżącą dłoń, by raz jeszcze spojrzeć na kartkę. Pojedyncza łza spadła na papier, rozmazując tusz długopisu.

Zachłanność czasu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro