Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Nadzieja

Kolejny dzień, w którym chłodne przedwiośnie styka się z bladą twarzą i żałośnie podkrążonymi oczami o barwie zamarzniętej gorzkiej czekolady.

Beznamiętnie sunąłem wzdłuż zdających się nigdy nie kończyć drucianych ogrodzeń, które swoim więziennym wyglądem oddzielały kamienne obwarowania budynków, dając ich zdesperowanym więźniom złudne poczucie przestrzeni osobistej.

Zdecydowałem się nie iść głównymi ulicami. Nie to, żeby do szkoły było blisko. Była w innej dzielnicy miasta. To prawda, mógłbym jeździć  szkolnym autobusem, ale nigdy szczególnie nie przepadałem za rówieśnikami. Ani za ludźmi w ogóle, jeśli mam być szczery. Za dużo zgiełku, który wiecznie dzwonił mi w uszach. Zawsze wydawało mi się, że szum setek ludzi przechodzących ulicami miasta oddzielał moje ciało od głowy.

Właściwie, znalazłbym co najmniej dwie szkoły bliżej naszego mieszkania, jednak Doug martwił się, że nie w każdej bym się odnalazł. Co mu się dziwić, nigdy nie byłem najbardziej rozgarniętym dzieciakiem. Poza tym, prawdopodobnie miał rację. Pomijając fakt, że szkoły, w których było dużo dzieci nieprzystosowanych do życia w stanach imigrantów nie są zbyt bezpiecznym miejscem. A w tym mieście, jest ich oczywiście pełno. Niby wszyscy są równi, a jednak wszyscy mają uprzedzenia. Wszyscy chowają się w swoich klatkach i wychylają nieufnie głowy, zanim zdecydują się wyjść. Oto i nasze wielkie, amerykańskie marzenie.

Pogrążony w myślach, wszedłem w zaułek, prowadzący do głównej ulicy. Lubiłem to miejsce. Wyglądał jak ciemny, ceglany tunel prowadzący do świetlistego źródła cywilizacji. Zawsze, kiedy z niego wychodziłem, miałem ochotę podnieść głowę do góry i popatrzeć na rozpościerające się wysoko budynki, których ostatnie piętra wydawały się sięgać nieba,  krzycząc o więcej przestrzeni, ale zamiast tego, zwykle wlepiałem tylko oczy w chodnik, próbując uniknąć kontaktu wzrokowego z przechodniami. 

Wkrótce siedziałem już w ławce na wychowaniu zdrowotnym. Kto w ogóle wymyślił ten przedmiot? Lekcja ledwo się zaczęła, gdy nagle do klasy, trochę zbyt zdecydowanym krokiem, wszedł ciemnowłosy chłopak o głębokich, lazurowych oczach. Pierwszy raz go tu widziałem
Wszyscy podnieśli na niego wzrok. 

- O witamy, ty musisz być naszym nowym uczniem. - uśmiechnęła się pani Shmidt.

- Tak jest. Dzień dobry pani. - odpowiedział grzecznie.

- To jest Andy, przeprowadził się tutaj zaledwie wczoraj.  Możecie się z nim zapoznać po lekcji. Mam nadzieję, że ktoś z was oprowadzi go po szkole. - kiedy tylko skończyła mówić wszystkim uczniom włączyła się opcja "szepty". Moja znienawidzona. Zawsze miałem wrażenie, że to ja byłem ich ofiarą.

Nowy chłopak usiadł w jedynej wolnej ławce, która oczywiście znajdowała się koło mnie. Jasne, w końcu kto by chciał koło mnie siedzieć? Byłem pewny, że połowa uczniów myślała, że jestem niemową. 

- Hej. - szepnął i pomachał w moją stronę z uśmiechem malującym się na zaskakująco ciemnych ustach.

- Cześć. - powiedziałem prawie bezgłośnie, wykrzywiając się w grymasie, który chyba miał być uśmiechem lecz sądząc po jego zdziwionej minie, średnio mi się udało. Patrzył na mnie dalej, wyczekując jakiejkolwiek bardziej widocznej reakcji.

Szybko upuściłem głowę do mojego świecącego pustostanem zeszytu, udając, że nagle znalazłem w nim coś niesamowicie interesującego.

Rozprostowałem nieco szyję, przeczuwając, że zostanę w takiej pozycji przez następne pół godziny. Miałem tylko nadzieję, że nie będzie miał ze mną następnej lekcji. Na szczęście go tam nie było. Przez te marne kilkanaście lat mojego życia, nauczyłem się, że zainteresowanie innych nie przynosi mi pozytywnych efektów.

Na lunchu, zwyczajowo zająłem miejsce przy najbardziej pustym stoliku, jaki dało się znaleźć, a nowy chłopak z jakiegoś powodu postanowił mi towarzyszyć. "Spokojnie" - pomyślałem sobie - "niedługo mu przejdzie".

- Mogę się dosiąść? - jego usta teatralnie się wygięły, kiedy zadał pytanie.

"Już siedzisz. I tak nie mam wyboru" - pomyślałem, kiwając tylko potakująco głową. Nie chciałem być aż takim gburem.

- Szczerze mówiąc zdziwiłem się, że chodzisz tu do szkoły. Widziałem cię rano na ulicy. Wyglądasz na dużo młodszego. Jak się nazywasz?

- Tim. - odpowiedziałem krótko, dokładnie obserwując położenie moich frytek. - Wiem, wyglądam jak dziecko. - spojrzałem mu przez chwilę w oczy, próbując stwierdzić, czy mnie ocenia, jednak oprócz dziwnego, głębokiego oceanu nic nie było w nich widać.

- Spokojnie - stwierdził. - Za rok urośniesz i pewnie będziesz już wyglądał zupełnie inaczej. Znałem kilku takich. Kilka miesięcy potrafią być nie do poznania. Nie żeby było w tym coś...

- Cześć Andy. - żująca gumę nastolatka ze zdecydowanie za mocnym cieniem na powiekach wpadła z impetem na siedzenie koło niego, ciągnąc za sobą koleżankę, która mało nie upuściła na mnie swojej tacy. Przesunąłem się niezauważalne.

- Słyszałam, że dopiero wczoraj tu przyjechałeś. Skąd jesteś? - mlasnęła, ostentacyjnie opierając się o stolik i studiując jego twarz z zaangażowaniem równym mojej miłości do frytek, kiedy ktoś próbował  prowadzić ze mną konwersację.

W tym momencie zaczęła się toznowa, z której ja zostałem z góry wykluczony. "Może to i dobrze" - pomyślałem - "pewnie znowu walnąłbym coś głupiego. Wyglądam jak dziecko? Przecież ja jestem dzieckiem. I do tego najwyraźniej socjalnie niepełnosprawnym." Postanowiłem skupić się na przeżuwaniu - to wychodziło mi zdecydowanie lepiej.

- Idę do łazienki, zaraz wracam. - powiedział Andy po chwili, posyłając mi długie spojrzenie. Zapewne było to coś w stylu "uwolnij mnie od tych dwóch". Popatrzyłem za nim.

- Hej, Tim. - odezwała się dziewczyna. - Co tak się na niego gapisz, podoba ci się? Jakby co, to on jest zajęty. - wskazała na siebie, wprawiając drugą w śmiech.

- Pewnie, że mu się podoba. To wyjaśnia dlaczego z nim gadał. Widziałaś, żeby zamienił chociaż słówko z kimś innym? 

- No, a szczególnie z dziewczyną. - zaśmiała się ponownie. Upuściłem swój wzrok jeszcze niżej. Sytuacja stawała się coraz bardziej niekomfortowa. Moja panika zaczęła być widoczna pod stołem, w trzęsących się rękach. Czułem że muszę coś z siebie wykrztusić, zanim będzie za późno.

- Wcale mi się nie podoba! - zaprzeczyłem, marszcząc brwi. - To znaczy, jest ładny, ale...

Nie byłem w stanie dokończyć zdania, bo chichot nastolatek stał się zbyt głośny. 

- Wiedziałam że jest gejem. Wisisz mi piątkę!
Druga natychmiast uderzyła ją w dłoń.
- Jedyna, jaką dostaniesz! - wstały od stołu, widocznie rozbawione zmierzając w stronę stolika ich przyjaciół. Tych "fajnych" w głębokim cudzysłowie.

"Chwila moment, co ja właśnie powiedziałem?" - cała krew zdawała się odpłynąć z mojej twarzy, kiedy zdałem sobie sprawę, że właśnie zaprzepaściłem swoją reputację do końca pobytu w tej szkole, jeśli nie dłużej. Zauważyłem Andy'ego zmierzającego w moją stronę. "Może lepiej uciekać, zanim usłyszy pierwsze plotki". - pomyślałem, doskonale wiedząc jak działa brutalny mechanizm popularności uczniów. Wyścig szczurów to mało powiedziane. Wstałem od stolika, w rekordowym tempie przemierzając stołówkę, co zaowocowało kilkoma bolesnymi kuksańcami ze strony tacek innych uczniów i zdziwionym wyrazem twarzy ciemnowłosego chłopaka. "Gorzej już być nie może" - pomyślałem, kiedy zamknięty w łazience desperacko próbowałem złapać oddech.

"A jednak." Siedząc na ostatniej lekcji, niemal zakopany w książce do geografii szepty i śmiechy były głośniejsze niż na którejkolwiek z wcześniejszych lekcji. Do tego chłopak oczywiście musiał mieć tę lekcję razem ze mną. I po jego wielokrotnych spojrzeniach w moją stronę, coś mi podpowiadało, że fałszywy plotki już się rozprzestrzeniły. Każdy temat był dla nich jak ogień. A ja, siedząc w ławce bez ruchu byłem najwyraźniej kawałkiem drewna.

"Zapaść się pod ziemię to mało" - pomyślałem, niemal wybiegając ze szkoły. Oddalając się od tej ludzkiej rzeźni złapałem się na myśleniu "czy powiedzenie, że ładny chłopak jest ładny jest aż tak dziwne? Czy on naprawdę mi się podoba?". Zastanowiłem się chwilę. "Oczywiście, że nie. Dziewczyny są ładniejsze." Wszedłem z ulgą do mojego ulubionego ceglanego tunelu, gdzie nic związanego z ludźmi nie zdawało mi się już grozić. "Ale, jak tak patrzeć na te dwie i ich zawistne jadaczki to chyba jednak przerzucę się na facetów" - westchnąłem głośno, pocierając czoło.

- Co wzdychasz, chłopak cię rzucił?! - usłyszałem szydercze ryki, gdzieś niedaleko za mną.
"Nawet tutaj?" - zdziwiłem się - "Albo usta szkolnych gaduł mają olimpijskie tempo, albo mam wyjątkowego pecha. Albo jedno i drugie."
Nienawidziłem takiego zachowania z płonącą pasją. To wszystko było tak idiotyczne. Nic, co zawistni ludzie mówili nie miało sensu. Stwierdziłem, że najlepszym sposobem będzie ich zignorować. Postanowiłem się nie odwracać i po prostu przeć naprzód.

- Chyba go nie chciał. Chciałbyś głuchoniemego? - ryczenie przybrało na sile. "Oni nic nie wiedzą Tim, po co się przejmujesz?" - próbowałem się pocieszyć.

- E, ciota! Słyszysz mnie czy naprawdę coś masz nie teges z uszami?!

Desperacko zamrugałem oczami, próbując nie dopuścić do rozlewu słonej cieczy, która z niesamowitą częstotliwością zaczęła mi się gromadzić pod powiekami. 

- Idioci. - mruknąłem, wpychając trzęsące się ręce do kieszeni. "To tylko kolejny atak, Tim" - zapewniłem się ponownie. Nie zamierzałem dać im tej satysfakcji i pokazać że obchodzi mnie, co o mnie myślą. Dalej nie miałem zamiaru się odwracać.

- Coś ty powiedział?! Odszczekaj to, gówniarzu! - Momentalnie zostałem złapany za ramię przez, o ironio, nieco tylko starszego chłopaka i brutalnie popchnięty na ziemię. Drugi stał zaraz za nim, wykrzywiając się szyderczo w moją stronę. Krótkie "zaraz zginę" przeszło mi przez myśl, kiedy napastnik chwycił mnie za koszulkę i szarpnął do góry. Adrenalina wypełniła mi żyły.

- Idioci, powiedziałem! - kopnąłem agresora w brzuch z  całej siły, z nadzieją że to pozwoli mi uciec. Nic bardziej mylnego. Złudne poczucie mocy, wywołane adrenaliną znowu mnie zawiodło. "Głupi, głupi, głupi".

- Co to miało być?! Pożałujesz zasrany dzieciaku! - wykrzyczał mi w twarz, kiedy wywijałem się jak wąż potraktowany paralizatorem, próbując się uwolnić z jego uścisku.

- Ej, obczaj to. Ale grat! - wyciągnął mój kilkuletni, nieco obdrapany model telefonu, który dostałem od Douga z plecaka.  Patrz, ma czarno-biały wyświetlacz. Jakim cudem to jeszcze chodzi? 

- Hej! Zostaw! - krzyknąłem przerażony, na co on rzucił go z impetem o asfalt, następnie kopiąc nim o ceglaną ścianę. 

Próbowałem ponownie się wyrwać, ale poskutkowało to jedynie brutalnym kopniakiem w brzuch. Dużo celniejszym od mojego. Wszystko wokół zawirowało. Rzeczywistość straciła nieco ostrość, kiedy wydawszy z siebie zrozpaczony jęk zwinąłem się w pozycję embrionalną, próbując nie dać się gwałtownym przewrotom własnego żołądka. 

- Hej zobacz na te wszystkie rysunki. Ale gejowskie, stary. Faktycznie ciota. -  zaśmiał się chłopak, który przekopując się przez moje książki dotarł najwyraźniej do moich szkiców. Prywatnych szkiców, których nikt nie miał oglądać.

Rozpaczliwa próba podniesienia się z kolan, kiedy uwaga agresora została odwrócona skończyła się fiaskiem, być może przez moje spowolnione ruchy. Przez chwilę wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Przyszpilił mnie gwałtownie do ziemi, gotowy do zadania ciosu. Osłoniłem się rękami, kompletnie bez sił, w przerażeniu czekając na kontakt z jego pięścią. 

Ale ten nigdy nie nadszedł. Zamiast tego zobaczyłem chłopca, którego twarzy nie mogłem znikąd skojarzyć stojącego nad strasznym przygłupem z deskorolką i jego, w akompaniamencie głuchego jęku łapiącego się za głowę. Prawie się zakrztusiłem, kiedy poderwał mnie z ziemi, chwytając mnie zbyt mocno za rękę, drugą ręką odpychając zdziwionego idiotę. Jakimś cudem zdołał jeszcze złapać mój plecak, a wszystko działo się tak szybko, że nie zdążyłem przeprocesować co się dzieje.

- Zwiewamy! - krzyknął, ciągnąc mnie za sobą. Po drodze podniosłem jeszcze mój telefon, a właściwie to co z niego zostało. 

- Co ty robisz?! Biegnij! - wrócił po mnie i pociągnął mnie dalej.

Sądząc po niekończącej się wiązance przekleństw dochodzących zza naszych pleców, napastnicy ruszyli za nami w pościg. 

- Szybciej! - krzyknął mój nieznajomy wybawca.

- Nie dam rady! - wydyszałem, łzy puściły mi się z oczu, do tego dochodził tępy ból w brzuchu i uczucie braku tlenu. Każda sekunda biegu była dla mnie sekundą za dużo. Usłyszałem groźnych, porządnie wkurzonych chłopaków zaraz za nami.

Nagle blondyn z deskorolką skręcił gwałtownie w prawo i niezbyt delikatnie wciągnął mnie w wąski zaułek między dwoma budynkami. Zziajany i w kompletnym szoku uderzyłem głową w kamienną ścianę, a ten tylko zatkał mi usta i nos, chowając nas za ogromnym, przeładowanym śmietnikiem.

Wkrótce nadbiegło naszych dwóch przerośniętych nastolatków, którzy naprawdę inteligencją nie grzeszyli, ponieważ nawet nie zauważyli zaułka i pobiegli dalej.

Ich głosy miarowo cichły. Po chwili chłopak wychylił się zza śmietnika aby zobaczyć czy teren jest czysty. Pierwszy raz miałem okazję bliżej mu się przyjrzeć. Mój tajemniczy wybawca był wyższy ode mnie, co, szczerze mówiąc nie było dużym osiągnięciem, miał rozwichrzoną blond czuprynę, która wręcz domagała się interwencji fryzjera i jasnoniebieskie oczy.

- Droga wolna - stwierdził, wychodząc zza kosza. - Uratowałem ci dupę, stary. - zaśmiał się, oddając mi mój plecak. Czy to naprawdę go tak bawiło? Ja osobiście ceniłem sobie choć trochę moje życie. Może tak ze dwadzieścia dolarów było warte.

- Chris - wyciągnął do mnie dłoń, która ja niezręcznie ścisnąłem, ręką jeszcze drżącą od nadmiaru emocji.

- Tim - powiedziałem nieśmiało.

Wyjąłem z kieszeni wrak mojej komórki, a raczej wrak wraku mojej komórki. Wiele z niej nie zostało. Rysy zamazywały obraz na wyświetlaczu i część klawiszy odpadła. Nie mówiąc o antence, która była złamana w połowie. Ogarnęło mnie dobrze znajome poczucie beznadziei.

- No nie - schowałem głowę w dłoniach.

- Nieźle cię urządzili, musiałeś ich
porządnie wkurzyć, co? Coś ty im powiedział?

- Nic nie zrobiłem - powiedziałem płaczliwie z pomiędzy dłoni, dalej nie mogłem w to uwierzyć. Pojedyncza łza popłynęła mi po policzku. Odwróciłem się wstydliwie twarzą od mojego rozmówcy, który jakimś cudem jeszcze ode mnie nie uciekł.

- Hej, nic się nie stało. - szlag, chyba zauważył.
"Nic się nie stało" to chyba najgłupsza rzecz jaką można powiedzieć jeśli faktycznie coś się stało. I do tego wyjątkowo popularna. I wyjątkowo nie pomocna.
Ta właśnie rzecz przełamała tamę pod moimi powiekami.

- Ej, nie płacz. Ej no. - stał koło mnie, widocznie zmieszany sytuacją, ale jak raz zacząłem, nie mogłem już przestać. Wszystko było beznadziejne.

- Eee, nie wierzę że coś im zrobiłeś. Nie jesteś takim typem. Dasz się takim dupkom sobą pomiatać bez powodu?

- Tak.

- Co? Niby czego?

- Bo jestem słaby.

- Ale nie mają prawa. - oburzył się.

- To jest właśnie prawo natury.

Na to zamilkł. Zacząłem iść załamany mniej więcej w stronę domu, a chłopak z jakiegoś dalej podążał za mną. Naprawdę jeszcze nie miał mnie dość?

- A mogę chociaż wiedzieć, czego cię tak potraktowali?

- Nie - ponownie odwróciłem głowę żeby oszczędzić mu widoku mojej szkaradnie zaczerwienionej twarzy. Nie chciałem żeby ktokolwiek musiał to oglądać. Nie miałem też ochoty opowiadać nikomu obcemu o żałosnym incydencie w stołówce. Pewnie by mnie wyśmiał.

- Dobra, okej, nie musisz być taki niemiły.

- Prze... przepraszam. Taki się urodziłem. - wymruczałem. - Dlatego nikt mnie nie chce.

- Nienawidzę jak ludzie tak mówią. Jak dla mnie to jeden wielki bullshit.

- Niby dlaczego? - spojrzałem na rozmówcę kątem oka.

- To zawsze wszystkich najlepsza wymówka. "Taki się urodziłem?" Co to ma w ogóle być?

- Jak to co? Prawda.

- Powiem ci coś. Każdy urodził się jako taki sam, mały, różowy niemowlak. Coś, co nie umiało i nie wiedziało nic. I każdy od tego momentu robił z tym swoim życiem, co chciał i sam wybierał jak ma się zachowywać i ile pracy ma w siebie wkładać. - przewrócił oczami. -  Więc czego, do jasnej cholery ktokolwiek tak mówi? Nie przyszło im do głowy, że to oni kontrolują swoją osobowość? Dlaczego ludzie myślą, że tylko wygląd można w sobie zmienić?  - blondyn zatrzymał się na krawężniku, siadając na swojej desce.
- Poza tym - kontynuował - gdyby nikt cię nie chciał, już dawno byłbyś bezdomny.

- To prawda - westchnąłem, zafrasowany nagłym wybuchem emocji ze strony nieznajomego. - Ale chyba nie do końca.

Przycupnąłem koło niego, próbując rozgryźć jego tok myślenia.

- Co masz na myśli?

- Nie słyszałeś o czymś takim jak DNA? Mamy setki różnych genów, które od najmłodszych lat odzwierciedlają nie tylko nasz wygląd, ale też i osobowość. I to w najdrobniejszych szczegółach. Podobno mogą nawet określać podatność na choroby psychiczne. - zacząłem powoli, spoglądając chropowatą powierzchnię asfaltu. - Jakim więc prawem mówisz, że jesteśmy tacy sami? To cud, że niektórzy są w ogóle do siebie podobni. Ci, co mają farta, nie muszą się wpasowywać, bo są akceptowalni z punktu widzenia społeczeństwa. Ale nie każdy ma tyle szczęścia. Nie każdy może być kochany, lubiany, akceptowany... - zakończyłem smętnie, mając oczywiście na myśli samego siebie. Zmarszczyłem brwi, to była chyba najdłuższa wypowiedź, jaką udało mi się sklecić od miesięcy. I pierwszy raz miałem wrażenie że druga osoba jest choć trochę zainteresowana rozmową. Oprócz Douga oczywiście, ale on się nie liczył. On mnie nie rozumiał. Rozmowa z nim była o obiedzie. O tym, jak sprężyny kanapy znów zaczynają wyłazić, o pracy.

- Bystry jesteś jak na swój wiek. Ile ty masz lat?

- Czternaście. Od miesiąca.

- Wiedziałem! Jak cię pierwszy raz zobaczyłem, pomyślałem że musisz chodzić do podstawówki, ale później zmieniłem zdanie. Starzej ci z oczu patrzy.

- Dzięki? - zapytałem niepewnie, na co mój towarzysz szczerze się roześmiał.

- Wybacz, komplementy nie są moją mocną stroną.

- Da się zauważyć. - uśmiechnąłem się delikatnie. Blondyn widocznie się rozluźnił na ten gest.

Po chwili ciszy spróbowałem wrócić do wcześniejszej rozmowy.

- A więc dalej twierdzisz, że rodzimy się tacy sami?

- Nie twierdzę tak, nie jestem przecież głupi. To prawda, że geny i osobowość mamy zupełnie różne, ale jest coś, co jeszcze mamy. Wolna wola. Jak nie możemy oszukać własnego genotypu, tak można zmienić swoje nastawienie, dlatego twoja teoria, że twoje zachowanie nie jest twoją winą to najzwyczajniej w świecie próba ucieczki. - chłopak popatrzył mi w oczy i stwierdził, z godną podziwu dobitnością. - Tchórzysz. Uciekasz od zmiany.

Coś przewróciło mi się w żołądku i tym razem nie był to efekt uboczny ciosu. Miał rację. Miał stuprocentową rację. Mogłem się zmienić. Moje oczy ponownie zapiekły, niczym polane metaforycznym sosem tabasco.

- Co z tego? Nie mam siły na zmiany. - schowałem głowę w rękach opartych na kolanach. - Jestem za słaby na zmiany. - To była prawda, byłem kompletnie wyczerpany nawet życiem tak biernym, jak moje.

Najlepszy przyjaciel - poczucie beznadziei ponownie dał o sobie znać. To było zdecydowanie uczucie, które umiałem identyfikować najlepiej. Byli jeszcze starzy kompani - niemoc i bezsens. Tak, ta trójka zdecydowanie sobie moja osobę upodobała.

- Jestem za słaby nawet, żeby żyć życiem, w którym nic się nie dzieje. - kontynuowałem głosem zduszonym szlochem. Nienawidziłem tej piekącej guli w gardle. To był koniec rozmowy. "Żałosne" - pomyślałem.

Minęła jedna długa, ciężka minuta od mojego kolejnego wybuchu, a ja dalej wyczuwałem obecność chłopaka koło mnie. Podniosłem na niego niewyraźny wzrok.

- Jeszcze tu jesteś? - zapytałem szeptem.

- Nigdzie nie idę. - odpowiedział równie cicho, zaplatając ramiona.

- Myślałem, że ode mnie uciekniesz, kiedy pierwszy raz się rozkleję. - A jakimś cudem nadal tu jesteś.

Nie pojmowałem tego. Czy on chciał mi pomóc? A jeśli tak, to dlaczego?

- Jeśli chcesz być sam, to powiedz, pójdę sobie. - powiedział, z dziwnym żalem w głosie. Czyżby był na tyle samotny, że nie miał poza mną większego wyboru? To by wiele wyjaśniało.

- Czekałem aż się uspokoisz, żeby spróbować uświadomić ci, że jesteś silniejszy nic myślisz.

- O czym ty mówisz? - zapytałem, szczerze zdziwiony.
"Jak może tak myśleć po tym pokazie, który właśnie odstawiłem?"

- Zastanów się jak bardzo różnisz się od tych debili, którzy nas gonili. Jesteś emocjonalny, nie chcesz nikomu zaszkodzić bo doskonale rozumiesz jakie to może mieć konsekwencje. Nigdy nie chcesz zranić nikogo, bo wiesz jak to jest być zranionym. Nie rozumiesz wiele, ale byłbyś w stanie ryzykować sporo rzeczy, żeby oszczędzić innym smutku. Nie sądzisz, że samo to czyni cię bardziej wartościowym od nich?

- Skąd ty to wszystko o mnie wiesz? - zapytałem zdziwiony, naprawdę chciałem wiedzieć.

- Powiedzmy, że jestem dobrym obserwatorem. - posłał mi nieco rybi uśmiech, z kącikami ust uniesionymi do góry.

Nie mogłem rozgryźć jego wyrazu twarzy.
"Czy to wszystko tak po mnie widać?" - zastanowiłem się - "Czy ludzie mają mnie za jakiegoś nienormalnego świra? Pewnie tak."

Spojrzałem na niebo, w głębokim zastanowieniu.

- Wartościowym. Dziwne słowo. Nie wierzę w wartości.

- Dlatego nie wierzysz w siebie.

Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć.

- Hej, co to za mina zbitego psa? -  szturchnał mnie zaczepnie w ramię - Z tym komplementem naprawdę się starałem.

- Próbuj dalej.

Popatrzył na mnie, widocznie zmieszany, nie wiedząc czy żartuję. Wykrzywiłem się nieco w głupawym grymasie, żeby dać mu podpowiedź.

- Głupek. - stwierdził krótko. - Nie zapominaj, że mam broń. - wskazał na swoją deskorolkę.

- Masz czarny pas w ogłuszaniu ludzi kawałkiem drewna? - na to zaśmiał się szczerze. Dobrze było słyszeć czyiś śmiech.

- Ja ci dam kawałek drewna! - udał że zamachuje się na mnie wspomnianym wyżej drewnem. Zacząłem uciekać. Biegłem przez chwilę, a on gonił mnie po prawie pustej ulicy. Czułem się jak małe dziecko bawiące się w berka i to było, nie będę kłamał, bardzo przyjemne uczucie. Ale również bardzo odległe. Jakby... nierzeczywiste.

- Brawo, dorwałeś mnie! - krzyknąłem po chwili, siadając wyczerpany na pustym chodniku.

- Musisz popracować nad kondycją.

- Po prostu już nie mogę. - powiedziałem smutnawo, zdając sobie sprawę z własnej słabości fizycznej. Nigdy nie byłem dobry z WF'u. Może byłoby lepiej gdybym nie bał się wychodzić na zewnątrz żeby uprawiać sport.

- Zajmiemy się tym, młody padawanie. - wypiął się dumnie. - Dziś wyruszasz w swoją pierwszą przygodę. Stawaj. - wskazał na swoją deskorolkę.

- Ja? Chyba żartujesz. - spojrzałem na nią z przerażeniem.

- No dalej - uśmiechnął się - To banalne. Stawiasz przednią nogę przed montażówkami, trochę pod kątem, drugą odpychasz się z ugiętych kolan i stajesz delikatnie palcami na tailu, czyli końcu deski.

Czy to normalne że nie zrozumiałem z tego kompletnie nic?

- Wybacz, że rujnuję twoje marzenia o zostaniu profesjonalnym trenerem, ale dopiero co mnie uratowałeś, a teraz znowu chcesz mnie zabić.

Przewrócił oczami.
- No dobra. To idziemy na górkę.

Podniosłem brwi. Chciał gdzieś ze mną iść? No dobra. W końcu takie przypadki nie zdarzają się zbyt często. Poza tym, zaczynałem go lubić.

- Po co? I gdzie ty tu znajdziesz górkę? Jesteśmy w samym środku Chicago.

- Zobaczysz. - uśmiechnął się tajemniczo.

- Już się boję.

Zaprowadził mnie na spacerowy deptak idący delikatnie, ale stale w dół.

- To ma być twoja górka? - zadrwiłem.

- Powinna wystarczyć. - znowu się uśmiechnął. Dalej nie miałem pojęcia, co planował zrobić, ale domyślałem się po jego ekspresji że to się dobrze nie skończy.

- Siadaj.

- Co? - zmarszczyłem brwi

- Siadaj - wskazał na deskę. - najlepiej przodem.

Nagle zrozumiałem po co mu była górka. Popatrzyłem na niego jak na wariata. Wiedziałem, że był walnięty. Jak inaczej wytłumaczyć że sobie ode mnie nie poszedł?

- Nie ma mowy, za dużo tu ludzi!

- Uwierz mi, kiedy jedziesz wystarczająco szybko, ludize zdążą się odsunąć. - roześmiał się.

- Czy ty masz w ogóle coś w gło... Woooooah! - nie zdążyłem dokończyć, popchnął mnie drań.

Okazało się, że potrzeba zaledwie kilka sekund aby się porządnie rozpędzić, nawet z tak znikomej wysokości.

Przynajmniej miał rację; ludzie, widząc krzyczącego dzieciaka, chaotycznie machającego nogami w celu utrzymania równowagi faktycznie się przesuwali.

Jazda była niesamowicie szybka, a w tej szybkości poczułem powiew wolności. Podobało mi się to. Przez krótką chwilę nawet fajnie się bawiłem, ale kilka sekund później zawrotna prędkość pokonała mój zmysł równowagi.

- Nienawidzę cię! - Zawołałem obolały do zbliżającego się w moją stronę blondyna, który nawet nie przejął się moim upadkiem, po prostu głupio się uśmiechał.

- Ale fajnie było, nie?

Przewróciłem oczami. - No nawet. - przyznałem.

- To co, jeszcze raz?

- Teraz twoja kolej, zawodowcu. - kącik moich ust powędrował nieco w górę. Miałem plan.

- Zwykle nie daję pokazów za darmo, ale czasem zgodzę się pokazać amatorom, jak to robią mistrzowie.

- Może lepiej nie skomentuję. - prychnąłem. - Siadaj, mistrzu.

Jeszcze dobrze się nie usadowił, a ja już pchałem go do przodu z całej siły i nie zamierzałem przestać do chwili, kiedy rozpędzi się jak szalone tornado. Chyba trochę przesadziłem, jako że ścieżka już się skończyła, a on dalej jechał.

Ostatecznie skończył w krzakach, w które wpadł umyślnie, żeby uniknąć zostania sprasowanym na niezbyt smacznie wyglądający placek przez samochody na drodze.

Skończyło się tym, że zauważył nas policjant i znów musieliśmy zwiewać. Tym razem się nie bałem, czułem raczej podekscytowanie. Poza tym, wiedziałem, że nie będzie mu się chciało długo nas gonić.
Ponownie uratował nas śmietnik.

Ach, podekscytowanie. Ciekawe uczucie. W moim dotychczasowym życiu nie występowało prawie nigdy. Była to jakby mieszanka zadowolenia z nutką wyczekiwania na rozwój wydarzeń, ale bez typowej dla niego niepewności. Wydawało się mi się dziwnie obce, jakby zbyt zwyczajnie, dziecięce...? Nie pamiętam kiedy ostatnio na coś czekałem. Zwykle rzeczy po prostu same przychodziły, a jak nie przychodziły to ich problem - nie zamierzałem ich gonić. Nie miałem nigdy nic wspólnego z rozwojem wydarzeń. Do tej pory. Jakimś cudem dzień tego chłopaka zależał od spotkania mnie. I jeszcze większym cudem wydawał się tego nie żałować. Coś tu nie grało. Ale okazało się, że wcale tego grania nie potrzebowałem.

- Idę już do domu. Spotkajmy się jeszcze kiedyś, okej?

- Okej. - patrzyłem za nim długo zanim nie skręcił za róg budynku.

"Co się właśnie stało?" - zapytałem samego siebie, zamyślony nad wydarzeniami tego dnia. Nie było to jednak moje typowe zamyślenie, które w końcu prowadziło do bólu głowy albo pogrążenia się w tym dziwnym lepkim, ciężkim rodzaju snu.

Dziecięca ekscytacja nie zdawała się mnie opuszczać, czyniąc mnie lekkim jak balon, kiedy szedłem, z ekstazą napełniając się powietrzem, jak na balon przystało. Wiedziałem, że następnego dnia będę przeżywał horror w szkole, ale nie obchodziło mnie tak naprawdę nic, dopóki mogłem przeżyć dzień, który coś w tym wszechświecie zmienił, a przynajmniej ja miałem takie wrażenie. Nie ruszało mnie nic, łącznie ze zdziwieniem na twarzy Douga, wywołanym moją nieobecnością w domu zaraz po szkole.

Szczerze, nie dziwiłem się, że on się dziwił - nie za często zdarzało mi się wychodzić. Właściwie nawet nie pamiętałem kiedy ostatnio.

- Gdzie byłeś?

Zignorowałem jego pytanie, mijając go w drodze do swojego pokoju, a następnie zatrzaskując drzwi.

Rzuciłem się zmęczony na łóżko. Przez tą jedną chwilę miałem wrażenie, że coś miało sens i nic innego zdawało się nie mieć znaczenia.

Przez moment życie miało sens.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro