Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

5 - Wspomnienie chłopca z Lwowa -

Mój nocny dyżur okazał się dość pracowity - oprócz pana, którego przywiozło pogotowie, przybyła para, gdzie chłopak przebił sobie stopę gwoździem.

Jak już myślałam, że spokojnie usiądę sobie do dalszego czytania, to niestety młoda matka z dwuletnim dzieckiem przyjechała na prześwietlenie kręgosłupa. Chłopiec podczas skakania na łóżku mocno uderzył się o twardy, drewniany kant mebla prosto plecami. Powstał w tym miejscu bordowy siniak, lecz na moje oko kręgi nie zostały uszkodzone.

Jednak nie mnie to oceniać - nie byłam lekarzem.

Dopiero około drugiej mogłam zasiąść dalej do lektury.

Retrospekcja

20 czerwca 1935 - czwartek (kontynuacja)

- Dziadku - krwisty rumieniec przyozdobił policzki Gabriela.

Młodzieniec wydał się krztynę zawstydzony, przez co jego dłonie zaczesały niesforne blond kędziorki.

- Rozalio moja droga, cóż tam dla mnie dobrego przyniosłaś?- dziadunio ujrzawszy wiklinowy kosz mojej mamy, klasnął radośnie w spracowane prawice.

- Matka prosiła, aby dostarczyć dziadkowi świeżego pieczywa - ozwałam się, zerkając wstydliwie na Gabriela, wpatrzonego we mnie jak w święty obrazek.

- Bóg niech jej wynagrodzi zdrowiem dziecinko - pan Władek zaśmiał się pogodnie, wdychając zapach świeżego chleba.

- Idziecie stroić dzieciaki ostatni ołtarz? Młoda panna Anna wygląda zapewne na was - dziadulek usiadł z trudem na ławce, przez obolałe plecy zmarnowane pracą w polu.

- Oczywiście. Narwałam ziół i kwiatów na ostatni ołtarz - serce galopowało mi w piersi, na hoży dźwięk śmiechu Gabriela.

- Panienka Anna piekli się od samego rana - zerknąwszy na blond młodzieńca, dźwignęłam jedną brew do góry w geście zaskoczenia.

- Waćpannę widziałem wraz z przekroczeniem bramy - Gabriel pośpiesznie wyklarował swoje myśli, wskazując na ziemistą drogę.

- Wydawała się ociupinę rozdrażniona, atoli obcy mi powód niezadowolenia młodej panny - lazurowe oczy łysnęły jak dwa ogniki przez gorejącą radość.

Tyle życia, co w paniczu Janickim jeszcze nigdzie nie widziałam.

Emanował uciechą, niczym słońce w lecie - co przyciągało zalotne spojrzenie młodych dziewcząt.

- Anna sama zapewne ołtarz przystraja - dziadunio zasugerował, poprawiając czapkę na łysej głowie.

- W takim razie powinnam czmychnąć jej służyć pomocną dłonią - leciuchno skinęłam głową na pożegnanie, dygając krztynę, trzymając w rękach fałdki spódnicy.

Nie zwlekając dłużej, wróciłam do rodzinnej chaty po zebrane zioła i kwiaty, udawszy się do przyjaciółki.

Mknąc przez wioskę, mijałam kolejne ołtarze.

Dotarłszy do ostatniego z nich, stanęłam bezczynnie po środku pola.

- Anno?- objęłam spojrzeniem soczysto-zielony użytek, nigdzie nie ujrzawszy blond niewiasty.

Zdumiona wzruszyłam ociupinę ramionami, nucąc kolejne wersy pieśni.

Zdobiąc w połowie przygotowany ołtarz z wizerunkiem Jezusa Chrystusa, zapomniałam o Bożym świecie.

Zważając na białe odzienie, okrywające stół ofiarny, przystroiłam puste miejsca kwiatami.

Raptem coś w gęstwinie zaszeleściło, przykuwając tym moją uwagę. Zaciekawiona, pierzchliwie zrobiłam krok w stronę szmeru, wyciągając ku górze swoją głowę. Trwożliwie wykonałam krok, badając glebę bosą stopą. Po kolano wpadłam w zarośla, zduszając przelęknięte piśnięcie.

- Któż to skrywa się w gęstwinie?- spytałam płochliwie, miarkując że to jakieś zwierzę.

Wszakże mniejsi bracia nie ujmują ludzką dłonią za kostkę!

Strwożona krzyknęłam, zakrywając usta prawicami, odskakując od czyjejś ręki.

- Siostro, nie obawiaj się mnie - znany głos Stasia wydobył się z traw polnych.

- Stanisławie - skarciłam młodszego brata, podparta dłońmi o biodra.

- Przepraszam - mój druh dokumentnie różnił się ode mnie oraz naszej matuli.

Surowo zarysowane linie żuchwy oraz policzków, ukazywały mocny charakter. Oczęta choć łagodne, to przez barwę szaro-srebrzystej tęczówki zdawały się bić zimnem. Jak na piętnaście wiosen młodzieniec wyróżniał się swym wysokim wzrostem oraz dość postawną sylwetką.

Przypominał Stasio ludziom z wioski hycla, aliści raczyli go przyjaznymi względami.

- Gdzie Anna? Widziałeś może znajomą pannę?- spytałam zaciekawiona, stając za głową brata.

- Udała się z waćpanem Czesławem w okoliczne lasy - blond kawaler zerwał źdźbło trawy, żując je między zębami.

- Oj Anno, serce twoje będzie krwawić - posmutniała wymamrotałam, spoglądając hen w dal, gdzie rozpościerał się zagaj.

- A czemuż bracie nie pomagasz matce szykować wieczerzy?- wskazałam na szczawika, napawającego się widokiem bezchmurnego nieba.

- Chętnie bym pomógł, wszakże posiadam dwie lewe ręce do gotowania - wyciągnął dłonie nad zieleń, eksponując ich szorstkość od kieratu.

Choć wiek jeszcze pacholęcy, to Stanisław dzielnie stawiał czoła pracy na roli.

- To chodź, przyozdobimy wspólnie ołtarz - ciepło uśmiechnęłam twarz do brata, wyciągając ku niemu dłonie.

Od razu spojrzał na me lico, przy odrobinie siostrzanej wyręki stanąwszy na nogi.

- Z przyjemnością uraczę tak piękną niewiastę swoją pomocą, aliści nie gwarantuję za żniwo mej pracy - mina choć nietęga, to ognisty zapał kierował Stasiem.

Wbrew przekonaniom iż męskie dłonie nie nadają się do delikatnych rzeczy, to memu towarzyszowi poszło całkiem zacnie.

- Gotowe!- z admiracją klasnęłam, wypełniona radością.

- Czas się zbierać siostro - młodzian stanął u mego boku, krzyżując ręce na piersi.

- Zaiste - spoważniałam, dostrzegając zbyt wysokie górowanie słońca na nieboskłonie.

Wypadało się jeszcze umyć, przebrać w odświętne stroje i ruszyć na msze. Wraz z panią Katarzyną oraz chórkiem miałam śpiewać na obchodach.

Ile sił tylko w nogach pobiegliśmy do chaty, gdzie czekała już na nas matula.

- A już zaczynałam suponować, że was wilki do lasu zatargały - głos choć poważny i srogi, to lico niezmiennie przepełniała troska oraz ździebko pobłażliwości.

Matula już dawno stała wyszykowana na mszę i tylko my dwoje, stroniliśmy od parolu czystości.

- Mykać prędko do kąpieli - rodzicielka zaklaskała ponaglająco w dłonie, przepędzając nas jak kokoszki w zagrodzie.

Letnia woda w kadzi, stojąca samotnie w niewielkim pomieszczeniu haty, przyprawiła me ciało o nieprzyjemne dreszcze. Galopem więc zażyłam kąpieli, po której rozczesałam włosy grzebieniem, zaplatając kasztanowe pasma w gruby warkocz, przyozdabiając go wonnymi kwiatami.

Słysząc dzwony kościelne naprędce wdziałam na siebie białą koszulę, kolejno ciasno opinający kibić sznurówkę, na którą narzuciłam kabat. Uporawszy się z dwiema spódnicami, przybrałam ostatnią z nich - trzecią, suto marszczoną, uszytą z jedwabiu. Boki atłasowej zapaski, najczęściej pąsowej bądź niebieskiej, zdobił biały haft. Stroju dopełniały białe pończochy, odświętne sznurowane trzewiki i czerwone, prawdziwe korale.

Głowę nakryłam szlarką, ozdobioną kwiatami.

Gotowa na ceremonię, wybiegłam przed domostwo z modlitewnikiem w dłoni.

- Prędko dzieci, ksiądz do kościoła wzywa - matula ponaglała nas gorączkowo, chwytając mnie wraz z Stasiem pod ręce.

Cała wioska w gwarze oraz ukontentowaniu zmierzała ku świątyni. Kątem oka ujrzałam podążającego dziadka Władka w towarzystwie swoich sióstr. Każda dama ubrana w kujawskie, tradycyjne stroje, niczym się nie wyróżniała na tle innych, prócz kopki - mężatki okrywały swe głowy białym czepkiem, wyszytym białym haftem oraz otoczonym dla ozdoby zrolowaną, jedwabną chustą.

Panny zaś przywdziewały wyłącznie szlarkę.

Tuż za panem Władkiem podążali w zamyśleniu jego bratanki - trzej młodzieńcy z Lwowskiego okręgu. Każdy z nich gładki i przyciągający oko niejednej niewiasty.

W pewnym momencie lazurowe spojrzenie, zaparło mi dech w piersi. Oblana krwistym rumieńcem, nieśmiało posłałam Gabrielowi uśmiech.

Natychmiast go odwzajemnił, przepełniony dosytem.

Żarliwe jego wejrzenie przewierciło na wskroś moją duszę, płonącą coraz większym płomieniem.

Cóż się ze mną działo?

Toć to wszeteczeństwo! Matka by mnie chyba za to do diabła posłała.

Wianek w naszym rodzie to świętość. Brak uchowania cnoty do ślubu, to hańba.

Spozierając okolicę usłyszałam pociechę Anny, która podążała nieśpiesznie u boku jednego z lwowskich braci.

Zazdrośnie zatrzymałam wzrok na ich złączonych dłoniach, które wydawały się dla siebie stworzone. Zerknąwszy na matulę sposępniałam, w głębi duszy wiedząc, że mnie takich czynów nie wolno było się dopuszczać.

Rodzicielka to jedno, atoli babka Wanda wręcz despotyczną ręką w ryzach wszystkich trzymała. Szczególnie panny, a nawet i mężatki.

Jak moja wujenka - siostra matuli - odmówiła poślubienia panicza z pomorza, to starowinka z domu biedaczkę pogoniła. Przy całej wiosce! Ciotka wybrała kogoś innego za męża, jednakowoż zapłaciła za to najwyższą cenę.

Aż me serce zamierało na myśl o przegnaniu z familii.

Tak też od ponad dwudziestu lat krewna nie odwiedzała się nas. Babka póki żyła skutecznie zaniechiwała przyjazdu stryjenki.

Nawet wojna nie zaniechała babki Wandy działania. Któż wie, czy wujenka jeszcze nawet żyła.

Nie dawała żadnego znaku istnienia - ani jednego listu nawet nie wysłała od tylu lat.

Przekraczając próg kościoła, udałam się niezwłocznie w stronę ołtarza. Tam naprędce zebraliśmy wszystkie damy śpiewające w chórze. Czekając na księdza oraz ministrantów, gorączkowo zagarnęłam wypełnioną po brzegi świątynie.

Doznając nerwów, starałam się zapanować nad dygoczącym ciałem.

Czemuż zjadało mnie napięcie?

Raptem lazurowe tęczówki podarowały mi odpowiedź. Gabriel namiętnie spozierał w moją stronę, jakby zaniemógł.

Z całej siły próbowałam zgasić płomień niezdrowego pożądania.

Wszakże jak można uspokoić otumanione, pacholęce serce?

Odrywając się na moment od dziennika, przetarłam ociężałe oczy. Pomimo ogromnego zaciekawienia oraz coraz większej fascynacji przeżyciami babki, musiałam odrobinę odpocząć. Normalnie chciało mi się spać - nawet na siedząco.

Ziewając wyszłam z rejestracji, sprawdzając na telefonie godzinę - dochodziła piąta nad ranem, więc pozostało mi mało co do końca zmiany.

Naprawdę cieszyłam się z tego powodu, gdyż choć nocka upływała mi naprawę miło, to marzyłam o ciepłym łóżku.

Niestety późną porą w szpitalu robiło się chłodno, a niewyspanie czyniło swoje.

Wędrując do pomieszczenia socjalnego niczym zombie, postanowiłam zaparzyć sobie kawę. Przy ilości kofeiny jaką spożywałam, nie dawałam mojemu sercu długich lat życia.

Stojąc bezczynnie przy szafce z czajnikiem, pomyślałam o Marcinie.

Choć zmęczenie skutecznie otępiło moje myślenie, to emocje nadal krążyły we mnie żywe.

Coś mi tu nie pasowało.

Może to głupie, lecz przez myśl przebiegło mi zwątpienie w jego wierność. Jednak szybko odgoniłam od siebie tę koncepcję. Nie mógłby mi tego zrobić - to świństwo!

Nagle dźwięk stukotu kropel o szybę przykuł moją uwagę. Zaskoczona wyjrzałam przez okno, gdzie powoli powinno wyłaniać się słońce, lecz tego dnia pogoda miała dla nas inne plany. Mimo wszystko cieszyłam się z deszczu - ileż można było żyć w tej spiekocie...

Ostatnie lata stawały się potwornym ukropem.

Zalewając kawę wrzątkiem dopiero po czasie uderzyła we mnie myśl - Rozalia, jak i jej matka oraz babka Wanda, to jedna linia rodu ze mną. Idąc tą logiką moja rodzicielka wychowywała się na takich samych zasadach!

Przecież moja babcia wraz z dziadkiem zaplanowali moim rodzicom małżeństwo! Oni powielali schematy rodzinne, lecz ja jako jedyna wyłamałam się.

Aż lodowaty dreszcz przebiegł po moim ciele. Natychmiastowo szczelnie opatuliłam się pulowerem, zapinając suwak aż po samą szyję.

Niosąc kubek z kawą, opuściłam pomieszczenia socjalne, udając się do rejestracji. Powoli na korytarzach można było usłyszeć głosy schodzących z dyżurów ludzi, a także mamrotanie oraz śmiechy osób dopiero rozpoczynających swój dzień.

Oderwana od rzeczywistości postawiłam kubek na blacie, sama podpierając się łokciem o biurko, siedząc na krawędzi obrotowego krzesła.

Dobrze, że nie żyłam w czasach babki Rozalii, gdyż wygnano by mnie z wioski.

Z tego wszystkiego aż rozbolał mnie brzuch.

Wykorzystując jeszcze godzinę pracy, rozsiadłam się wygodnie, chwytając za ucho kubka. Ostrożnie, aby nie oblać napojem notesu, upiłam łyk kawy.

Dzwonki mszale rozbrzmiały w świątyni, zwiastując nadchodzące nabożeństwo.

Pleban opuścił prezbiterium wraz ze swoimi ministrantami, zaś pani Katarzyna jako prowadząca od ponad czterdziestu wiosen chór kościelny, rozpoczęła trel. Wraz z grupką innych niewiast dołączyłam do śpiewu.

Podążając za księdzem w czerwonym ornacie, zerknęłam ukradkiem na Gabriela.

O przenajsłodszy Jezu! Nogi zgięły mi się prawie w kolanach na widok frenezji w oczach młodziana.

Bogu dzięki, że raptownie chwyciłam koszyk, wypchany płatkami kwiatów i oddaliłam się od panicza.

Krztynę opanowana powróciłam do pieśni, kontynuując procesję.

Mimo wszystko nadal czułam palące spojrzenie na licu. Ciepłe pieczenie w policzki, przywoływało nieproszone motyle w brzuchu.

Na Boga, co się działo?!

Przemierzając drogę do każdego z ołtarzy, odczuwałam coraz większe ukojenie. Tłum się zagęścił, maszerując za nami.

Wróciwszy do kościoła, każdy zajął wolne miejsce - gdzie tylko się dało.

Po ogłoszeniu przyszłych nabożeństw, pleban zakończył mszę.

- Idźcie w pokoju Chrystusa!- klęcząc na kolanach, przeżegnałam się, dziękując za wszystko czym Pan obdarzył mnie w swej łasce. Prosząc zarazem, aby trzymał mnie z dala od wszelakich pokus, szczególnie związanych z paniczem Janickim.

Gabriel Janicki - syn i dziedzicz majątku na ziemiach województwa Lwowskiego. Najstarszy potomek z łona matki Kujawianki oraz lędźwi szlachcica z Galicji wschodniej. Choć rzadko szlachcic wiązał się z chłopką, to powoli ginęły te poglądy.

I słusznie!

Miłość nie wybiera statusu, więc jakimże prawem można zabraniać małżeństwa przez okoliczności względów życia?

Nawet szczebiotki z mej familii oddawano w ręce zamożnym szlachcicom, choć same przybyły na świat w polskiej wiosce.

- Bogu niech będą dzięki - przeżegnawszy się, prędko wstałam z kolan.

Zbiegając z podestu ujrzałam rozanielone lico matuli.

- Sam anioł mógłby poczuć zawiść o ten głos - drobne dłonie rodzicielki musnęły mojego rozgrzanego od spojrzeń puca.

- Dziękuję matko - spuściłam oczęta, czując rozlewającą się w mej piersi radość.

- Czas uczcić ten dzień w gronie najbliższych. Babka z ciotkami wnet przybieżą do naszej chaty. Musimy chybko wracać - rodzicielka ujęła mą dłoń, wietrząc w tłumie Stasia.

- Amelia!- krzyk i pukanie do szyby ściągnęło mnie na ziemię.

Zdezorientowana uniosłam głowę w zadumie, nie mając bladego pojęcia co się dzieje.

- Wpuścisz nas?- Basia wraz z Kamilą stały po drugiej stronie rejestracji, pokazując na drzwi. Przez klucze wetknięte w zamek nie mogły otworzyć wejścia.

- Tak, już - odchrząknęłam ciut poirytowana ciągłym przeszkadzaniem mi w lekturze.

- Co tam tak czytasz?- od razu Basia zaatakowała mnie; wystarczyło że przekroczyła próg rejestracji.

- Stary pamiętnik babki - machnęłam dłonią, marszcząc przy tym brwi.

Wolałam się na temat dzienników nie rozgadywać, gdyż obawiałam się natychmiastowych próśb o pożyczenie notesów. Nie chciałabym tego robić, a odmówić byłoby głupio.

- Coś ciekawego?- blondynka uniosła zainteresowana jedną brew do góry, zerkając na trzymany przeze mnie w dłoni przedmiot.

- Nieszczególnie - skłamałam wyczuwając zbliżające się pytanie: pożyczysz do przeczytania?

- Będę uciekać - zwinnie wyminęłam dziewczęta, udając się w popłochu do pomieszczenia socjalnego.

Pragnęłam jak najszybciej wrócić do mieszkania, zjeść coś, wykąpać się, przespać i wrócić do czytania. Jednak obawa przed kolejnymi pomysłami Marcina kazała nieco opóźnić mi powrót.

Potrzebowałam pobyć sama, aby pozbierać myśli.

Zadowolona czmychnęłam na korytarz, uświadamiając sobie, że przecież padało, a ja przyszłam na pieszo.

- Świetnie... - mruknęłam pod nosem, patrząc zdemotywowana na spływające krople po szklanych drzwiach szpitala.

Przewracając oczami, rozważyłam jeszcze opcję zadzwonienia po taksówkę, lecz szkoda było mi na nią kasy.

Przecież z cukru nie byłam.

Biegnąc przez deszcz, czułam jak woda z kałuż powoli wypełniła moje buty. Całe skarpetki miałam mokre, przez co wszystko kłapało mi w obuwiu. Straszne uczucie.

Człowieka przyzwyczają do wygody od samego początku, a później taki marudzi jak zmoknie.

Docierając do klatki schodowej błyskawicznie dopadłam do drzwi wejściowych.

- Witam sąsiadkę - Hubert ponownie mnie naszedł.

Powoli zaczynałam zastanawiać się, czy to tylko przypadek.

- Witam - posłałam mu przyjazny uśmiech, ujrzawszy w jego rękach skórzaną teczkę.

- Pan to chyba do pracy - wskazałam na trzymany przez niego przedmiot, na który chwilowo zerknął.

- Jaki pan, Hubert jestem - poprawił mnie z zadziornym uśmiechem, choć mogło mi się tak tylko wydawać przez zmęczenie.

- I tak, do pracy - westchnął już mniej uradowany, drapiąc się jedną dłonią po karku.

- Powinnaś się wysuszyć, bo będziesz chora - zwrócił uwagę, wyraźnie spięty.

Jego oczy uciekały wszędzie, byle z dala ode mnie. Dopiero po chwili zrozumiałam o co mu chodziło. Byłam cała mokra, a bawełniana koszulka przykleiła mi się do ciała, stając się prawie przeźroczysta.

- Zdecydowanie - wytrzeszczyłam oczy, zażenowana zakrywając się trzymanym w dłoniach plecakiem.

- Ugh - wyjąkałam z burakiem na twarzy, przekręcając zamek w drzwiach.

- Miłej pracy - machnęłam mu na pożegnanie, wręcz zatrzaskując za sobą wejście.

Wypuszczając jednym duszkiem powietrze z płuc, oparłam się o zimną płytę plecami. Ach ten nieznośny dyskomfort.

- Marcin?- rzuciłam półszeptem, podejrzewając że chłopak nadal spał.

Jakoś niespecjalnie wierzyłam w to, że na serio czekałby na mnie. Lubił spać do późna i tak wczesna pora wręcz równała się dla niego z katorgą. Zdejmując buty z nóg wraz ze skarpetkami, mogłam stwierdzić, że tej wody by wystarczyło po wyżymaniu do podlania wszystkich kwiatków w domu.

Drepcząc do sypialni, zostawiłam za sobą mokre ślady. Nabrudziłam, więc musiałam później posprzątać. Marcin o dziwo pozostawił wysprzątane mieszkanie.

Jednak po wejściu do pokoju wpadłam w szok - blondyna nie było w łóżku.

- Marcin?!- zawołałam głośno, zastanawiając się gdzie mogło go wywiać.

Zdejmując z siebie wszystkie przemoczone ubrania, pozostałam wyłącznie w bieliźnie. Ciuchy wpakowałam do pralki, lecz przez przypadek bluzka jasnowłosego wypadła z bębna na posadzkę.

Niby nic nadzwyczajnego, lecz ten zapach.

Nieco obrzydzona przybliżyłam materiał do nosa, czując woń damskich perfum. Jednak to nie była ta sama koszulka, w której wybył na całą noc. Zaniepokojona musiałam też stwierdzić, że ten zapach nie należał do mnie - ja kochałam słodkie pachnidła, a to wyraźnie jechało podróbą. Głównie przeważał spirytus, a dopiero gdzieś dalej można było wyczuć nutę cytrusa.

Z wrażenia aż usiadłam na płytkach, nie zważając nawet na lodowaty chłód, który otulił moją nagą skórę.

Ciężko przełknęłam ślinę, czując pieczenie pod powiekami.

Całymi dniami harowałam w szpitalu, a on mógł mnie bezproblemowo zdradzać. I to gdzie?! Pod naszym własnym dachem!

Starając się uspokoić oddech i nerwy, zasłoniłam usta dłonią, zastanawiając się co zrobić.

Przecież zapach kobiecych perfum to jeszcze nie oznaka zdrady. Prawda?...

Może mama Marcina tu była?

- Amelia!- krzyknęłam sama na siebie, wstając energicznie na równe nogi.

Z łomoczącym sercem zaczęłam przechadzać się po łazience, ze stresu obgryzając skórki na kciuku.

Pani Ela używała bardzo drogich perfum. Nigdy by nie zakupiła tak śmierdzących alkoholem.

I co ja miałam począć?

Postanowiłam do niego zadzwonić i się z nim skonfrontować. Błyskawicznie odkopałam telefon z plecaka, wybierając do niego numer.

Włączyła się cholerna poczta!

Nerwowo przejechałam palcami we włosach, ciężko wzdychając.

Spróbowałam jeszcze raz, lecz skutek nastąpił ten sam - skrzynka.

Miałam mu się nagrać, jednak doskonale wiedziałam, że zlewał tą całą automatyczną sekretarkę.

- Noż kurw... de! - dolna warga drgnęła mi w rozpaczy. A myślałam, że może się nam ułożyć.

- Amelia, nie twórz sobie scenariuszy. Może to nic takiego - tak, nastąpiło wyparcie prawdy.

Bolała mnie myśl o potencjalnej zdradzie, aczkolwiek nie złapałam go za rękę. Musiałam mieć twarde dowódy.

Ścierając z policzków pojedyncze krople, które uciekły spod powiek, wróciłam do łazienki by zażyć kąpieli.

Mimo wszystko ciągle Marcin krążył mi po głowie. Gdzie on mógł się podziać? I właśnie tak kończyły się jego wszystkie obietnice.

Minuty mijały, a ja ciągle siedziałam we wannie, wpatrując się pustym wzrokiem w kafelki na ścianie. Nie miałam siły. Pragnęłam wrócić do rodziców, lecz nie mogłam przecież podkulić ogona przy pierwszy, lepszym problemie. Nie na tym polegał związek.

Rozgoryczona postanowiłam w końcu wyjść z kąpieli, w celu zrobienia czegoś do jedzenia. Dopiero stając przy lodówce, przypomniałam sobie o kanapkach z pracy, które przez notatki babki zostały nawet nie ruszone.

Otulona ręcznikiem podeszłam do torby, kładąc chlebak śniadaniowy na stole, gdzie ujrzałam karteczkę ze znanym mi pismem.

Wybacz, musiałem wyjść. Oskar potrzebował pomocy.

Buziaki.

Prychnęłam, zgniatając w dłoni papier, wyrzucając go następnie do kosza. Możliwe, że moja wściekłość była bezsensowna - jednak nie potrafiłam jej ujarzmić.

Rozzłoszczona powędrowałam się przebrać w spodenki oraz w luźny top, zarzucając na ramiona ogromną bluzę z logo piłki siatkowej. Przygnębiona założyłam kaptur na głowę, wyciągając także dziennik babci.

Siadając na krześle, przyciągnęłam nogi do klatki piersiowej. Rozsiadając się wygodniej zabrałam się za jedzenie oraz czytanie - oczywiście uważając, aby niczego nie poplamić.

Obiad rodzinny minął w ciepłej atmosferze dysputy oraz radosnego gwaru. Tylko starowinka Wanda ciągle z posępną miną na mnie łypała.

- A ty Rozalio - zaczęła przeciągle, mlasnąwszy pomarszczonymi od minionych wiosen ustami.

Familia zamilkła, gdy kobiecina przemówiła.

- Kiedy ożenek? - strącona z pantałyku, zerknęłam na rodzicielkę. Ta zaprzestawszy dysputy z ciotką, zaniemówiła.

- Rózia jeszcze nie ma wybranego oblubieńca - wyjawiła wyraźnie napięta, wciągając subtelnie powietrze do płuc.

- Niewiarygodne!- babka aż krzyknęła z oburzenia.

- Wyście już dawno do ołtarza zmierzały - starowinka ozwała się z burknięciem, kręcąc na boki głową. Lico kobiety wykrzywił grymas niezadowolenia.

- Pragnę dla Rózi lepszego życia. Najpierw niech uda się na studia - matula skuliła się jak burek pod srogim spojrzeniem swej matki.

- Do roli, a nie na studia! W polu lub w progach domostwa nie potrzeba wykształcenia - babcia Wanda nerwowo wymachiwała dłońmi, niemalże strącając drewniane naczynie.

Raptem, jak grom z jasnego nieba rozległo się w chacie pukanie.

- Wejść!- krzyknęła pogodnie pani domu.

- Niech będzie pochwalony - w izbie zawitała radosna buzia młodziana, na którego widok serce mi w piersi zamarło.

- Pochwalony mój drogi!- babuleńka raptownie zmieniła swoje nastawienie, witając Gabriela z rozanielonym licem.

- Cóż cię sprowadza mój drogi w nasze skromne progi?- staruszka przejęła rolę gospodyni, strącając pozycję matuli na dalszy plan.

- Przybywam prosić o pozwolenie dla Rozalii na wyjście ze mną na spacer - przenajsłodszy Jezu!

Zamarłam w bezruchu. Lazurowe oczy natychmiast odnalazły moje lico w świetle promieni zachodzącego słońca.

Zaczynało powoli zmierzchać, przez co w chacie szerzył się mrok.

- Naszą Rózię powiadasz. Czyż to już niezbyt stosowna pora na przechadzki?- powoli nerwy zaczęły dygotać w mym ciele.

Ekscytacja zmieszana z przerażeniem.

Luby, coś ty czynił?

- Proszę tak pięknie. Krótki spacer - Gabriel klęknął na kolanie przez starowinką, ujmując jej zasuszoną dłoń.

- Prosisz tak hożo, więc niech i tak będzie - babka wyraziła zgodę, unosząc w górę długi palec.

- Jednakowoż panna ma wrócić wraz z ostatnim promieniem słońca - przestrzegła srodze, łypiąc na panicza. Na przekór zimnego jak stal głosu, to w oczach o barwie zmizerniałej mięty łysnął blask przebiegłości.

- Dziękuję - Gabriel ucałował wierzch dłoni babki, z kolei odnajdując mnie spojrzeniem.

- Pani - posłał mi uśmiech tak słodki jak miód.

Starając się z wszelakich sił skryć uśmiech, to niesporo mi to szło.

Oddaliwszy się od stołu, podziękowałam za pozwolenie, opuszczając próg chaty. Stanąwszy na włościach, otulił chłodny wietrzyk me rozgrzane od poruszenia ciało.

- Co powiesz pani na małą przejażdżkę?- raptem ujrzawszy dwa czekające na nas rumaki, oniemiałam.

- Och, Gabrielu - zdumiona, nie wiedziałam co rzec. Nieśpiesznie podeszłam do śniadego mierzyna, głaszcząc go po pysku.

- Choćbym miał paść na kolana i błagać, Rozalio proszę - chybko zjawił się waćpan u mego boku, porywając mą dłoń w swe objęcia.

- Chociaż na moment - lico chłopaczyny ujawniło skomlenie.

- Zgoda - posłałam lubemu wstydliwy uśmiech, zerkając na złotowłosego.

- Dzięki ci pani - ucałował mą dłoń, patrząc wprost w me oczęta. Miękkość warg kawalera równać się mogła z delikatnością ruchów skrzydeł motyla.

Rozgrzany ślad pozostał na mej prawicy, delikatnie parząc w skórę.

- Galopujemy do lasu? Do naszego miejsca?- znienacka twarz młodzieńca znalazła się blisko mego oblicza.

Z trudem przełknęłam ślinę.

- Gabrielu, chcesz chyba Boga rozzłościć - nerwowo chapnęłam powietrze, czując narastające podniecenie.

Zlituj się panie!

- Dla tego spojrzenia warto i samego Boga do szewskiej pasji doprowadzić - szepnął tuż przy mej twarzy, zaś jego oddech musnął skórę policzka.

Zabrawszy mi cenny oddech, utkwił rozżarzone spojrzenie w mych oczach.

Nastała wzburzona głusza.

- Tylko chybko, czas goni - wskazałam wzrokiem na ubywające słońce.

- Moja miła - odnalazłszy mą dłoń, wspomógł mnie młodzian podczas wdrapywania się na konia.

Damie choć nie wypadało okrakiem spoczywać w siodle, atoli nie czułam skrępowania postawą. Gabriel zająwszy karego rumaka, ukradkiem zerknął w mą stronę.

- Ścigamy się?- wierzchowiec młodziana przybliżył się krztynę do mego.

- A jaka nagroda dla zwycięzcy? - jak walczyć, to już z przytupem.

- Jedno życzenie dla wygranego - błysk w oczach chłopaka łysnął tak jasno, jakby gwiazda w nie wejrzała.

- Niechaj będzie - pociągnąwszy mocniej za lejce, ruszyłam rychło.

Cwałem gnał rumak przez trawiaste pole, przecinając na wskroś powietrze. Czując się jak ptak w przestworzach miałam chrapkę puszczenia uzdy, jednakże strach mi na to nie zezwolił. Zbyt szybko pędził wierzchowiec.

Równy rytm wybijany przez kopyta mierzynów, odmierzał marszrutę.

Wonny zapach lasu zdawał się coraz bliższy.

Susy przez powalone pnie oraz nieduże padoły, wznosiły me serce do gardła. W skutek adrenaliny, krew zawrzała w mych żyłach.

Do miejsca naszych tajemnych schadzek z szczawikiem ostał się strzępek drogi.

Dostrzegłszy wejście do znanej groty, poczułam smak zwycięstwa. Wszakże zbyt chybko się rozanieliłam, boć Gabriel wyprzedził mego wierzchowca.

- Pani - rozradowany zeskoczył z rumaka, posyłając w mą stronę szeroki uśmiech.

- Niejeden jeździec mógłby chylić czoła waćpannie - w reweransie wygięło się ciało złotowłosego.

- Moje gratulacje waćpanie - zeskoczyłam chyżo z konia, chwacko podpierając się w talii.

W bezgłosie złączyły się nasze oddechy. Współgrały ze sobą tak równo jak tykanie wskazówek zegara.

Zrobiwszy kroków parę, zagościł przede mną.

- Zgodnie z obietnicą, jakie masz paniczu życzenie?- głos mi się rwał pod jego płonącym spojrzeniem.

Otoczeni dziką przyrodą, znaleźliśmy się w niej tylko we dwoje. Wyłącznie pohukiwanie budzących się puchaczy zakłócało harmonię. Sam wiatr truchlał na myśl o przerwaniu owej chwili.

Ręce me drżały, tak samo jak rozgorączkowane serce.

- Mam jedno życzenie, które trapi mnie od lat - lazurowe oczy spojrzały wprost w moje.

Lico przybrało krztynę smutku, ociupinę rozanielenia.

- Przeto słucham - dech rwał się w mej piersi.

- Ufasz mi najdroższa?- płochliwie uniosłam ździebko brew do góry.

- Zaiste - odparłam chybko. Przeto oczywiste!

- Zamknij więc oczy - poprosił łagodnie, jednakowoż z wyczuwalną obawą.

Uczyniłam jak prosił i zamknęłam powieki.

Ciemność wyostrzyła me zmysły, jak u dzikiej zwierzyny. Czegoż mogłam się spodziewać?

Raptem odczułam na swej twarzy ciepły oddech, zaś kolejno wątłe muśnięcie mych warg. Finezyjne usta Gabriela otuliły moje, niczym wdzięczny puch.

Bóg jeden mi świadkiem, że nogi ugięły się pod mym ciężarem.

Smukłe, aliści szorstkie dłonie panicza odnalazły moje lico, filigranowo je dzierżąc.

- Moja najdroższa Rozalio - oderwał się od mych warg, ciężko łapiąc dech. Mnie samej niesporo było zaznać tchu od pocałunku.

Nasze czoła nieprzerwanie się stykały, lecz oczy pozostawały zamknięte.

Uśmiech sam cisnął się na me usta, choć pewnie przyjdzie mi się za to smażyć w piekle.

- Tyś mi spośród wszystkich panien tą najdroższą - wyznał szeptem, łechtając mnie subtelnie i tkliwie po twarzy.

- Tyś pierwszym mym lubym, który skradł całusa. Podstępny - me oczy spowiła mgła. Łzy rozkoszy zapiekły boleśnie w powieki.

Z durnowatym uśmiechem wpatrywałam się w tekst, czując jak przyjemne ciepło wypełniło moje serce.

Taka powinna być właśnie miłość.

I wtedy uderzyła we mnie rzeczywistość - Marcin chyba nigdy nie pobudził w taki sposób mojego serca.

Poznaliśmy się w szkole średniej, gdzie wpadliśmy sobie nawzajem w oko. Tak po prostu, czysto fizycznie. Później, pomimo kłótni trwaliśmy w związku, choć wrzącej chemii między nami nie było.

Zerknąwszy na wyświetlacz ujrzałam, że dochodziła już prawie dziewiąta nad ranem. Zdezorientowana wyjrzałam za okno, gdzie przez gęste chmury słońce starało się przedostać. Totalnie odleciałam w świecie babci.

To było coś niesamowitego!

Nawet podczas czytania nie odczuwałam zmęczenia. Tak się wkręciłam.

Jeszcze ten Gabriel!

Istny ideał...

Wstając wyłącznie w celu zaprzenia herbaty, szybko wskoczyłam do toalety załatwić swoje potrzeby. Cały czas myślałam nad historią babci, zazdroszcząc jej trochę tak pięknej chwili.

Też tak chciałam!

Pędząc do czajnika, zalałam ziółka i zasiadłam tym razem na zdecydowanie wygodniejszym fotelu.

Podekscytowana jak jeszcze nigdy zabrałam się za kontynuację.

Dalsze opisy krótkiej schadzki sprowadzały się do rozmowy babci z lubym. Poruszali wątki najmniej mnie interesujące - każde z nich opowiadało jak przeżyło uroczystość Bożego Ciała we własnych domostwach.

- Czas nagli - słowa utkane goryczą, ciężko opuściły me usta. Nie chciałam rozstawać się z młodzieńcem.

- Wiem moja pani - dłoń jasnowłosego odnalazła moją, taktownie ją muskając.

- Jutro z samego ranka wracamy do Lwowa, jednak wrócę po ciebie - zapewnił z łyskiem w oczach, z pokusą zerkając na me usta.

- Wierzę mój miły - niepewnie wsparłam podbródek o jego ramę, pragnąc by ta chwila istniała wiecznie.

- Nim jednak opuścimy nasze miejsce, mam pomniejszy podarek dla ciebie - prędko wstał na nogi, wyciągając coś z kieszeni spodni.

Następnie padł na jedno kolano, chwytając mą dłoń. Drobny przedmiot znalazłszy się we wnętrzu prawicy, trącił skórę o krztynę zimnem.

- Abyś zawsze miała mnie blisko przy sobie. Póki życie nie pozwoli mi spędzić reszty dni tuż przy tobie, pragnę by ten podarek przypominał ci o mnie - ze łzami w oczach, otworzyłam zaciśnięte przez Gabriela me palce.

Na prawicy spoczywał złoty łańcuszek ze sercem, który musiał kosztować majątek.

- Gabrielu - głos mi się złamał pod naporem emocji. Pojedyncza słona kropla uciekła spod powiek, wprost na zaróżowiony policzek.

- Nie płacz najdroższa. Tyś na zawsze będziesz jako jedyna w mym sercu - ucałował mą dłoń, ścierając prędko nieproszoną łzę z mego lica.

- Dziękuję - płochliwie, atoli krzepko objęłam go za szyję.

Chyżo odwzajemnił gest, tuląc rozdygotane ciało do swojej piersi.

Wtem coś do mnie dotarło!

Jak oparzona podbiegłam do lustra w korytarzyku, spoglądają w taflę.

Złote serce na złotym łańcuszku, zdobiło moją szyję.

Zamarłam na ten widok, uświadamiając sobie, że znalezisko na strychu to wisiorek babki Rozalii od Gabriela. Chyba, że ...

Nie, to musiał być on!

Drżącymi rękoma złapałam za biżuterię, zdejmując ją na moment. Szukałam na niej jakiś oznak podróby, lecz złoto zdawało się nie tknięte przez upływający czas.

To musiał być on - był ukryty w pudełeczku na strychu. Rodzice trzymali wszystkie pamiątki po naszych przodkach.

To on!

Wpatrzona w przedmiot aż zakryłam jedną dłonią usta, siadając z wrażenia na zimnej podłodze. Prawda z trudem do mnie docierała.

Czując jak serce łomotało w mojej piersi, dopadłam dziennika nie zważając już nawet na miejsce spoczynku. Musiałam poznać ich losy dalej.

- Wracajmy, niedługo słońce zaśnie - Gabriel założywszy wisiorek na mą szyję, delikatnie cmoknął mój policzek.

Powrót do wioski już tak nie bawił. Radość zmieniał się w smutek, zaś ekscytacja w palenie w pierś.

Stąpnąwszy na podwórzu, oddałam lejce mego tymczasowego rumaka.

- Gabrielu!- matka młodziana czekała na syna w rozdrażnieniu.

- Dobry wieczór - ze strachem ukłoniłam się damie, spuszczając pokornie głowę.

- Cóż to za schadzki z panną?- machnęła gorączkowo dłonią, łypiąc na mnie groźnie.

- Waćpanna niczemu winna, to ja prosiłem starowinkę o chwile w towarzystwie panny - czułam w kościach, że źle się to skończy.

- Zapomnij o romansach mój drogi. Z ojcem przed podróżą postanowiliśmy, że poślubisz pannę z Lwowa - słowa matuli lubego wbiły w me serce lodowate noże.

- Co?! - osłupienie rozbrzmiało w głosie jasnowłosego.- Nie ma mowy matko - odmówił odważnie, stawiając się woli matuli. Strasznie się to kobiecie nie spodobało, przez co lico starszej kobieciny wygiął grymas.

- Ja żem inną pannę pragnę poślubić - panicz spojrzał na mnie, atoli ja nie miałam śmiałości unieść załzawionego wzroku.

- Coś ty durny wiesz o życiu! Dziewka ci w głowie ino zawróciła - coraz bardziej zawstydzona, pragnęłam jak najdalej uciec.

- Obrażając Rozalię matko, znieważasz mnie także - jak lew Gabriel chronił me imię, lecz na darmo.

- Młody i głupi. My z ojcem wiemy lepiej co dla ciebie godniejsze - dama owinęła szczelniej postawne ciało barwną chustą.

- Proszę wybaczyć - zapłakana czmychnęłam za róg chaty ze spuszczoną głową.

- Rozalio!- wołanie lubego choć dotarło do mych uszu, to zmienić losu nie mogło.

Mój najdroższy miał poślubić inną pannę.

Serce krajało mi się z bólu, który niczym bestia szarpała je okrutnie.

Czemuż tak cierpiałam, skoro w paniczu widziałam tylko przyjaciela?

Na tym wpis się kończył, a mnie zamurowało.

Od razu przypomnieli mi się moi rodzice, którzy także mieli z góry zaaranżowane małżeństwo. Z pokolenia na pokolenie przechodził ten zwyczaj, lecz na szczęście przeminął z czasem. Oby już nigdy nie wrócił.

Rozalia musiała kochać Gabriela, lecz przez wzgląd na zwyczaje oraz niedoświadczenie nie miała nawet o tym pojęcia. Biedna musiała strasznie cierpieć, żyjąc z myślą, że jej ukochany miał poślubić inną kobietę.

Mimo wszystko zachowała wisiorek, więc podejrzewałam iż jej miłość do tego mężczyzny nigdy nie umarła. Możliwe, że pogodziła się z decyzją jego rodziców.

Skołowana zamknęłam notes, nie mając pojęcia co o tym wszystkim myśleć.

Prychnęłam pod nosem, oblizując usta.

Ogarnął mnie chłód oraz pustka. Nawet mieszkanie wydało mi się obce. Świat babki pochłaniał mnie bez reszty, odrywając od rzeczywistości, do której trudno było mi później wrócić.

Rozemocjonowana odłożyłam notes na blat stołu, udając się z telefonem do łóżka. Musiałam oderwać choć na moment myśli od zapisków przodkini. Usadawiając się wygodnie pod kołdrą, poprawiłam poduchę, zaczynając przeglądać social media.

Wszędzie huczało w nich od fit influencerek, albo o polityce - naszej oraz zagranicznej. Liczne strajki społeczeństwa Polski zalewały internet.

Postanowiłam zmienić tematykę, wpisując w wyszukiwarkę hasło "urocze zwierzaki". Wolałam pooglądać zdjęcia puchatych maleństw, niż czytać lub słuchać tych wszystkich bzdur, czy zastanawiać się, gdzie tak naprawdę podziewał się Marcin.

Od tego wszystkiego mogła tylko rozboleć głowa.

Coraz bardziej znużona wyłączyłam po kwadransie telefon, przytulając policzek do poduszki. Jak przez mgłę widziałam oczami wyobraźni sceny z pamiętnika babki, powoli odpływając w krainę marzeń sennych.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro